Na wyspę Philip Island wybraliśmy się głównie w poszukiwaniu pingwinów. Od kogoś usłyszeliśmy, że właśnie tam najłatwiej zobaczyć pingwiny w Australii. No cóż, może to i prawda, ale niestety okazało się, że jest to droga przyjemność, która raczej przypomina cyrkowe show niż cierpliwe czekanie w zaroślach i wypatrywanie tych dzikich ptaków. Jeszcze 10 lat temu po prostu szło się na plażę, na którą o zmroku tłumnie wypływały pingwiny. Obecnie, w miejscu zarośli zbudowano dużą trybunę, na której codziennie zasiadają setki osób, żeby przyjrzeć się grupce małych pingwinów, które na plaży chcą bezpiecznie spędzić noc. Podobno kiedyś cała plaża była aż czarna od małych główek, teraz można zobaczyć tylko małą grupę. Z jakiegoś powodu pingwinów na plaży jest coraz mniej. Dlaczego? Tego do końca się nie dowiedzieliśmy. Może zmęczyło ich celebryckie życie i znalazły jakąś mniej obleganą plażę albo dopadły ich skutki zanieczyszczenia środowiska. Nam na Philip Island udało się sfotografować tylko martwego pingwina na innej plaży i dzikie gęsi.
Stwierdziliśmy, że nie będziemy siedzieć w tłumie gapiów na trybunach i naiwnie mieliśmy nadzieję, że na pobliskiej plaży uda nam się chociaż z daleka zobaczyć jakiegoś pingwina. Niestety: zobaczyliśmy tylko kilka kangurów i ładną dziką plażę.
Warto było jednak odwiedzić Philip Island ze względu na wulkaniczne widoki i surferskie klimaty.
Nie daliśmy jednak za wygraną i dzięki sprawdzonej informacji jednego z naszych znajomych lokalsów z Melbourne poszliśmy wieczorem na molo w dzielnicy St. Kilda. Ku naszemu zaskoczeniu pingwiny się pojawiły i nawet można było je zobaczyć z bardzo bliska!
Tutaj też niestety mali mieszkańcy nabrzeża muszą znosić celebryckie życie. Codziennie wieczorem zbiera się spory tłumek gapiów, żeby je zobaczyć. Doszło już do tego, że pingwinów bronią wolontariusze uzbrojeni w latarki z czerwonym światłem i odblaskowe kamizelki.
Podobno pingwiny nie rejestrują czerwonego światła więc jest to najlepszy sposób, żeby je podglądać. Wśród kamieni na nabrzeżu wypatrzyliśmy kilka gniazd, w których na wieczorny powrót rodziców z jedzeniem czekały małe pingwinie pisklaki. Była też wydra. I morze jachtów w porcie.
Było to też nasze najbliższe spotkanie z pingwinami. Później jeszcze jeden raz czekaliśmy kilka godzin zziębnięci na plaży aż pojawi się biało-czarna pingwinia postać. Było to już w Nowej Zelandii i owszem pingwin się pojawił, ale tylko jeden i na widok gapiów szybko zawrócił, chyba ostrzegł też resztę, żeby nie wychodziła, bo jakieś dziwne foki zajęły plażę…
W stosunkowo bliskiej odległości od Melbourne (jakieś 250 km i 3-4 godz jazdy samochodem) znajduje się, jak dla mnie, najładniejszy park w tej części Australii: Wilsons Promotory National Park. Wyprawę do tego parku wspominam z wyjątkowym rozczuleniem, bo po drodze na jednym z kempingów obok parku, w miasteczku Foster, spotkaliśmy naszego intrygującego australijskiego przyjaciela. To niespodziewane spotkanie zaowocowało w późniejszym czasie niezwykłą wyprawą na czołgi… otóż tak, w Australii pierwszy raz mieliśmy okazję przejechać się czołgiem, ale o tym na końcu.
Pierwszym przystankiem w Promotory jest dzikie zoo. Warto wysiąść z samochodu i poszukać w okolicy emu, licznych kangurów i wombatów. My szczególnie byliśmy zainteresowani tym ostatnim zwierzątkiem, zwłaszcza, że wydawało się zupełnie nie zainteresowane naszą obecnością i pozwoliło nam do siebie naprawdę blisko podejść.
Promotory słynie z górzystych krajobrazów i kilkudniowych szlaków trekkingowych. Nam nie było dane wybrać się na włóczęgę w góry, ale chętnie skorzystaliśmy z tutejszych szerokich i piaszczystych plaż.
