Mt Cook – najwyższa góra Nowej Zelandii – Wyspa Południowa

Mt Cook

29 maja 1953 roku Nowozelandczyk Edmund Hillary i nepalski Szerpa Tenzing Norgay jako pierwsi ludzie zdobyli najwyższy szczyt świata Mt Everest. Ponoć było to możliwe dzięki ogromnemu podobieństwu nowozelandzkich alp, na które wspinał się Hillary, do najwyższych gór świata. Ten skromny pszczelarz, dzięki swojej ogromnej determinacji, stał się bohaterem narodowym Nowej Zelandii i do dziś dumnie spogląda na nas z tutejszych dolarów.

Monument ku czci tragicznie zmarłych wspinaczy w parku narodowym Mt Cook
Masyw Mt Cook pokryty jest w dużej części pokrywą lodową, co ponoć przypomina warunki panujące w Himalajach.

Najwyższa góra Nowej Zelandii Mt Cook ma tylko 3724 m.n.p.m, jednak charakteryzuje się zdradliwą ścianą lodowcową, która ciągnie się aż do szczytu przez 2500 metrów.
Dla zwykłych śmiertelników, którzy nie są przygotowani do zdobywania szczytów w alpejskim stylu, pozostaje bardzo przyjemna wędrówka doliną Hooker (ok 10 km) do popielatego jeziora polodowcowego nad którym wznosi się Mt Cook. Po drodze widoki zapierają dech w piersiach.

Dolina Hooker, a za chmurami Mt Cook
Jeden z 3 wiszących mostów na trasie do jeziora Hooker

Jezioro polodowcowe Hooker u podnóży Mt Cook
Hooker Lake

W Parku Narodowym Cooka spędziliśmy noc, co bardzo polecam zrobić, bo poranna kawa z takimi widokami jest doświadczeniem niezapomnianym, zwłaszcza gdy nieświadomie obserwujesz ogromną lawinę myśląc, że to wodospad… na szczęście mój mąż przytonie zauważył, że przecież na takiej wysokości i w takim kolorze to nie może być woda… 

Przepiękne górskie widoki przy porannej kawie.
Główny budynek kempingu z ogólnodostępną kuchnią i toaletami w środku (uwaga: nie ma pryszniców).
Części goście na kempingu
Dolina Cooka

Spragnieni poszukiwacze dłuższych górskich wędrówek mogą również wybrać się na 2 dniową wyprawę do chatki Mueller. My ograniczyliśmy się do podziwiania górskich szczytów z pobliskiego tarasu widokowego przy Kea Point.

Droga do Kea Point na tle schodzącej lawiny.
Widok na Mt Cook z Kea Lookout
Mt Cook widziany z Kea Point

Następnego dnia wybraliśmy się podziwiać szczyt Mt Cook z drugiej strony. Przy okazji nacieszyliśmy oczy przepięknym widokiem jeziora i lodowca Tasmana.

Jezioro i lodowiec Tasmana
Tasman Lake

Jeśli ktoś ma chęć to może podziwiać lodowiec Tasmana z zupełnie bliska podpływając do niego szybką łodzią.

Wycieczka po jeziorze szybką łodzią

Można też wybrać się helikopterem nad najwyższy szczyt Nowej Zelandii. Jak ma się wystarczający budżet to można szaleć. Przy naszym umiarkowanym wystarczyły dobre buty i trochę siły, bo żeby podziwiać jezioro i lodowiec Tasmana trzeba troszkę się spocić i wspiąć na niewielkie wzniesienie. Warto, bo z każdej strony krajobraz zachwyca.

Punkt widokowy na jezioro i lodowiec Tasmana.
Do punktu widokowego prowadzi stroma ścieżka…
… ale warto się spocić.

Po drugiej stronie rozpościera się równie malownicza dolina Tasmana.

W drodze powrotnej wzdłuż jeziora Pukaki, oszołomił nas kolejny nieziemski widok…

Pukaki Lake
Jezioro Pukaki żegna nas wspaniałymi widokami Mt Cook’a.

 

 

 

Continue Reading

Gejzery, bulgocące bagna i szampańskie jezioro – Waiotapu i Rotoura

Zrobiliście kiedyś mini gejzer ze znanego napoju musującego i dropsa? Dobra zabawa prawda? My wybraliśmy się na pokaz wybuchu ciut większego gejzeru, ale również sprowokowany przez działanie człowieka, bo skoro można zwykłymi płatkami mydlanymi wywołać wybuch to czemu by na tym nie zarabiać… Tak to właśnie się odbywa w geotermalnym parku Wai-O-Tapu.

