Georgetown (Penang) – informacje praktyczne

Dojazd

Miasto Georgetown leży na wyspie i z tego powodu istnieją dwa sposoby, żeby się do niego dostać:

1. Można dojechać bezpośrednim połączeniem do stacji autobusowej Sungai Nibong np. z Kuala Lumpur, wtedy ma się okazję podziwiać widoki z najdłuższego mostu w Malezji. Ze stacji Sungai Nibong do centrum dojeżdżają autobusy miejskie np. 401 do centrum.

2. Można dojechać do miasta Butterworth i przeprawić się promem. Nie próbowaliśmy tej opcji. Jest to też droga dla tych, którzy podróżują pociągiem.

Transport miejski

Georgetown jest dosyć rozległym miastem, ale po ścisłym centrum zdecydowanie najlepiej poruszać się na piechotę. Sieć miejskich autobusów jest bardzo dobrze rozbudowana i tania. Niestety w godzinach szczytu trzeba przygotować się na korki. Na google maps można odszukać trasy i przystanki miejskich autobusów. 

Większość autobusów ma przystanek pod budynkiem KOMTAR (tu wystaje zza kamienic)
Zabudowania w zabytkowym centrum Georgetown.

Nocleg

My spaliśmy w hotelu Paramount, który zachwyca swoim klimatem i położeniem nad samym brzegiem oceanu, ale jest nieco oddalony od zabytkowego centrum (jakieś 15 min na piechotę). My jednak chwaliliśmy sobie jego atmosferę i duży, nieśmierdzący stęchlizną, pokój.

Hotel Paramount.
Widok z małej plaży przy hotelu.

Uwaga

W malezyjskich miastach należy szczególnie patrzeć pod nogi, bo można bardzo łatwo wpaść w wielką dziurę / kanał ściekowy. 

Głęboki kanały ściekowe między chodnikiem i ulicą.

Zobacz też:

Georgetown – miasto kolorowych murali i świątyń

Penang – chińska świątynia Kek Lok Si i małpia plaża (Monkey Beach)

 

 

Continue Reading

Penang – chińska świątynia Kek Lok Si i małpia plaża (Monkey Beach)

Atrakcje w okolicy Georgetown

Miasto Georgetown należy do malezyjskiego stanu Penang i leży na wyspie, która oferuje bogaty wachlarz atrakcyjnych form spędzania czasu.

Widok na Georgetown z jednej z miejskich plaż.

Do większości atrakcji dojeżdżają autobusy miejskie (najbardziej rozpoznawalny przystanek to centrum handlowe i budynek KOMTAR).

Penang Hill

Można na przykład wybrać się na wycieczkę na okoliczne wzgórza, na które wjeżdża się kolejką. Ja bardzo stanowczo i świadomie zbojkotowałam tę przyjemność, bo zdenerwowało mnie fakt, że jako obcokrajowiec muszę zapłacić za wjazd 4 razy tyle co Malezyjczycy. Jawna dyskryminacja (nie, nie przekonują mnie argumenty, że oni tu płacą podatki. Ja tu też wydaję pieniądze i wspieram ich gospodarkę, a poza tym za wjazd np. na Kasprowy zapłacimy tyle samo…). Taki system niestety jest bardzo popularny w Malezji.

Główne wejście kolejki wjazdowej na Penang Hill

Świątynia Kek Lok Si

Zamiast widoków z góry Penang Hill cieszyliśmy się widokiem z pobliskiej świątyni Kek Lok Si. Z centrum do świątyni dojeżdżają autobusy 201, 203 lub 204, jest też linia przyspieszona 502 (google maps wskaże wam drogę i aktualne numery autobusów).

Okolice świątyni Kek Lok Si (przystanek autobusowy po lewej i prawej stronie – świątynia Kek to ta po lewej stronie na tym zdjęciu).

Świątynia KEK jest zdecydowanie warta odwiedzenia ze względu na swój kolorowy i kiczowaty charakter. Jest to też jedna z większych chińskich świątyń jakie można odwiedzić w Penang.

Kek Lok Si
Żółwia sadzawka przy świątyni
Drzewko życzeń w głównej hali świątyni. My powiesiliśmy karteczkę z napisem: żebyśmy odnieśli sukces we wszystkim, ot takie uniwersalne życzenie.
Widok na miasto.
Tematyczne kafelki.

Za wstęp do świątyni nie są pobierane opłaty. Płacimy tylko, żeby wejść na wieżę (jakieś 3 RM od os) i żeby wjechać kolejką na sam szczyt (jakieś 5 RM od os). 

Wieża na terenie świątyni (ta biała z prawej).
Wyjście z kolejki (małe żółte wagoniki), która dowozi wiernych na sam szczyt pod centralną statuę.
Centralna statua.
Jeden z „towarzyszy” centralnej statuy.
Ciekawe ławki w ogrodzie figur chińskich znaków z zodiaku.

Park Narodowy i Małpia plaża (Monkey Beach) 

Jeśli zapragniecie pobyć z dziką przyrodą w dżungli, to polecam wybrać się na wycieczkę do Małpiej Plaży. Z centrum Georgetown do parku Taman Negara Pulau Pinang dojedziecie autobusem 101 (wysiada się na ostatnim przystanku, tuż przed wejściem do parku). Na początku trzeba podejść do budki strażniczej i zarejestrować swoje wejście do parku (wstęp darmowy). Na pewno po wyjściu z autobusu zaczepią was tzw. łódkowi, którzy będą chcieli, żebyście zarezerwowali sobie transport powrotny. Mam wrażenie, że nie jest to konieczne, bo na Małpiej Plaży też są obrotni naganiacze. My bez problemu znaleźliśmy transport powrotny. Opłata za łódkę to 50 RM dlatego dobrze znaleźć sobie na plaży innych chętnych na powrót, wtedy koszty się zmniejszają.

Małpia plaża.

Są też oczywiście inne szlaki, nie tylko ten na małpią plażę, jednak w trakcie naszego pobytu niektóre ciekawe atrakcje były zamknięte (np. linowy most zwodzony).

Drogowskazy w parku.

Na wycieczkę w dżunglę bezwzględnie należy zabrać ze sobą zapas wody i przygotować się na 3-krotnie większy wysiłek niż ten związany np. ze zwykłym chodzeniem po polskim lesie. Przejście tych 3 km w 36 stopniowym dusznym upale jest mniej więcej takim doświadczeniem jakbyście w saunie parowej wchodzili po schodach. Człowiek po 3 km naprawdę ma już szczerze dosyć.

Po 1 km drogi wylewaliśmy z siebie już siódme poty…

Sama ścieżka na początku wydaje się niewymagająca, ale im dalej tym ciężej. Po drodze można też przyglądać się życiu waranów, ciekawskich małp czy pracowitych mrówek. Są też bardzo strachliwe zwierzątka, które przypominają wiewiórko-chomiki, ale na widok człowieka szybko się chowają.