Główny kemping parku, gdzie znajdują się też oficjalne biura, w których uzyskacie wszelkie informacje na temat tras i punktów noclegowych w parku, znajduje się w Tidal River. Niestety dostępność miejsc, a raczej jej znikoma ilość i cena skutecznie zniechęciły nas żeby zostać tu na noc, mimo urokliwych okoliczności przyrody. Na kempingu zjedliśmy lunch i poszliśmy pooglądać surferów na pobliskiej plaży.
Odwiedziliśmy jeszcze Squeaky Beach z niezwykle białym piaskiem i pojechaliśmy na początek jednej z górskich tras, żeby podziwiać górskie widoki.
Po dniu pełnym wrażeń, spędziliśmy bardzo zimną noc na kempingu w Foster. Na pocieszenie dostaliśmy zaproszenie na przejażdżkę czołgami, z której postanowiliśmy skorzystać. Jakiś tydzień później wróciliśmy do pagórkowatego regionu Gippsland, żeby poznać australijskiego weterana II wojny światowej, który kiedyś sam jeździł i naprawiał czołgi i innych pasjonatów militariów. Sama przejażdżka też okazała się ekstremalnym przeżyciem, bo kierujący nas nie oszczędzał. Jechaliśmy pełnym gazem po błocie i wybojach. Po wszystkim wyglądaliśmy jakbyśmy co najmniej tarzali się gdzieś w błocie… ale było warto!
Jesteście już jakiś czas w Australii i macie już dosyć pięknych plaż i oglądania kolejnych kangurów… nie wiecie co robić? Wybierzcie się na przejażdżkę czołgiem!
Pośród górzystej krainy South Gippsland obok Melbourne (w odległości jakiś 200 km), znajduje się ranczo pełne czołgów, które prowadzi pasjonat militariów Cameron: więcej info tu.
My trafiliśmy tutaj przez przypadek, a właściwie za sprawą naszego australijskiego kolegi, którego przypadkowo poznaliśmy na kempingu w Foster i który wpadł na ten ciekawy pomysł, żeby zaprosić nas na przejażdżkę czołgiem. Zgodziliśmy się od razu zwłaszcza, że towarzyszył nam też weteran drugiej wojny światowej, który sam prowadził i naprawiał kiedyś takie czołgi, tak więc towarzystwo mieliśmy wyśmienite. Po wspólnej herbatce i niezliczonych historyjkach z dawnych ciężkich, ale ciekawych czasów, wreszcie wsiedliśmy do czołgów.
Przejażdżka okazała się dosyć ekstremalnym przeżyciem. Trzeba było się mocno trzymać, żeby nie wypaść z czołgu w górę błota. Po wszystkim wyglądaliśmy jak byśmy się od miesiąca nie myli, ale było warto!
Na ranczo spotkaliśmy też najpiękniejszą australijską krowę 🙂
W Sydney postanowiliśmy zostać trochę dłużej, żeby odpocząć po prawie dwóch miesiącachspędzonych głównie pod namiotem na łonie natury i żeby zaplanować dalszą podróż.
Miejskie życie w Sydeny bardzo przypadło nam do gustu. Codziennie łapczywie chłonęliśmy wartkie życie australijskiej metropolii, popijając w przytulnych zaułkach ciepłą kawę z papierowych kubków. Z ciekawością chodziliśmy bez celu w labiryncie ulic i parków, żeby odkryć te znane i te mniej znane części miasta. Gdy zapadał zmrok robiło się jeszcze ciekawiej – nocne światła wielkiego miasta, to zawsze fascynujący widok. Po całym dniu, zmęczeni usypialiśmy, słuchając gwaru ulicy… tak, bardzo nam było tam dobrze!
Zbliżał się koniec 2017 roku a nas otaczały święte wzgórza Maorysów, po których biegały stadami dzikie konie. Prawie idylliczny krajobraz mimo dość sporej grupy kampingowiczów, którzy również postanowili spędzić Sylwestra na tym najdalej wysuniętym na północ krańcu Nowej Zelandii – w Zatoce Duchów. Tym razem również, żeby się tu dostać, pokonaliśmy bardzo długi odcinek szutrowej krętej drogi, który na szczęście nie pozostawił zbyt wielu śladów na karoserii naszego przytulnego i niezastąpionego domu na kółkach. Po długich poszukiwaniach odpowiedniego miejsca na zatłoczonym kempingu, wreszcie znaleźliśmy zaciszny zakątek z widokiem na góry i ruszyliśmy na plażę. W końcu Sylwester w Nowej Zelandii to środek wakacji więc pogoda sprzyjała plażowaniu.