Gejzer Knox Lady

Raz dziennie po specjalnym wstępie w dwóch językach, maorysku i angielsku, hostessy sypią mydliny do gejzeru Knox Lady, żeby zgromadzona licznie publiczność mogła oglądać spektakularny wybuch.
Robi wrażenie, ale jednak atmosfera atrakcji turystycznej i sztuczna oprawa sprawiają, że całość zatraca swój naturalny charakter.

Wstęp do wybuchu gejzeru: dwie hostessy opowiadają legendę o Lady Knox po maorysku i angielsku.

I płatki mydlane lądują w środku… teraz wszyscy z niecierpliwością czekają na wybuch…

Po kilku minutach coś się zaczyna dziać…
Aż wreszcie jest! Można zacząć sesję zdjęciową na tle gejzeru.

Na mnie osobiście oglądanie na żywo bulgocącego bagna zrobiło większe wrażenie. Sądzę też, że samo zwiedzanie parku Wai-O-Tapu jest o wiele atrakcyjniejsze niż pokaz gejzeru, ale zawsze warto samemu zobaczyć i ocenić.

Fascynujące bulgocące bagno.

Wai-O-Tapu – park geotermalny

Wejście do geotermalnego parku Wai-o-Tapu

Fluorescencyjne jeziora i silny zapach siarki na każdym kroku przypominają jak bardzo aktywny wulkanicznie jest ten teren. Ciarki przechodzą po plecach. Zwłaszcza gdy stoi się obok szampańskiego jeziora rozgrzanego do temperatury wrzenia, tak że para skutecznie zakłóca pole widzenia.

Park geotermalny Wai-o-tapu
Szampańskie jezioro. Uwaga: śmiertelnie niebezpieczne, mimo że bardzo piękne i kolorowe.

Gorąca para zasłania szampańskie jezioro, gdy zawieje wiatr.
Champanhe pool znajduje się w środku 700 letniego krateru wulkanicznego.
Szampańskie jezioro (Champanhe pool).

Idę i zastanawiam się czy ziemia się pode mną nie zapadnie. Dobrze, że wytyczyli bezpieczne szlaki dla turystów… ale i tak w razie jakiegoś trzęsienia lub innej erupcji nie wiadomo gdzie pojawi się kolejna dziura… to jeden z najbardziej aktywnych wulkanicznie terenów na ziemi. Prawdziwie piekielna atmosfera 🙂

Bezpiecznie wytyczone szlaki…

Do wulkanicznych atrakcji należą też różnokolorowe jeziora. Największe wrażenie robi to fluorescencyjne.

Fluorescencyjne jezioro.

Szmaragdowe jezioro.

Cały region wokół jeziora Rotoura słynie właśnie z takich wulkanicznych/geotermalnych atrakcji, jak również z pokazowych maoryskich wiosek, za wstęp do których należy słono zapłacić. Nam wystarczył widok maoryskich rodzin w Mcdonalds, który bardzo dobrze obrazował w jaki sposób ich dawne tradycje przenikają się ze współczesną kulturą. Wojownicze wymalowane twarze i amulety z nowozelandzkiego zielonego kamienia na szyjach wyraźnie zaznaczają ich etniczną przynależność i hierarchię w rodzie. W mieście Rotoura można znaleźć wiele sklepów z maoryskim rękodziełem.  Jest to również najważniejszy ośrodek kultury maoryskiej. Tu znajduje się jedyny w Nowej Zelandii maoryski teatr.

Połączenie maoryskiej i zachodniej kultury.
Jezioro Rotoura
Continue Reading

Znikające lodowce i świetliki – Franz Josef Glacier – Fox Glacier

Zdążyliśmy je zobaczyć! Niestety nowozelandzkie lodowce na wyspie południowej również podlegają ogólnoświatowym procesom cieplarnianym i powoli się roztapiają.
Franz Josef Glacier leży w malowniczej dolinie nowozelandzkich Alp Południowych. Po krótkim trekkingu wśród wodospadów i skał, dociera się do ogólnodostępnego punktu widokowego.

Początek trasy do lodowca prowadzi przez typowy nowozelandzki las…
który następnie przemiana się w malowniczą dolinę.

Dostęp do samego lodowca jest ograniczony z powodu szybko zmieniających się warunków – masy lodowe cały czas mocno pracują –  jak również, dlatego żeby uchronić to, co jeszcze się zachowało. Dlatego jedyną opcją, aby podziwiać lodowiec z naprawdę bliska, jest wykupienie lotu helikopterem. Chętnych zresztą nie brakuje i ciszę nad doliną co chwilę zakłóca warkot śmigła.