Zniechęcający drogowskaz (jeszcze 2 km!!!)
Zwodzony mostek na szlaku.
Utrudnienia na ścieżce.
Małpi obserwator.

Na samej plaży można zaznać chwili relaksu z zimnym kokosem w ręku. Można też przyglądać się małpom, chociaż nie były one tak natarczywe i widoczne jak np. w tajskim mieście Lop Buri.

Zasłużony odpoczynek po 2 godzinach drogi.
Małpia plaża.

Plaża jest ładna, ale stan wody nie zachwyca (nie znajdziecie tu oszałamiającej krystalicznie czystej turkusowej wody, jest raczej mętna). Słowem: jest to męcząca, ale bardzo przyjemna wycieczka.

Zobacz też:

Georgetown (Penang) – informacje praktyczne

Georgetown – miasto kolorowych murali i świątyń

Continue Reading

Georgetown – miasto kolorowych murali i świątyń

Wielokulturowość to słowo klucz do poznania Malezji. W Georgetown widać ją jak na dłoni. To miasto, założone przez Brytyjczyków w XVIII wieku jako ważny port kolonialny, stało się domem dla rożnych grup etnicznych i religii.

Jedną z popularnych form zwiedzania Georgetown jest szukanie chińskich, muzułmańskich i hinduskich świątyń porozrzucanych po mieście. Wystarczy przespacerować się po zabytkowym centrum, żeby znaleźć miejsca kultu wszystkich tych trzech religii. (Jeśli chodzi o chrześcijan, to w Malezji najbardziej widoczni są Baptyści i ich kościoły). 

Kolorowa świątynia hinduska
Meczet
Świątynia chińska

Odkryliśmy też „mroczny” cmentarz luterański (przespacerujcie się pod wieczór, a poczujecie się jak w filmach grozy). 

Główna aleja cmentarza luterańskiego w Georgetown

Innym sposobem na eksplorację Georgetown są murale, których w mieście jest naprawdę dużo i trzeba przyznać, że niektóre są bardzo pomysłowe. Znajdowanie ich i robienie sobie zdjęć to z pewnością świetna zabawa.

Jeden z bardziej znanych murali w Penang (widnieje na większości koszulek kupowanych przez turystów)

Drugi z murali-symboli Penang
Większość murali zachęca do interakcji…

Są też mniej udane murale…
i seria murali ze scenkami z życia ulicy.

Trzecim motywem przewodnim zwiedzania Georgetown może stać się jedzenie. Podobno jest to kulinarna mekka całej Malezji. My jakoś nie wpadliśmy w zachwyt kulinarny, ale trzeba przyznać, że niektóre typowe przysmaki były dobre, np. mi bardzo przypadła do gustu kwaśna zupa Laksa. Marcin jak zwykle pozostał przy kuchni hinduskiej, która w Malezji wyjątkowo nam smakuje.

Kwaśna zupa „Laksa” smakuje prawie jak nasz kapuśniak tylko z dodatkiem chili 🙂

Można też rozkoszować się słynnymi azjatyckimi deserami, po które w niektórych częściach miasta ustawiały się kolejki, ale jak dla nas te słodkie „ryżowe gluty” nie są zbytnio atrakcyjnym przysmakiem, oczywiście kwestia gustu 🙂 . 

Trafiliśmy akurat na czas Ramadanu i dlatego mieliśmy okazję kupować jedzenie na licznych targach ramadanowych.

Można też szukać śladów kolonialnej przeszłości Georgetown. Typowo kolonialna część miasta przypominała nam znajome klasycystyczne kamienice z Krakowskiego Przedmieścia. Brytyjski duch kolonializmu zdecydowanie przetrwał w architekturze i we wnętrzach budynków. 

Mieszkaliśmy w bardzo stylowym hotelu, który kiedyś należał do właścicieli kompanii tytoniowej. Zachwycał nas przede wszystkim ogólnodostępny salon z widokiem na ocean.

Salon w Paramount Hotel, niestety przez zbyt duży kontrast na zdjęciu oceanu nie widać, ale w rzeczywistości jest widoczny 🙂

Po zabytkowym centrum miasta można poruszać się pięknie ustrojoną rykszą lub na piechotę, bo odległości nie są duże.

Więcej zdjęć z Georgetown i okolic w Galerii.

O okolicznych atrakcjach m.in. o małpiej plaży i świątyni KEK piszę w tym poście.

Georgetown (Penang) – informacje praktyczne

 

Continue Reading

Kuala Lumpur – krótka instrukcja obsługi stolicy Malezji

Kuala Lumpur zaskoczyło nas nowoczesnością i zorganizowanym transportem. Poczuliśmy się dziwnie i jakoś wyobcowani, bo nikt po wyjściu z lotniska nas nie nagabywał na taksówkę lub tuk tuka tylko spokojnie przeszliśmy na peron szybkiej kolejki KLIA2, która w 20 min zawiozła nas do centrum miasta, na stację KL Sentral – koszt przejazdu to 55 MYR (jeżeli wiecie, że w ciągu miesiąca będziecie potrzebowali biletu powrotnego na lotnisko to warto go kupić od razu, wtedy będzie kosztował tylko 10 MYR). Z KL Sentral wsiedliśmy w metro, żeby przejechać 1 stację do przystanku „Pasar Seni”, czyli do dzielnicy Chińskiej.
W Chinatown znowu poczuliśmy się trochę jak w starej dobrej Azji, z którą mieliśmy do czynienia przez ostatnie 3 miesiące: wąskie uliczki, bazar, stragany z jedzeniem, zaczepiający sprzedawcy i umiarkowany nieporządek.

Wejście do dzielnicy chińskiej.
Uliczki w dzielnicy chińskiej.

Polecamy nocleg w Chinatown, bo jest tanio i wszędzie blisko (dla tych, co nie lubią bazarów, ludzi na ulicy o każdej porze dnia i zapachów jedzenia z ulicy, zdecydowanie odradzamy tę lokalizację).
Dzięki dobrej lokalizacji mogliśmy bez problemu zwiedzać miasto.
Zwykle wsiadaliśmy w metro: są różne rodzaje kolejek (naziemne, podziemne i podniebne) koszt przejazdów zależy od długości trasy, średnio od 1,6 RM do 2, 70 RM. Mimo potwornego zaduchu dużo też chodziliśmy na własnych nogach. Są też darmowe autobusy, które krążą po centrum miasta po ustalonych trasach (GOKL – link do strony z mapami tras darmowych autobusów), dodatkowym ich atutem jest darmowy internet. Jednak czasami z powodu korków woleliśmy się przejść lub upchać w ciasnym wagoniku metra, które jednak nie stoi w korku.