Po kilkunastu minutach spaceru wydmami, naszym oczom ukazała się przepiękna zatoka: różowy piasek i szmaragdowa woda.
Zatoka Duchów jest zachwycająca!
Ja oczywiście pognałam do wody a Marcin został wygrzewać się na słońcu.
W porze obiadu czuć już było sylwestrowy nastrój. Gdzieś po drugiej stronie kempingu rozkręcała się maoryska impreza w hawajskich strojach, w innych miejscach słychać było subtelne tony muzyki, które umilały nam ostatni w 2017 roku obiad. Na zachód słońca wybraliśmy sobie zaciszne miejsce na wydmach. Romantyczny purpurowy zachód słońca rozświetlił ostatni raz w starym roku Spirits Bay.
Zabawa zaczęła się na dobre. O północy znowu wybraliśmy się na plażę, żeby podziwiać zadziwiająco długi pokaz sztucznych ogni, które jak się okazało w dużych ilościach przywieźli ze sobą lokalsi.
To była magiczna i niezapominania sylwestrowa noc w Zatoce Duchów!!!
W Nowej Zelandii byliśmy już drugi miesiąc i nieuchronnie zbliżał się ten czas: święta Bożego Narodzenia, czyli długie letnie wakacje w kraju Hobbita. Niestety jest to trudny czas na znalezienie tanich i atrakcyjnie położonych miejsc kempingowych, zwłaszcza że wyspa Północna jest gęściej zaludniona i ma mniej dzikich, darmowych miejsc postojowych dla kamperowiczów.
Mimo zatroskanych ostrzeżeń jednej z właścicielek kempingu, na którym się zatrzymaliśmy na noc, że trzeba zarezerwować miejsce wcześniej, bo to w Nowej Zelandii są popularne wakacje, które każdy chce spędzić na łonie natury, postanowiliśmy iść na żywioł i pojechać w ciemno. Z sieci wielu państwowych DOC campistes (Departament of Conservation Campsites) i prywatnych kempingów wybraliśmy odludny, duży i trudno dostępny kemping DOC w zatoce Port Jackson na półwyspie Coromandel. Parę dni przed Wigilią, dobrze zaopatrzeni, optymistycznie wyruszyliśmy znaleźć jakieś miłe miejsce na kilkudniowy postój.
Po długiej i bardzo malowniczej acz krętej asfaltowej drodze, przyszedł czas na ten bardziej wymagający kawałek: około 20 kilometrów nieutwardzonej, bardzo wąskiej i czasami podmokłej szutrowej ścieżki, na której trzeba było się mocno nagłowić jak się wyminąć z samochodem jadącym z naprzeciwka. Po jednej stronie piętrzyły się strome grzbiety górskie, po drugiej iskrzyła się niebieska toń oceanu, która z każdym kilometrem niebezpiecznie się oddalała. Nasz biedny, wcale nieterenowy samochóddzielnie walczył na stromych podjazdach i wybojach. W duchu modliłam się cicho, żeby tylko nic się nam nie zepsuło, bo mimo świątecznego wzmożonego ruchu znajdowaliśmy się na odludziu i może raz na godzinę wymijaliśmy jakiś samochód, albo widzieliśmy ludzi.
Na szczęście pogoda nam sprzyjała – parę tygodni później z powodu ulewnych deszczy i silnego wiatru, półwysep Coromadel został odcięty od świata, bo większość dróg, po których jechaliśmy, nawet tych asfaltowych, zniknęła całkowicie pod naporem wody i silnych wiatrów. Po kilku godzinach dojechaliśmy do celu. Z duszą na ramieniu poszłam zarejestrować nasz przyjazd do strażników parku, którzy opiekowali się kempingiem. Miałam nadzieję, że jednak nam nie odmówią świątecznego pobytu. Przyjęli nas bardzo miło i mimo że widziałam lekkie wahanie w ich oczach jak powiedziałam, że nie mamy rezerwacji, to zaraz usłyszałam wesołą odpowiedź, że raczej znajdzie się dla nas miejsce, ale w bardziej oddalonej części kempingu. Dla mnie była to świetna wiadomość, zwłaszcza, że ta oddalona część kempingu, głównie od centralnej kuchni, była mniej zaludniona i miała wszystkie potrzebne nam wygody: widok na ocean, budkę z zimnym prysznicem i drewniany wychodek.