Warkot helikopterów zakłóca ciszę w dolinie lodowca Franz Josef

Na ten moment lodowiec rozciąga się na obszarze około 12 km, jednak jak szacują naukowcy do 2100 roku straci 38% swojej długości, czyli jakieś 5 km. Zostało więc jeszcze trochę czasu, żeby go zobaczyć, chyba że coś się zmieni i zamiast spektakularnego ocieplenia jednak nastanie kolejna epoka lodowcowa. Kto dożyje ten się dowie…

Franz Josef Glacier
Punkt widokowy, z którego najbliżej można podziwiać lodowiec Franz Josef. (Zagadka: który Pan na zdjęciu jest z kartonu?)
Kontempluję Franza Josefa z uwagą, żeby zachować ten widok w pamięci zanim zniknie.

Wracając warto zboczyć ze szlaku i nacieszyć się spektakularnym wodospadem, którego zimna woda świetnie chłodzi w gorący dzień.

Wodospady na szlaku do lodowca Franz Jozef

Fox Glacier

Fox Galcier

Oddalony jest od swojego ‚kolegi’ Franza o jakieś 20 km. Tym razem wędrówka do lodowca odbywa się w iście księżycowych/ polodowcowych warunkach. Trzeba również ciut więcej się wysilić i wdrapać się na niewielkie wzniesienie

Dolina, na końcu której znajduje się Fox Glacier

Fox Glacier
Odcinek, na którym należy uważać na spadające głazy i można trochę się spocić…

Punkt widokowy na Fox Glacier.
Fox Glacier

Fox Glacier ma 13 km długości i nosi nazwę na cześć XIX wiecznego premiera Nowej Zelandii Sir Williama Foxa. Tu można wybrać się na zorganizowany trekking po lodowcu lub również obejrzeć go z helikoptera

Lodowiec Fox Glacier wciąż otwarty jest dla zorganizowanych wycieczek, ale trekking ściśle związany jest z obecnie panującymi warunkami na lodowcu.
O aktualnych warunkach informuje tablica na początku szlaku.

Podsumowując: są to dwa łatwo dostępne dla turystów lodowce, jednak przed wycieczką zorganizowaną w głąb lodowca trzeba wziąć pod uwagę, że jest to bardzo niestabilny teren i że zdarzały się wypadki osunięcia lodu wraz z turystami. Była również i katastrofa lotnicza. Zdarzają się też nagłe powodzie. Wezbrana woda z głębi lodowca zalewa wtedy większość doliny i wszystkie szlaki zostają zamknięte, nawet te do punktów widokowych.


Nas nic strasznego nie spotkało i bezpiecznie mogliśmy podziwiać z punktu widokowego majestatyczne bryły lodu.

Najlepszą bazą wypadową, żeby odwiedzić lodowce jest jeden z kempingów/ hosteli w miasteczku Fox Glacier. Jest to bardzo urokliwa miejscowość, która oprócz lodowców ma do zaoferowania też inne atrakcje. Można tu na przykład obejrzeć wylęgarnie ptaków kiwi – praktycznie jest niemożliwe zobaczyć te zwierzęta na wolności – lub wybrać się na nocny spacer w poszukiwaniu świetlików.
Poszliśmy na nocny spacer i w środku nowozelandzkiego lata poczuliśmy bożonarodzeniowy klimat. Tysiące świetlików ozdabiało liście krzewów i pnie drzew. Jakby ktoś włączył świąteczne lampki w środku lasu. Magiczne doświadczenie, niestety było zbyt ciemno na zdjęcia więc musicie uwierzyć nam na słowo, albo sami zobaczyć…

Franz Josef Glacier

 

Continue Reading

Tongariro Albine Crossing – w krainie wulkanów – Red Crater

Tongariro Albine Crossing

Czwarta nad ranem. Ulewny deszcz wali w okna naszego samochodowego domu. Jeszcze z zamkniętymi oczami myślę sobie, że mogłoby się okazać, że to tylko sen, bo za chwilę musimy wstać i przyszykować się do długiej wędrówki. Tak już jest, że to co wartościowe wymaga wyrzeczeń. Od początku było dla mnie jednak jasne, że ten trekking będzie wymagający i zarazem zachwycający. Tak też na szczęście było, bo żadna deszczowa chmura nie zakłóciła nam podziwiania widoku czerwonego wulkanu Red Crater (1886 m n.p.m) i nieziemsko zielono-żółtych wulkanicznych jezior. I tym razem, mimo niekorzystnych prognoz pogody, mieliśmy dużo szczęścia.