Podniebna kolejka w centrum KL. W godzinach szczytu te małe wagoniki są tak zapchane, że nie sposób się do nich wepchnąć, na dodatek jeżdżą tylko co 15 min. Zdecydowanie lepiej jest poruszać się po mieście zwykłym metrem lub szybką kolejką.
Z powodu korków zdecydowanie lepiej przemieszczać się po mieście metrem.

Poniżej nasze subiektywne zestawienie 10 rzeczy, które nie pozwolą Ci się nudzić w stolicy Malezji:

1. Zamieszkaj w Chinatown: ciesz się zakupami i dobrym jedzeniem

Ulica Jalan Petaling po południu całkowicie zapełnia się straganami i zamienia się w „chiński bazar” (tylko z nazwy, bo większość sprzedających to hindusi).

Wcale nie zgadzam się ze stwierdzeniem, że sprzedawane tu rzeczy są gorszej jakości niż te 10 x droższe z ekskluzywnych galerii handlowych. Jak się poszpera to można znaleźć bardzo przyzwoite buty i ubrania. Nawet jeżeli odbiegają trochę od pierwowzoru, to ja naprawdę nie umiem znaleźć powodu, żeby za podobna koszulkę, którą na bazarze mogę kupić za 10 zł, w galerii płacić 80 zł… już wolę mieć 8 nieoryginalnych koszulek i co chwilę zakładać nową. Na tzw. „central markecie” często wywieszane są ceny z czym raczej nie spotkamy się na targowisku chińskim, gdzie trzeba się targować i dlatego wcześniej dobrze jest się zorientować ile mniej więcej co kosztuje.
Uwaga: buty dostępne na bazarze są tylko do rozmiaru 45, co odpowiada europejskiemu rozmiarowi 42 (ja normalnie noszę 41, a tutaj kupuję 44). [Edit: w trakcie 3 tygodni, które spędziliśmy w KL w ramach „odpoczynku od podróży”, znaleźliśmy jeszcze lepszy bazar: Flea Market Masjid India przy ul. Jalan Masjid India – mniej turystów i bardziej przystępne ceny].

Takie cuda można kupić na chińskim markecie…

2. Wieczorem wybierz się metrem pod dwie wieże – Petronas Tower

Wysiada się na stacji KLCC. Tuż przed budynkiem jest mały park, w którym zapewne spotkacie się z innymi turystami pozującymi do zdjęć. W ciągu dnia warto się przejść do większego parku, który znajduje się po drugiej stronie wież. Jest tam plac zabaw dla dzieci, mały basen i duży budynek akwarium miejskiego (ponoć można się w nim przejść szklanym tunelem i oglądać rybki).

Widok na park z drugiej strony wież Petronas.
Sadzawka i mały basen dla dzieci.

3. Odwiedź sympatyczne papugi i inne tropikalne ptaki w Ptasim Parku pod gołym niebem

Mimo że wejście do Ptasiego Parku kosztuje 65 MYR za osobę dorosłą, to warto go odwiedzić, bo w środku będziemy dosłownie otoczeni przez tropikalne ptaki, które mogą sobie swobodnie latać po jego terenie. Do Awiarium z Chinatown można dojść na piechotę. W tym celu trzeba pójść na stację metra Pasar Seni i przejść kładkami do Głównego Meczetu, następnie wybrać którąś z ulic wiodących pod górę (my poszliśmy ulicą obok muzeum policji i planetarium – wydaje mi się, że była to droga trochę naokoło, ale za to bardzo przyjemna).

Ten rodzaj ptaków zdecydowanie należy do najbardziej ciekawskich.

Są też i mniej egzotyczne ptaki.

Tuż obok Awiarium znajdują się również inne atrakcje: planetarium, park jeleni, park kwiatowy, farma motyli, muzeum policji… jest w czym wybierać.

4. Pospaceruj po centrum i odkryj nowoczesne galerie handlowe

Malezyjski „Times Square”

W malezyjskich galeriach handlowych, podobnie jak w Europie, znajdziemy sklepy większości znanych marek, fastfoody, restauracje, kina… etc. My wybraliśmy się do kina na najnowszą część „Piratów z Karaibów”, co ciekawe film był w oryginalnej wersji z napisami po malezyjsku i chińsku. Bilet kosztował 15 MYR (koszt biletu zależy tu nie tylko od dnia tygodnia, ale też od filmu).

5. Znajdź i wejdź do świątyni chińskiej, hinduskiej lub do meczetu

Społeczeństwo w Malezji nie jest jednorodne: 60% to muzułmanie, 40% to inne grupy religijno-etniczne, głównie Chińczycy i Hindusi.

Wieża świątyni hinduskiej w Chinatown.
Centralny narodowy meczet w Kuala Lumpur.
Świątynia chińska.

6. Spróbuj lokalnych przysmaków

Nasi Lemak to jedna z bardziej znanych malezyjskich potraw, której trzeba koniecznie spróbować (jest to ryż gotowany w mleku kokosowym z dodatkami). Duriana oczywiście też można spróbować, ale radzę zatkać najpierw sobie czymś nos, bo zapach psuje cały smak.

Jest w czym wybierać, bo w Malezji dostępne są dania kuchni hinduskiej, arabskiej i chińskiej. My akurat trafiliśmy na czas Ramadanu (zazwyczaj wypada w czerwcu), dlatego mamy też okazję doświadczyć i spróbować dań sprzedawanych podczas wieczornych targów ramadanowych, gdzie za niewielkie pieniądze można się obkupić w różnego rodzaju przysmaki. Jedyna niedogodność to taka, że nie można zjeść ich na miejscu. Potrawy pakowane są na wynos, żeby można je było spożyć po zmroku w domu. Najbardziej jednak przypadła nam do gustu kuchnia indyjska, która według mojej opinii jest tu 1000 razy lepsza niż w Polsce (jak dla mnie w Polsce hinduskie jedzenie jest drogie i „papowate” bez ciekawych i różnorodnych smaków).

Najlepszy kurczak tandori i chlebek naan, jakie do tej pory jedliśmy.

7. Przez chwilę zastanów się po co Malezyjczykom trawiaste boisko przy centralnym placu Merdeka.

Plac Merdeka.

No właśnie po co? Wieść gminna niesie, że było to kiedyś boisko do krykieta… Dla Malezyjczyków plac Merdeka jest bardzo ważnym miejscem z innego powodu: w 1963 r. ogłoszono na nim niepodległość Federacji Malajów od Wielkiej Brytanii. Z tej okazji zawisła nad miastem największa w całym kraju malezyjska flaga. Warto też odwiedzić otaczające plac budynki, w których mieści się m.in. muzeum tekstyliów, muzeum muzyki, biblioteka, 108-letni teatr…

Budynek teatru.