Byliśmy w siódmym niebie!
Mimo ostrzeżeń, że miejsca bliżej wody są mniej osłonięte od wiatru, postanowiliśmy ustawić się na nieosłoniętym wzgórzu, które jednak gwarantowało nam piękne widoki.
Znaleźliśmy się w błogim zawieszeniu. Dookoła nas strome wzgórza, na których niczym rozsypany mak pasły się czarne krowy. Przed nami rozpościerała się długa piaszczysta plaża… tak to był nasz mały osobisty raj, który tylko czasem zakłócały ludzkie odgłosy lub zbyt głośno puszczona muzyka z sąsiedniego kampera.
W Wigilię, żeby podkreślić świąteczny nastrój, Marcin zbudował choinkę z tego, co znalazł na plaży, a ja przygotowałam symboliczną wieczerzę. Przy kolacji towarzyszyło nam stado kaczek, które jednak nie przemówiły ludzkim głosem.
Czas w Jackson Bay upływał nam na orzeźwiających kąpielach, męczących wypadach na pobliskie wzgórza i miłym wylegiwaniu się na słońcu.
Po kilku dniach tej błogiej sielanki postanowiliśmy ruszyć dalej i opuścić malowniczy półwysep Coromandel. Mimo kolejnej groźby braku miejsc, botym razem zbliżał się Sylwester, ruszyliśmy na najdalej wysunięty punkt wyspy Północnej: Cape Reinga. Naszym celem była Zatoka Duchów!
Po intensywnej podróży z naszym Francuskim kolegą przyszedł czas na zatrzymanie się w jednym miejscu i pracę na farmie. Na farmę zaprosili nas sami jej właściciele: Ptricia i John, po tym jak dodałam nasz profil na portalu Helpx.net (więcej o portalu i jak tanio podróżować po Australii tutaj). Właściwie to byliśmy bardziej zaproszeni ze względu na informatyczne umiejętności Marcina niż jako pomoc robotnicza. Jak się później okazało, to ja jak zwykle musiałam odwalać brudną robotę: przesadzać kwiatki, pielić ogródek, karmić kurczaki i inne takie prace fizyczne, a Marcin głównie siedział przed komputerem – cholerny intelektualista!
Zapoznanie
Właściciele farmy okazali się bardzo miłymi i, jak na Australię przystało, oryginalnymi ludźmi. Będę do znudzenia powtarzać, że w Australii na mnie największe wrażenie zrobili właśnie ludzie. Takiego zbioru oryginałów nie spotkałam nigdzie na świecie, ale o tym w osobnym wpisie, bo temat jest zbyt ciekawy i szeroki.
Jhon przyjechał po nas do miasteczka Ingham, które było oddalone o jakąś godzinę jazdy od farmy. Zrobiliśmy jeszcze zakupy i pojechaliśmy w nieznane. Jechaliśmy i jechaliśmy. Droga robiła się coraz węższa i bardziej kręta. Po jakimś czasie znikły jakiekolwiek zabudowania i otoczył nas las. Można powiedzieć, że farma leżała pośrodku niczego. Idealne miejsce na plantację maryśki, co jak się później okazało było prawdą (nie rosła na naszej farmie, ale ponoć w okolicy). Takie zadupie, że nawet sygnału telefonicznego nie było, co niestety stanowiło dla nas nie lada problem, bo Marcin wciąż pracował zdalnie i bez internetu nie mógł wywiązywać się ze swoich obowiązków (więcej o internecie w Australii). Na szczęście John szybko zadeklarował się, że usunie ten problem i udostępni nam internet satelitarny, ale zanim do tego doszło, jeździliśmy po ciemku starym pickupem Johna na pobliskie wzgórze, żeby złapać jakikolwiek zasięg. Przy okazji mogliśmy obserwować nocne życie zwierząt w Australii.
Patrycja z całym inwentarzem (5 kotów, 1 pies, 1 wredna papuga o imieniu Roger) powitała nas w domu uroczystą kolacją. Bardzo długo i bardzo miło sobie pogawędziliśmy, mimo że na początku angielski Johna był trudny do zrozumienia przez silny lokalny dialekt, ale o dziwo dawaliśmy radę.
Przyczepa
Warunki mieszkaniowe na farmie można było określić bardziej jako spartańskie niż luksusowe (ale można powiedzieć, że uczyniliśmy jakiś postęp, bo nie spaliśmy już w namiocie, w którym spędziliśmy miesiąc podróżując z Francuzem). Mieszkaliśmy w starej przyczepie oddalonej jakieś 200 metrów od głównego domu, co dawało nam poczucie prywatności, ale niestety nie zapewniało nam odpowiedniej ochrony przed zimnem – w nocy temperatury spadały poniżej 10 stopni, w końcu farma była położona w górach. Kolejny raz koce i folia termiczna ratowały nam życie.
W domu Jhona i Patrici wcale nie było dużo cieplej. Owszem piec kaflowy w czasie gdy grzaliśmy nim wodę i gotowaliśmy jedzenie dawał dużo ciepła, ale lekka konstrukcja domu i liczne niezasłonięte szpary, przez które wchodziły do domu koty, wpuszczały do środka zimne powietrze. Nie można powiedzieć, że Jhon z Patricią klepali biedę. Nie. Po prostu wiedli ekscentryczny styl życia, co głównie było spowodowane artystyczną duszą Johna.
Jhon artysta
John jest lokalnym artystą rzeźbiarzem. Tworzy imponujące rzeźby z metalu. Dzięki temu nasz pobyt na farmie był urozmaicony, bo uczestniczyliśmy nawet w lokalnych eventach kulturalnych. Byliśmy na gali rozdania nagród, gdzie Jhon otrzymał główną nagrodę za rzeźbę Emu i na wernisażu prac w lokalnym domu kultury w Mission Beach.
Jak na prawdziwego artystę przystało, Jhon musiał mieć odpowiedni nastrój, żeby coś zacząć robić, a później to skończyć. Skutek był taki, że na farmie leżały porozrzucane nieukończone projekty Jhona, łącznie z nową częścią domu, która wciąż czekała na ostateczne dokończenie. Gdyby nie wielka siła charakteru i poukładanie Patrycji to pewnie farma i Jhon byliby w jeszcze gorszym stanie.
Zwierzęta
Oprócz już wspomnianych 5 kotów, 1 psa i 1 wrednego papuga Rogera, który jak tylko wyrwał się z klatki dziobał wszystkich w nogi poza Jhonem i złośliwie zrzucał rzeczy Patrycji z kuchennego blatu, na farmie było jeszcze stado indyków, kilka kur, dwa konie, no i najważniejsze, krowy. Krowy, hodowane tu głównie na mięso, stanowiły główne źródło utrzymania farmy. Wbrew pozorom, mimo smutnego przeznaczenia, krowy na farmie wiodły bardzo sielankowy żywot: miały ogromny teren, po którym mogły się swobodnie poruszać (żeby policzyć cielaki musieliśmy jeździć po farmie starym pick-upem, bo odległości były tak duże i teren nieprzyjazny do chodzenia).
Rano po wyjściu z przyczepy witały nas albo stada kangurów albo ich kupy porozrzucane wokół przyczepy. Jhon czasami ukradkiem strzelał do kangurów – rolnicy i farmerzy w Australii traktują je jak szkodniki. Wieczorami dla rozrywki przychodziły pogapić się na nas krowy.
Ja rano zazwyczaj karmiłam indyki i kurczaki. Wbrew pozorom nie było to takie łatwe zajęcie, bo duże i głodne indyki to agresywne ptaki. Nie mogłam też pozwolić, żeby dostały się do klatki z kurami, więc najpierw, żeby odwrócić ich uwagę od kurnika wsypywałam im ziarno na ziemię i szybko wślizgiwałam się do kur, które też zgłodniałe atakowały pojemnik z jedzeniem.Istny armagedon! A jeszcze do tego musiałam zebrać jajka. Wyjęcie kurze spod tyłka jajka, której nie rusza nawet porcja świeżego ziarna, to dopiero jest wyzwanie! Dziobnięcia rozwścieczonego ptaka wcale nie są mniej groźne niż ugryzienia psa lub kota. Jeszcze tylko wlewałam czystej wody do naczyń i z ulgą opuszczałam kurnik i wredne indory.