8. Odwiedź sklep z muzułmańskimi lub hinduskimi ubraniami i przymierz jakiś ciekawy strój.

Osobiście próbowałam wcisnąć się w jedną z takich sukni, ale z powodu wzrostu i nazbyt wystającego biustu nic na mnie nie pasowało. Musiałabym uszyć sobie taki strój na miarę.

9. Wjedź na któryś z tarasów widokowych (Petronas Tower lub Wieżę telewizyjną).

Niestety taka przyjemność nie należy do najtańszych (wjazd na Petronas to koszt 85 MYR), dlatego z niej zrezygnowaliśmy. Rezerwacja biletów wieże PetronasBilety KL Tower.

Jeżeli jednak nie zdecydujecie się na oglądanie miasta z góry, polecamy w zamian wycieczkę do Ekoparku, który znajduje się zaraz obok Wieży Telewizyjnej. Bardzo przyjemnie można sobie pospacerować np. po zwodzonych mostach i to zupełnie za darmo.

Park przy wieży telewizyjnej

10. Wybierz się na wycieczkę do jaskiń Batu.

W tym miejscu nie mogę jeszcze opisać naszych wrażeń, bo tę wycieczkę zostawiliśmy sobie na kolejną wizytę w Kuala Lumpur 🙂 .

ZOBACZ TEŻ FILM:

Continue Reading

Czy podróżowanie po Wietnamie jest tanie?

Na to pytanie można odpowiedzieć w sposób filozoficzny: i tak i nie, to zależy jak się podróżuje… Ja nie będę filozofować i opiszę jak było w naszym przypadku.

Nasza podróż po Wietnamie nie należała do tych tzw. za 1 grosz: nie spaliśmy w namiocie ani nie podróżowaliśmy autostopem. Cały czas staraliśmy się oszczędzać i nie wybierać drogich restauracji ani hoteli: jedliśmy w ulicznych jadłodajniach i spaliśmy w stosunkowo tanich hostelach (żeby było jeszcze taniej unikaliśmy wszystkich obiektów ze słowem „backpacker” w nazwie, bo zawsze okazywały się droższe niż lokalne hostele dla „normalnych ludzi”). Poza Sajgonem nigdzie nie rezerwowaliśmy hostelu wcześniej, po prostu chodziliśmy i szukaliśmy będąc już na miejscu. Takie rozwiązanie bywa męczące, ale dzięki niemu nie kupuje się przysłowiowego kota w worku. W Azji często zdarza się, że zdjęcia zamieszczone w internecie nie oddają rzeczywistego stanu obiektu / pokoju. Ważne: jeżeli macie klaustrofobię, to lepiej trzy razy upewnijcie się czy wasz pokój będzie miał okno. W Wietnamie bardzo często zdarzają się pokoje bez okna lub z oknem na korytarz albo na ścianę (wynika to z charakteru zabudowy: bardzo wąskie działki, które wymuszają wąskie i długie budynki).

Porównując koszty naszej podróży po 4 krajach tej części Azji (Wietnam, Tajlandia, Laos i Kambodża), to Wietnam okazał się dla nas jednym z droższych kierunków. Najtańsza była Tajlandia (zaznaczam, że chodzi mi o część kontynentalną i nie uwzględniam kosztów życia na popularnych tajskich wyspach, które są 2 x droższe). W tym zestawieniu paradoksalnie najdroższa była Kambodża.

Już wyjaśniam dlaczego Wietnam był dla nas drogi: po pierwsze wycieczka do zatoki Ha Long bardzo podniosła nasze średnie koszty (za 2 dni zapłaciliśmy 158 USD za 2 osoby. Tuatj post na ten temat), po drugie baza noclegowa w całym Wietnamie jest dosyć nowa (to samo dotyczy Kambodży) i dlatego ceny noclegów są odpowiednio wyższe. Poza Hanoi i Sajgonem, większość pokoi, w których spaliśmy była na poziomie polskich hoteli jedno lub dwu gwiazdkowych (były nowe, miały klimatyzację i prywatną łazienkę z ciepłą wodą). Średni koszt naszego noclegu już po negocjacjach (pokój z łazienką dla 2 osób) to jakieś 200 000 – 300 000 VND, czyli jakieś 9 – 14 USD, ale już w Hanoi lub Sajgonie, żeby znaleźć przyzwoity nocleg należy liczyć jakieś 400 000 VND (w Tajlandii i Laosie przez większość czasu zdarzało nam się spać za około 5 USD za 2 osoby w pokoju z prywatną łazienką, ale warunki były dużo gorsze: zimna woda i wiatrak, czasem też dodatkowi lokatorzy – myszy lub inne żyjątka). 

Jedzenie w Wietnamie jest dosyć tanie (nie aż tak tanie jak w Tajlandii), np. za kwotę 20 000 VND / os można już przyzwoicie zjeść  (na prowincji zupę lub bun można kupić już od 10 000 VND, czasem nawet za 5 000 VND, w Sajgonie cena za taką sama zupę wynosiła nawet 40 000 VND). Żeby jeść tanio należy przezwyciężyć europejską mentalność i zapomnieć o regulacjach sanepidu. W zatłoczonych i na pierwszy rzut oka brudnych ulicznych knajpkach zawsze było najlepsze jedzenie (więcej o jedzeniu znajdziecie w tym poście) i nigdy nie zdarzyło się nam żebyśmy się zatruli, mimo że jedliśmy i piliśmy ze wspólnych sztućców i naczyń, których niczym nie dezynfekowaliśmy (oczywiście przed wyjazdem szczepienia na żółtaczkę pokarmową są bardzo wskazane).

Przykładowe ceny jedzenia i napojów w 2017 r.:

  • zupa pho na ulicy: 10 000 – 25 000 VND
  • kawa po wietnamsku w lokalnej kawiarni: 20 000 VND, w klimatyzowanej kawiarni: 40 000 – 80 000 VND.
  • bun na ulicy: 15 000 – 30 000 VND
  • ryż z mięsem lub owocami morza na ulicy: od 30 000 VND
  • piwo: 20 000 – 40 000 VND
  • smoothie owocowe: od 10 000 VND
  • świeży kokos: od 30 000 VND
  • pizza w restauracji: od 100 000 VND (w pizza hut: od 200 000 VND)
  • kanapka Banh Mi: od 10 000 VND
  • croissant lub słodka bułka w piekarni: od 10 000 VND
  • duża bułka paryska w supermarkecie: od 8 000 VND

Paradoksalnie taniej nam wychodziło żywić się na mieście, na ulicznych stanowiskach, niż kupować produkty w supermarkecie i samemu sobie przygotowywać posiłki. Najtańsze napoje gazowane można kupić od ulicznych sprzedawców, którzy przelewają je ze szklanych butelek do kubeczków lub torebek z lodem (około 12 000 VND za 0,5 litra coli).

Inne koszty:

  • Wypożyczenie skutera na 1 dzień: średnio 100 000 VND (na wyspie Ko Samet płaciliśmy: 250 000 VND).
  • Transport: najtaniej podróżuje się pociągami najniższej klasy tzw. hard seat (cennik i trasy), najdroższe są autobusy dla turystów tzw. open (jedyna ich zaleta jest taka, że nie zatrzymują się co chwilę, żeby zabrać dodatkowych pasażerów). Taksówki: najtańsze od 7 000 VND za km (im mniejszy samochód tym niższa stawka), oczywiście jeżeli taksówkarz włączy taksometr…
  • Ubrania: w zależności od umiejętności negocjacyjnych. Pamiątkowy T-shirt: od 40 000 VND (cena zależy od rozmiaru). Bawełniane luźne spodnie w słonie: od 60 000 VND. Okulary Ray Ban (albo Rai Bun): od 80 000 VND. Tradycyjna wietnamska tunika dla kobiety szyta na miarę: od 500 000 VND (cena zależy od jakości materiału).

Podsumowując:

Nasz średni budżet na jeden dzień dla 2 osób (wliczając wszystkie koszty: transport, jedzenie, kawki, piwka, noclegi i wydatki extra, w tym wycieczkę do Ha long i drobne zakupy ubraniowe i prezenty dla rodziny): 39 USD / dzień / 2 osb (oczywiście w tej stawce nie uwzględniam kosztu przelotu z Polski do Wietnamu).

Uwaga: w Wietnamie zanim coś kupimy, wsiądziemy do taksówki etc. zawsze należy najpierw ustalić cenę. Targowanie jest jak najbardziej wskazane. Widok metki lub etykiety z ceną w Wietnamie jest zjawiskiem bardzo rzadkim.

Continue Reading

Ale Sajgon!

 

Statua Ho Chi Minh’a na głównym deptaku Sajgonu (na cześć tego przywódcy zmieniono nazwę miasta).

To miasto niezaprzeczalnie ma bardzo wyrazisty charakter. Z pewnością nie pozostaniecie wobec niego obojętni. Przy pierwszym zetknięciu Sajgon może przytłaczać: szalony ruch na drogach, kilometrowe korki, gęsta zabudowa, tłumy ludzi, chodniki zastawione straganami i skuterami, zaduch… Doskonale to rozumiem, jednak po bliższym poznaniu, Sajgon staje się przyjemnym miejscem do życia.

Jedna z większych arterii dojazdowych do centrum Sajgonu.
Przystrojona uliczka z okazji 1 Maja.

Co takiego urzekło nas w mieście Ho Chi Minh (obecnie oficjalna nazwa Sajgonu)?
Urzekła nas nowoczesność połączona ze zwykłym, zacisznym życiem małych uliczek. Nawet w ścisłym centrum można odnaleźć spokój i poczuć się jak w małym prowincjonalnym wietnamskim miasteczku.
Właśnie tutaj, po dwóch miesiącach podróżowania po Wietnamie, postanowiliśmy zrobić sobie dłuższą przerwę i pożyć wielkomiejskim życiem. Znaleźliśmy bardzo miły pokój a’ la studio w zacisznej wąskiej uliczce w dystrykcie 1 (centrum). Jedyną wadą tej lokalizacji były ceny jedzenia / kawy prawie 2 razy wyższe niż w innych dystryktach, no ale to w końcu to centrum… (Skoro już jesteśmy przy pieniądzach, to Ho Chi Minh w porównaniu z resztą kraju jest odrobinę droższe i jak to w dużym mieście bywa, ze względu na licznych turystów i przyjezdnych, ciężko jest znaleźć przyzwoite lokum za niewielkie pieniądze w dobrej lokalizacji).

Zaciszna i wąska uliczka, przy której mieszkaliśmy w centrum HCMC.
Nasze małe „studio” w apartamentach Happy Homes.
Mimo deszczu w Sajgonie zawsze można zjeść coś na ulicy.
Nowoczesne oblicze HCMC.
Jeden z parków w centrum.

Dzięki naszej koleżance Wietnamce, którą poznaliśmy w czasie rejsu po zatoce Ha Long, mieliśmy okazję zobaczyć ciekawe i mniej turystyczne zakątki Sajgonu, skosztować lokalnych przysmaków m.in. ślimaków i posłuchać o intrygujących różnicach kulturowych. Na przykład dowiedzieliśmy się , że wietnamskie wesela są bardzo krótkie (przeciętnie trwają do 2h) i niestety dla większości gości stanowią tylko okazję do najedzenia się na koszt pary młodej (ponoć wielokrotnie się zdarza, że większość gości nawet nie zna imion nowożeńców). Po posiłku goście zamiast gratulować młodym biegną na karaoke (co ciekawe, żeby goście nie żądali zwrotu pieniędzy, które w ramach prezentu wręczyli młodej parze – były przypadki, że po posiłku ktoś mówił, że mu nie smakowało i chciał zwrotu połowy podarowanej kwoty – wprowadzono pudełka skarbonki, do których wrzucane są datki, a kwoty i nazwiska skrupulatnie są umieszczane w księdze życzeń, żeby nikt już nie mógł wycofać ofiarowanych pieniędzy 🙂 ). Niestety wygląda na to, że na prowincji kobiety wciąż mają gorszą pozycję niż mężczyźni: nie dość, że muszą pracować na utrzymanie domu podczas gdy ich mężowie leżą i delektują się piwkiem, to jeszcze zdarzają się epizody agresji domowej i grożenia śmiercią z powodu męskiej zazdrości (oczywiście najlepiej, żeby kobieta siedziała cicho w domu i usługiwała). W niektórych rodzinach wciąż praktykowany jest zwyczaj autorytarnego wybierania odpowiedniego kandydata na męża dla córki, na dodatek nie do pomyślenia jest, żeby dziewczyna z dobrego domu z południa Wietnamu wyszła za mąż za Wietnamczyka z północy… mimo upływu 42 lat od zjednoczenia kraju podział na północ i południe wciąż jest bardzo wyraźny (podobno słychać go również w języku, raz nam nawet jeden Wietnamczyk na stacji kolejowej powiedział, że trudno mu zrozumieć tych z północy z powodu akcentu).

W dzielnicach otaczających centrum jak „grzyby po deszczu” rosną nowoczesne blokowiska. Podobno dla klasy średniej mieszkanie w takim bloku jest spełnieniem marzeń, jednak ceny nowych mieszkań są wciąż bardzo wygórowane. Ja zdecydowanie wolałabym mieszkać w jakiejś przytulnej małej uliczce niż w takim blokowisku…
Pyszne uliczne przysmaki.
Bloki i wille w jednej z lepszych dzielnic.