Do zwierząt często widywanych na farmie ponoć zaliczały się też węże – z tego powodu w domu było aż 5 kotów, bo ponoć polują one na te gady i skutecznie je odstraszają. Na szczęście dla nas jeszcze nie było sezonu na węże (za zimno). Mieliśmy tylko wątpliwą przyjemność oglądać raz nocą na drodze dojazdowej do farmy ogromnego pytona, który powoli przetaczał się na pobocze. Jhona zmartwił bardziej fakt, że ktoś może go przejechać niż to, że wąż postanowi nas odwiedzić. Na szczęście węże są nieśmiałe i raczej uciekają zamiast atakować, co innego jeśli poczują się zagrożone wtedy tak: stanowią duże niebezpieczeństwo dla człowieka. Patrycja opowiedziała nam, że raz musiała zatłuc łopatą takiego jadowitego węża, który chciał zaatakować Jhona w czasie pracy na polu, bo ten widocznie wszedł na jego terytorium. Od nas na szczęście węże trzymały się z daleka. Jedynym nieprzyjemnym intruzem jakiego znalazłam pewnego dnia na swojej ręce był ogromny kleszcz. Cała w panice pobiegłam do Patrycji, która ze spokojem mi go wyjęła i powiedziała, że jest ich tu od groma i że nie są niebezpieczne (mogą jedynie spowodować paraliż u kota, jeżeli złapie ich za dużo). Miała rację: w Australii kleszcze nie przenoszą groźnych chorób (tylko w Ameryce, Rosji i Europie mogą być zakażone boreliozą albo innym świństwem).
Praca
Marcin stworzył Jhon’owi stronę i fanpaga na Facebooku. Ja, oprócz karmienia kur i indyków, porządkowałam jeszcze ogródek i podlewałam roślinki. Brzmi przyjemnie, ale porządkowanie ogródka w buszu to jak walka z Goliatem: trzeba piły i dużej siły, żeby pozbyć się np. uschłych liści palmy. Patrycja mimo wieku i choroby biodra wykazywała się nadludzką siłą, której ja miastowa dziewczyna nigdy nie miałam. Ratowałam się pomocną dłonią Marcina.
Praca na farmie była podzielona na 2 etapy. O 8:30 jedliśmy śniadanie, później ja do kur i ogródka, Marcin coś wtedy robił z Jhonem, około 12:30 był lunch i potem siesta do 15:00. Po południu dalsze prace lub wycieczka do krów. Wieczory tak od 18:00 mieliśmy wolne i albo spacerowaliśmy po sennej okolicy, relaksowaliśmy się na leżakach albo szykowaliśmy kolację.
Dwa tygodnie szybko zleciały i chcąc nie chcąc musieliśmy pożegnać się z sympatycznymi Jhon’em i Patrycją i znowu zgadaliśmy się z naszym kolegą Francuzem, żeby razem wyruszyć w drogę. Tym razem do Sydney!
Podobał Ci się wpis? Polub nas na Facebooku, bo już niedługo kolejne relacje o podróżowaniu po Australii i Nowej Zelandii!
Jedną z atrakcji wyspy północnej jest Giant Te Paki Sand Dunes, czyli ogromne piaszczyste wydmy nieopodal najbardziej wysuniętego na północ punktu Nowej Zelandii Cape Reinga. Na miejscu można wypożyczyć deskę za 10 NZD od miłego Maorysa, który przed wyruszeniem na wydmę, jak już zbierze się kilka chętnych osób, robi krótkie szkolenie o tym jak trzymać deskęi jakie zachować zasady bezpieczeństwa. Niestety bezmyślnie zasugerowaliśmy się resztą grupy i zostawiliśmy w wypożyczalni buty, jak się później boleśnie przekonaliśmy, był to wielki błąd. Nagrzany do granic naszej wytrzymałości piasek mocno parzył nas w stopy. Nie było niestety od niego ucieczki. Na własnym ciele doświadczyliśmy jak bardzo sadystyczne i okrutne było karanie skazanych, których wypuszczano boso na pustynię. Prawdziwa tortura! Następnego dnia całe stopy miałam w małych pęcherzach, ale mimo wszystko warto było je odparzyć!
Sandboarding jest niezwykle emocjonujący, zwłaszcza gdy wydmy są ogromne i bardzo strome. Trzeba też bardzo uważać, żeby nie ześlizgnąć się z deski, bo kontakt z szorstkim piaskiem przy dużej prędkości nie jest wcale przyjemny. Drugim zagrożeniem przy zjeździe są nierówności. Jeżeli źle wybierzemy trasę i przy pełnej prędkości uderzymy w jakąś nierówność, to jest to takie uczucie jakbyście zderzyli się z kamieniem, albo z jakąś betonową barierą. Nic przyjemnego.