Wracając do tematu Sajgonu: do większość atrakcji w obrębie dystryktu 1 można dojść na piechotę.
My z oczywistych atrakcji zwiedziliśmy ‚Muzeum pozostałości wojennych’, poszliśmy na pocztę główną wysłać paczki i kartki, które wraz z innymi prezentami wcześniej zakupiliśmy na targu głównym, a w weekend oglądaliśmy pokazy ulicznych artystów na głównym deptaku, który zaczyna się przy wieżowcu Bitexo Tower. (Zobacz nasz film o Sajgonie!) Jednak na co dzień najbardziej nas cieszyło swobodne przechadzanie się po ulicach Ho Chi Minh i delektowanie się mocną wietnamską kawą w nowoczesnych i przytulnych miejskich kawiarenkach.

Muzeum pozostałości wojennych.
Przed budynkiem jeszcze luźna atmosfera, jednak wewnątrz drastyczne oblicze wojny skutecznie zabija komfortowy nastrój.
Wejście do budynku poczty.
Kolonialne wnętrze budynku poczty głównej.
Katedra Notredame tuż obok budynku poczty.
Budynek Bitexo, z którego można podziwiać panoramę miasta.
Główny deptak w centrum, który w weekendy staje się miejscem ulicznej sztuki i pokazów muzyczno-artystycznych.
Kawiarnia z widokiem na miasto.
Jedna z nowoczesnych kawiarni.
Ulica w centrum.
W kawiarniach nie tylko spędzaliśmy miło czas, również ciężko pracowaliśmy… a za oknem jedna z tropikalnych ulew pory deszczowej.

ZOBACZ TEŻ FILM:

Continue Reading

Phnom Penh – informacje praktyczne

Nocleg:

Oferta noclegowa w stolicy Kambodży jest bardzo bogata, jednak dosyć trudno jest znaleźć tani i przyzwoity pokój z klimatyzacją (oczywiście z oknem). My spaliśmy w dwóch lokalizacjach. Za pierwszym razem niedaleko stadionu przy którym zatrzymuje się część autobusów z Wietnamu. Hostel nazywał się Kim Guesthouse i znajdował się przy „St 125”. Przyzwoity pokój z klimatyzacją, jedynie widok z okna mieliśmy na ścianę, która znajdowała się w odległości 10 cm od naszego budynku, dlatego pokój był ciemny. Okolica bardzo przyjemna (restauracje, ambasady, wille), ale oddalona o jakieś 20 min piechotą od Pałacu Królewskiego i głównego deptaku nad Mekongiem, za to do głównej siedziby przewoźnika Capitol mieliśmy blisko, bo jakieś 10 min na piechotę.
Za drugim razem spaliśmy w samym centrum turystycznym Phnom Penh, bo naprzeciwko Muzeum Narodowego. Pokój z klimatyzacją i oknem (tym razem ściana była dalej więc było jasno), ale co najważniejsze z wliczonym bardzo dobrym śniadaniem. Śniadanie w 100 % wynagradzało nam wielokrotne pytanie właściciela i recepcjonistów: „Where are you going today?” i próby sprzedaży wycieczki lub przejazdu tuk tukiem. Trzeba też przyznać, że gdy się im odmawiało nie byli nachalni, także z czystym sercem polecamy Nawin Guesthouse, bo lokalizację i śniadania ma świetne. Standard też za tę cenę bardzo dobry.

Budynek Muzeum Narodowego w Phnom Penh.
Budynki w części turystycznej Phnom Penh (niedaleko Muzeum Narodowego).

Zwiedzanie:

Po ścisłym centrum Phnom Penh spokojnie można poruszać się piechotą. Odległości pomiędzy poszczególnymi atrakcjami nie są jakieś bardzo duże, ale trzeba pamiętać o regularnym piciu, bo człowiek już po kilku krokach jest cały mokry. Jeżeli jednak upał Wam będzie bardzo doskwierać to możecie skorzystać z rykszy. Średnia cena za krótki przejazd to od 1 do 3 USD. Oczywiście cenę ustalamy na samym początku, targowanie wskazane (więcej o targowaniu się z rykszarzami). Dojazd na pola śmierci lub parogodzinna wycieczka po mieście to koszt około 15 -25 USD za rykszę (cena zależy od waszych umiejętności negocjacyjnych). Jeżeli podróżujecie w pojedynkę możecie też skorzystać z oferty wycieczek w hotelu, wtedy cena za rykszę dzielona jest na większą ilość osób, ale trzeba doliczyć marżę.
Jeżeli chcecie zwiedzać pałac królewski to pamiętajcie o stosownym stroju: trzeba mieć zakryte ramiona i kolana, kobiety nie mogą mieć dużych dekoltów i zbyt obcisłych ubrań. Godziny otwarcia Pałacu: 8:00 – 10:30 i 14:00 – 17:00. Bilet wstępu kosztował chyba około 40 000 Riel, dokładnie nie pamiętamy, bo z powodu mojej zbyt krótkiej sukienki nie weszliśmy do środka.

Kompleks Pałacowy w Phnom Penh.
Dla zmęczonych upałem najlepszym sposobem poruszania się po mieście są ryksze.
Są też tańsze ryksze rowerowe.
Przysmak Khmerów: ślimaki w sosie chili.
W oddali budynek głównego bazaru w centrum Phnom Penh. W mieście znajdziemy liczne bazary, na których można kupić i zjeść praktycznie wszystko.
Główny deptak przy Mekongu – dużo barów, miejscowych sprzedawców i turystów (tu akurat po deszczu więc wyludniony).

Szpital:

Poruszę ten temat jako ciekawostkę, bo akurat w czasie naszego pobytu w Phnom Penh z powodu zapalenia ucha zdarzyło mi się odwiedzić szpital i to nie byle jaki a sam Royal Phnom Penh Hospital ponoć najlepszy w mieście i bez wątpienia najdroższy. Wizytę umówiłam przez internet za pomocą e-maila, odpowiedź przyszła bardzo szybko i jeszcze tego samego dnia stawiłam się na wizytę u lekarza otolaryngologa (była to lekarka z Francji). Najpierw przeszłam rejestrację i dostałam kartę z chipem później poczekałam chwilkę w wygodnym fotelu delektując się luksusowymi wnętrzami, po czym odbyłam wizytę (w miarę udaną – kuracja pomogła mi dopiero po 3 dniach, ale przynajmniej jedno ucho Pani mi oczyściła ssakiem i dzięki temu mogłam cokolwiek usłyszeć) i zapłaciłam bagatela 80 USD (3 x tyle, co za taką samą wizytę w Warszawie w prywatnej klinice!!! Do kosztów samej wizyty 60 USD została doliczona marża szpitala i cena za zużyte waciki i inne materiały podczas wizyty…). Lepiej mieć ubezpieczenie, bo nie wyobrażam sobie kosztów pobytu w tym szpitalu!

Zobacz też:

Kambodża – ogólne informacje praktyczne

Mnisi, ryksze, Rolls-Royce i bose dzieci – kilka słów o Kambodży 

 

Continue Reading

Kambodża – informacje praktyczne

Wiza:

Wiza wjazdowa do Kambodży, ważna przez kolejnych 30 dni, kosztowała nas 35 USD od osoby, czyli 5 USD więcej niż się spodziewaliśmy, ale nie wymagano od nas zdjęcia… sama procedura przebiegła w dosyć specyficzny sposób, bo jeszcze w Ho Chi Minh pan „steward” z autobusu kazał nam oddać paszporty i zapłacić owe 35 USD, każdy sprzeciw był od razu tłumiony stwierdzeniem, że musi Pan oddać paszport i zapłacić, bo inaczej nie pojedzie… Zaufaliśmy więc przedstawicielowi firmy przewozowej i posłusznie oddaliśmy paszport. Podejrzewam, że te 5 USD naliczane jest przez przewoźnika „za fatygę” (chociaż na granicy jakaś wiza rzeczywiście kosztowała 35 USD, ale miała dopisek „special”). W ramach opłaty Pan wypełnił za nas karty wjazdu, a na samej granicy właściwie tylko czekaliśmy aż celnik podbije wszystkie paszporty (nie podchodziliśmy indywidualnie) i przechodziliśmy dalej. Także wszystko sprawnie i gładko poszło. W drodze powrotnej do Wietnamu procedura przekraczania granicy wyglądała bardzo podobnie: Pan kierowca tez zabrał nam na samym początku paszporty, jedyna różnica była taka, że już mieliśmy wizę. Oczywiście istnieje tu duże pole do nadużyć dlatego wiara w dobre intencje drugiego człowieka bardzo jest w tej sytuacji potrzebna.

Pieniądze:

W Kambodży Dolary i Riele funkcjonują równocześnie (przelicznik to jakieś 1 USD = 4000 Riel), dlatego jeżeli ma się USD w gotówce nie trzeba zawracać sobie głowy wymianą pieniędzy. Czasami jednak Riele się przydają, bo np. przelicznik USD/ Riel nie jest korzystny (widzieliśmy nawet przelicznik 1 USD = 4500 Riel). Z bankomatów można wyjąć zarówno USD jak i Riele. Przy obydwu walutach pobierana jest prowizja ze strony kambodżańskich banków (my średnio płaciliśmy za wybranie pieniędzy od 2 USD do 4 USD, w zależności od kwoty i banku). Dolary najlepiej wybierać z Canadia Banku.

Bezpieczeństwo:

My osobiście nie zetknęliśmy się z żadną niebezpieczną sytuacją, no może na drodze (byliśmy świadkami groźnie wyglądającego wypadku dwóch skuterów). Ogólnie ludzie są bardzo przyjaźnie nastawieni (więcej na ten temat tutaj). Nikt też nie próbował nas oszukać. Ja przeważnie mylę się przy dawaniu pieniędzy i zamiast np. 5 tyś daję 50 tyś, ale jeszcze nikt do tej pory tego nie wykorzystał. Ludzie z reguły są uczciwi. Także nie bójcie się i jedźcie do Kambodży!

Continue Reading

Mnisi, ryksze, Rolls-Royce i bose dzieci – kilka słów o Kambodży

Muszę przyznać, że Kambodża od razu skradła moje serce. Niestety przez opinie innych osób, „że tam kradną, że taka bieda, komary i w ogóle”, jechałam tam z pewną dozą nieufności, jak się później okazało, zupełnie niepotrzebnie. Po zlaicyzowanym Wietnamie, buddyjska Kambodża to był balsam dla mojej duszy. Dlaczego? Otóż zachowanie ludzi jest tam diametralnie różne. Oczywiście w Wietnamie również spotykaliśmy bardzo sympatycznych i pomocnych ludzi, ale też doświadczyliśmy bardziej agresywnych zachowań typu: daj mi pieniądze, bo ja jestem taka biedna, a ty bogaty lub dlaczego nie kupiłeś tego ode mnie?), które w krajach buddyjskich są nie do pomyślenia ze względu na mocno zakorzeniony koncept utraty twarzy (więcej tutaj). Ogólnie buddyści są też bardziej skorzy do robienia dobrych uczynków (nieważne z jakich pobudek), dlatego w krajach, gdzie dominował buddyzm częściej doświadczaliśmy niespodziewanego dobra (zaproszenie na darmowy posiłek, bezinteresowna pomoc etc.).

Ołtarz przy świątyni na wzgórzu Penh.
Buddyjski klasztor w centrum Phnom Penh

Wracając jednak do głównego wątku: od samego początku, pomimo podejrzanej aparycji Khmerów (ludzie tak mówią, pewnie ze względu na ich ciemniejszą skórę), poczułam się wśród nich jak w domu. Może wynikało to też z faktu, że jest to bardzo rodzinny naród: dla większości Kambodżan rodzina i grupa, w której żyją jest dobrem nadrzędnym (być może z tego powodu w najgorszej sytuacji życiowej znajdują się tu sieroty i starcy bez rodzin). Powszechny uśmiech na twarzy też robi swoje (czasami trudno stwierdzić czy jest on oznaką prawdziwej radości, czy np. strachu, ale w jakiś naiwny sposób polepsza on ogólną atmosferę).

Khmerowie mają ciemniejszą skórę i mniej skośne oczy niż np. Wietnamczycy.
W stylistyce i ubiorze Khmerów wyraźnie widać hinduskie naleciałości.

Oczywiście, żeby nie było tak różowo, to tak jak w większości azjatyckich krajów doświadczymy tu nagabywania. My jednak po 3 miesiącach pobytu w Azji zdążyliśmy już do niego trochę przywyknąć i szczerze mówiąc zawadiacki sposób zaczepek, które na nas stosowali Kambodżanie, bardziej nas bawił niż denerwował. W tym miejscu ważna uwaga: Khmerowie mają specyficzne czepialskie poczucie humoru (u Wietnamczyków też się z nim spotkaliśmy) więc nie należy wszystkiego co mówią traktować zbyt poważnie, a najlepiej odciąć się w jakiś zabawny sposób, zresztą nasze próby „targowania się” były przyjmowane z ogólnym „entuzjazmem” i zaciekawianiem (chyba jednak innym nacjom nie zależy tak bardzo na stargowaniu 1 lub 2 USD jak nam zależało 😉 W końcu za to, co stargowaliśmy mogliśmy zjeść później porządny obiad!). Taki oto przykład: na dworcu autobusowym zawzięliśmy się, że zapłacimy 2 USD a nie 3 USD za podwózkę do centrum. Był to taki dystans, że w 30 min byśmy doszli na piechotę, ale że upał był potworny postanowiliśmy podjechać.