Oczywiście za pierwszym razem miałam niezłego pietra, ale jakoś przeżyłam i bardzo mi się spodobało. Pewnie spędzilibyśmy na wydmie cały dzień, gdyby nie to, że nasze stopy płonęły i po każdym zjeździe musieliśmy wspiąć się na wysoką i stromą wydmę, co wcale nie jest łatwe, gdy przy każdym kroku osuwa się piasek spod nóg. Nie wzięliśmy też wody, więc po godzinie zabawy szybko zbiegaliśmy na dół, żeby ochłodzić stopy w pobliskim strumieniu.
Koniecznie spróbujcie zjazdu na desce z wydmy! Zabawa gwarantowana!
Nowa Zelandia zachwyciła nas, wręcz oszołomiła swoim pięknem i świeżym powietrzem. Jeżeli chcesz zobaczyć najpiękniejsze krajobrazy świata to koniecznie odwiedź ten kraj na końcu świata! Naprawdę jak dla mnie nie ma w tym stwierdzeniu ani odrobiny przesady.
Oto kilka powodów, za które tak bardzo cenimy Aotearoa, czyli po maorysku: Kraj Długiej Białej Chmury:
1. Krajobrazy
Czuliście się kiedyś jak w bajce? Błękitno-niebieskie strumienie, ośnieżone szczyty górskie, magiczne wulkany, gejzery, zielone pagórki, szare skały i szafirowa woda, tak to wszystko znajdziecie w niewielkiej Nowej Zelandii. Do tej pory jak zamykam oczy to chce mi się płakać jak sobie przypomnę jak tam jest pięknie. Jeżeli nawet znajdziecie się w jakimś nieciekawym miejscu (zazwyczaj są to okolice dużych miast, lub same miasta) to wystarczy odjechać kilka kilometrów, żeby krajobraz przypominał znowu ten z krainy elfów z Władcy Pierścieni.
2. Czysta natura
Piękne krajobrazy to nie wszystko. Niestety w dużej większości krajów, które odwiedziliśmy zanieczyszczenie powietrza i naturalnego środowiska skutecznie uprzykrza podziwianie naturalnego piękna przyrody. W jeszcze prawie dziewiczej (mam tu na myśli zwłaszcza mniej zaludnioną wyspę południową) Nowej Zelandii powietrze jest krystaliczne dlatego widoki są takie doskonałe (np. w Nepalu smog skutecznie zasłania pejzaż Himalajów, a szary kurz na drzewach i budynkach sprawia, że wszystko wydaje się przybrudzone), a na plażach nie ujrzycie stosów plastikowych butelek, co nierzadko zdarza się na rajskich plażach w Azji (zobacz: plastik – palący problem). Naturalnie piękne kolory Nowej Zelandii przy dobrym słonecznym świetle zwalają z nóg.
3. Wolność – styl życia
W Nowej Zelandii żyje stosunkowo mało osób. Znaleźć tu można jeszcze takie miejsca, o których zapomniała reszta świata i to dosłownie (już niedługo wpis o miejscu, które nazywa się Forgotten World). Czasami człowiek czuje lekki dreszcz na samą myśl, że znajduje się gdzieś na końcu świata i w razie potrzeby najbliższy dom oddalony jest o jakieś 70 km-100 km, a do tego dzielą go od Was strome góry i gęsty jak dżungla las. Człowiek tutaj musi być samowystarczalny i to właśnie jest ta wolność. Państwo za bardzo nie wtrąca się w twoje życie, ale ty masz respektować innych, być odpowiedzialny i radzić sobie w czasami trudnych lub spartańskich warunkach. Życie w samochodzie też daje poczucie swobody, a w Nowej Zelandii ten sposób podróżowania jest niezwykle łatwy i przyjemny.
4. Przygoda
Nowa Zelandia to raj dla osóbszukającychekstremalnych przygód. Trekking na lodowiec, skok na bungee nad lazurowym potokiem, rafting, nurkowanie z delfinami, do wyboru do koloru. Oczywiście trzeba zabrać ze sobą trochę gotówki, jeżeli zamierza się skorzystać z większości proponowanych aktywności. Dla tych, którzy szukają mniej ekstremalnych doświadczeń, zwykły trekking pod lodowiec, spacer z widokiem na tutejsze fiordy, przejażdżka samochodem po plaży albo zjazd na desce z wydmy w zupełności wystarczą, żeby zaspokoić głód przygód i pięknej przyrody.
5. Dziewicze plaże
W zatłoczonej Azji ciężko jest znaleźć plaże na których nie ma innych ludzi oprócz Was. W Nowej Zelandii nie jest to takie trudne nawet w sezonie, wystarczy omijać te najpopularniejsze turystyczne miejsca i można delektować się mistyczną samotnością.