Ulica w centrum Phnom Penh.

Po krótkiej przepychance (walka o klienta jest zawzięta) wziął nas na celownik rykszarz tzw. „stary wyjadacz”, który zareagował wielkim uśmiechem na nasze targowania. Jego koledzy widząc, że nie dajemy za wygraną, obstąpili nas tłumnie i z zaciekawieniem i rozbawieniem patrzyli co się stanie, a my z uporem maniaka: „możemy zapłacić Ci tylko 2 USD” i na odpowiedź rykszarza, że za mało, wzięliśmy plecaki i zrobiliśmy ruch, że zamierzamy odejść, co wśród gapiów wywołało jeszcze większe rozbawienie, do tego stopnia, że jeden z nich zaczął krzyczeć, żebyśmy nie szli bo to najlepszy rykszarz w mieście i stracimy taką świetną okazję na przejażdżkę. Rykszarz wyjadacz, widząc nasze zdeterminowanie i wiedząc, że konkurencja nie śpi i zaraz złapie nas za rogiem, żeby podwieźć za proponowaną przez nas stawkę, po cichu skapitulował i delikatnym ruchem ręki pokazał nam, żebyśmy wsiadali. Na pytanie czy jedziemy za 2 USD tylko kiwną nieznacznie głową 🙂 . Po takich targach zawsze się nas pytają skąd jesteśmy, a my dumnie odpowiadamy, że z Polski… Mimo wszystko polecamy Wam się targować ile wlezie (jeżeli bardzo coś chcecie kupić, to najlepiej pokazać, że nie jesteście już zainteresowani i subtelnie zacząć odchodzić, wtedy zazwyczaj cena spada o połowę, oczywiście jeżeli była bardzo zawyżona). Nie ma jednak, co się zbytnio łudzić: czasami przez naszą białą twarz ceny są wyższe niż dla miejscowych, ale tak już tutaj niestety jest.

Pan rykszarz uciął sobie drzemkę w oczekiwaniu na klientów.

Co rzuca się najbardziej w oczy po wjeździe z Wietnamu do Kambodży?
Intensywna i bujna zieleń, brak gęstej miejskiej infrastruktury (w Wietnamie nawet na prowincji jest dużo większe zagęszczenie domów), drewniane domy na palach i wszechobecne wolne od ubrań i butów dzieci (nie, nie we wszystkich przypadkach jest to oznaką skrajnej biedy. Nawet w Phnom Penh dzieci z porządnych domów chodziły raczej niczym nie skrępowane. Przy takim klimacie ubrania są niepotrzebne). Niestety taka swoboda ma też ciemne strony: aż mi kiszki wykręcało jak widziałam białych dziadów wlepiających w te małe cudne istotki swoje lepkie gały. Z powodu biedy niektórzy dorośli Khmerowie dają białym dobrowolne przyzwolenie (oczywiście hojnie opłacane) na wykorzystywanie własnych dzieci. Przerażająco smutne zjawisko. Sami Khmerowie są świadomi problemu i zarówno w telewizji jak i na mieście prowadzą na ten temat kampanie społeczne, mimo wszystko perspektywa szybkiego zarobku jest tu wciąż bardzo kusząca…

Spacerując po Phnom Penh zobaczymy „dzieci ulicy” i oznaki nierówności społecznych.
Innym widocznym problemem są śmiecie, które dużo bardziej rzucają się w oczy niż np. w Wietnamie.

Jednak, żebyście nie mieli błędnego wyobrażania o Kambodży, trzeba również podkreślić, że spotkacie się tutaj ze skrajnym bogactwem, do tego stopnia, że chyba nawet w Wietnamie i Tajlandii, aż takiego nie widzieliśmy. Ogromne strzeżone wille, bardzo drogie samochody (tak dużej ich ilości w jednym miejscu to w Europie raczej nie znajdziemy), ekskluzywne szpitale (wiem, bo byłam i zapłaciła 3 razy tyle, co za taką samą wizytę w prywatnej klinice w Polsce, aż się rykszarz uśmiał jak mu o tym powiedziałam), wielkie domy handlowe etc. Patrząc na to zjawisko z perspektywy przyjezdnego: z pewnością takie rozwarstwienie społeczne jest balansowaniem na krawędzi. Nigdy nie wiadomo kiedy nabrzmiały balon niezadowolenia społecznego znowu wywoła krwawy konflikt… Drobne wrzenia już miały miejsce w poprzednich latach, jednak chyba nie przyniosły oczekiwanych społecznie rezultatów. Gdyby tylko władza zrozumiała, że należy zainwestować w ogólnodostępne dobro publiczne: szpitale, drogi, szkoły, edukację społeczną etc. to wszystkim żyłoby się dużo lepiej. Np. wygląda na to, że takie zjawisko ma miejsce w Wietnamie i wydaje nam się, że jednak istnieje tam klasa średnia na dosyć przyzwoitym poziomie, co skutecznie redukuje napięcia społeczne, nie wspominając już o tym, że na terenie całego kraju wszechobecne są inwestycje w drogi, komunikację publiczną, szkoły etc.

Jeden z bardzo drogich samochodów, które w dużych ilościach można zobaczyć na ulicach Phnom Penh.
Sklepy i galerie handlowe przy jednej z głównych ulic.
Budynek kambodżańskich elektrowni.
Próby udoskonalania infrastruktury są gdzieniegdzie widoczne, ale wciąż pozostaje wiele do zrobienia.

Na zakończenie powiem tylko, że bardzo chętnie wrócę do Kambodży, bo jest to fascynujący kraj: dzika przyroda, mili, żywiołowi (Khmerowie to tacy trochę Latynosi Azji, dlatego tak bardzo mi przypadli do gustu) i ładni ludzie (pół żartem, pół serio: nie dziwię się, że Angelina adoptuje i pomaga akurat dzieciom z Kambodży. Trywialnie rzecz ujmując są to najładniejsze i najsłodsze dzieci jakie do tej pory widziałam), jednak przede wszystkim u Khmerów czułam się jak u najlepszych przyjaciół w domu. Być może dlatego wielu „wolnych duchem” białych właśnie tutaj znalazło swoje miejsce na ziemi – więcej o tym zjawisku.

 

Ulica w Phnom Penh.

ZOBACZ TEŻ:

Kambodża – ogólne informacje praktyczne

Phnom Penh – informacje praktyczne

Rajska wyspa Koh Rong – Kambodża

Siem Reap i świątynie Angkoru – Kambodża

FILM:

Continue Reading