6. Cuda natury i ciekawe miasteczka
W Nowej Zelandii nie trudno znaleźć coś niezwykłego, np. dziwne formacje skalne, gejzery błotne, fluorescencyjne jeziora, unikalną roślinność, wesołe delfiny, które przy brzegu dają pokazy akrobatyczne… Brakuje tylko różnorodności zwierząt, właściwie poza stworzeniami morskimi to można tu podziwiać tylko ptaki. Jedynymi nieprzyjemnymi przedstawicielami natury są tu żarłoczne meszki, które czasami skutecznie utrudniają podziwianie krajobrazów. Są też oczywiście zapomniane, klimatyczne miasteczka, które czasami przypominają te z dzikiego amerykańskiego zachodu lub luksusowe kurorty. Jednak w miastach i miasteczkach najciekawsi są zawsze ludzie i lokalne społeczności, dlatego warto wybrać się na jakiś lokalny jarmark lub inne wydarzenie i chwilę porozmawiać o życiu na końcu świata (chociaż z tutejszej perspektywy to jest centrum wszystkiego).
Podobał Ci się artykuł? Polub nas na Facebooku, bo już niedługo ciąg dalszy ciekawych wpisów!
Po wyczerpującej podróży nieutwardzoną drogą krajową nr 62, okolice Atherton zaskoczyły nas zupełną zmianą krajobrazu. Jakby za sprawą jakiejś magicznej różdżki przenieśliśmy się do zielonej górzystej krainy. Soczysto-zielony pagórkowaty krajobraz był dla nas dużym zaskoczeniem po pustynnym Outbacku. Nieznacznie zmieniła się też temperatura i zimny wieczorny wiatr przypomniał nam, że w górach noce przeważnie są chłodne, niezależnie od strefy klimatycznej.
Na nocleg zatrzymaliśmy na darmowym kempingu w okolicach miasteczka Atherton. Ku naszemu zdziwieniu pierwszy raz w nocy musieliśmy założyć na siebie kurtki puchowe, bo temperatura spadła poniżej 15 stopni i było już dosyć zimno na spanie w namiocie. Jak się później okazało był to dopiero początek naszych cierpień związanych z zimnymi nocami. Najbardziej zmarzliśmy na deszczowym południu, ale zanim tam dojedziemy upłynie jeszcze trochę czasu i przybędzie postów 🙂
W dzień temperatura była przyjemna, jakieś 20-25 stopni. Po dusznej Azji i gorącym tropikalnym Northern Teritory byliśmy zadowoleni ze zmiany klimatu. Jeszcze nie wiedzieliśmy, że już niedługo będziemy tęsknić za upałami.
W drodze do Cairns zatrzymaliśmy się jeszcze w okolicy Atherton, żeby podziwiać monumentalne drzewa Figowe. Zrobiły na nas ogromne wrażenie. Ponoć ta okolica z nich słynie.
Okolice Cairns słynął również z pięknych wodospadów. Jednym z nich jest Barron Falls, do których wiedzie malownicza ścieżka przez tropikalny las.
Głównym celem naszego pobytu w Cairns była wymiana zniszczonych opon (historia opon). Zostawiliśmy więc samochód w warsztacie i poszliśmy zwiedzać miasto. Cairns jako nadmorski kurort niestety nie może pochwalić się piękną plażą. Na pocieszenie, tuż przy mułowatym nadbrzeżu zbudowano otwarty kompleks miejskich basenów.
Port w Cairns jest punktem, z którego wyruszają rejsy na wielką rafę koralową. Ponoć jest ona znacznie oddalona od brzegu i rejsy są realizowane w zależności od pogody i stanu morza. Oczywiście jest to droga wycieczka. Można też skorzystać z jeszcze droższego wariantu, ale za to z pomysłem. Otóż można polecieć samolotem nad rafę, wyskoczyć do wody ze sprzętem do nurkowania lub rurką snorklingową. Po pooglądaniu rafy trzeba jeszcze dopłynąć do łódki, która zabiera wszystkich na brzeg. Ekscytujące, ale też kosztowne. Niestety ani nasz budżet, ani czas nie pozwalały nam na zobaczenie wielkiej rafy koralowej. Może i szkoda, bo ponoć w bardzo szybkim tempie jej ubywa.
Na pocieszenie wypiliśmy kawę i zjedliśmy ciasto na promenadzie przy porcie.