Stożek wulkanu Red Crater
Red Crater
Jedno z wulkanicznych jezior na szlaku Tongariro Crossing

Jak zwykle w ostatniej chwili zdecydowaliśmy, że idziemy. Dzień wcześniej na łeb na szyję obdzwanialiśmy lokalnych przewoźników, żeby dopisali nas jeszcze do listy pasażerów i zawieźli na początek trasy. W końcu kupiłam 2 bilety przez internet, ale nie dostałam potwierdzenia. Na szczęście recepcjonista z kempingu znała właściciela autobusu i dała nam do niego numer. „Na gębę” potwierdził, że nas zabierze. Stawiliśmy się więc o 5:30 w Ketetahi car park , żeby zostawić samochód i podjechać autobusem na początek trasy. Wszystko poszło gładko i załapaliśmy się na podwózkę w pierwszej turze. Trekking cieszy się tak dużą popularnością, że należy rezerwować miejsca wcześniej. O 6:30 wyruszaliśmy już na szlak z Mangatepopo Car Park. Na tablicy widnieje informacja, że czeka nas przynajmniej 6 godzin 20 min wędrówki, żeby pokonać całą trasę.

Ruszamy w drogę.

Deszczowe chmury przewiał wiatr i zza wierzchołków gór ukazał nam się wschód słońca.

Ukazały się też zaśnieżone szczyty.

Początkowy płaski odcinek pozwala rozgrzać się przed wymagającą wspinaczką na zbocza krateru.

Początkowy, stosunkowo płaski odcinek trekkingu.

Im wyżej tym lepsze widoki.
Krajobraz robi się coraz bardziej księżycowy…
… i jest coraz bardziej stromo.

Po kilku godzinach docieramy do celu. Warto się spocić bo widoki są księżycowe.

Dno krateru.

Chwila odpoczynku, żeby odbudować siły przed kolejną wspinaczką i nacieszyć oczy widokiem majestatycznego wulkanicznego stożka Red Crater.

I znowu wymagająca wędrówka w górę.
Widoki rekompensują trudy wspinaczki

Żeby zobaczyć jeziora trzeba jeszcze troszkę pocierpieć. Osuwający się wulkaniczny żwir nie ułatwia trekkingu. Grzęzną w nim stopy i zamiast do przodu zsuwamy się po zboczu. Schodzenie też nie jest łatwe w takich warunkach. Marcin jest już wprawiony po zdobyciu indonezyjskiego wulkanu Rinjani (relacja tu), ja jakoś sobie radzę. Nadciągają chmury, ale jeszcze przez chwilę z daleka możemy podziwiać taflę trzeciego jeziora, które spowije mgła jak już do niego dojdziemy. Tymczasem pozostałe dwa wulkaniczne oczka wodne wzorowo pozują nam do zdjęć.

W oddali turkusowe jezioro, które niestety schowało nam się w chmurach, gdy do niego doszliśmy.
Wulkaniczny żwir nie ułatwia wędrówki.

Piekielna atmosfera. Czuć. że pod ziemią wulkan wciąż jest aktywny.

Tongariro Albine Crossing

Red Crater. Tongariro Albine Crossing.

Schodzenie ze szlaku, niestety już głównie we mgle, zajmuje nam kolejne godziny. W dole majaczy jezioro Taupo, przy którym spędzimy noc, ale wcześniej zmęczeni musimy odnaleźć na parkingu nasz samochodowy dom i zregenerować siły przed dalszą podróżą. Trekking przez Tongariro Crossing z pewnością jest warty wysiłku!

W dole jezioro Taupo.

 

 

Continue Reading

Ninety Mile Beach – piaszczysta autostrada wzdłuż fal – Nowa Zelandia

90 mile beach NZ

Ku mojemu zdziwieniu już w Australii odkryłam, że duzi chłopcy marzą o przejażdżce samochodem po plaży. Nasz współtowarzysz podróży z ogromną ekscytacją opowiadał o takiej możliwości na australijskiej Fraser Island… niestety nasze zamiary skończyły się spektakularną wpadką, o której przeczytacie tutaj.

Ślady opon na Ninety mile beach

Tym razem jednak, na wyspie północnej w Nowej Zelandii byliśmy na dobrej drodze do zrealizowania chłopięcych marzeń. Nie przeszkodził nam w tym nawet brak prawdziwego terenowego samochodu, bo 90 mile beach, która znajduje się na najbardziej wysuniętym na północ krańcu wyspy północnej, jest oficjalnie zarejestrowaną autostradą i równocześnie bardzo ładną plażą. Równa i twarda jak stół idealnie nadaje się na przejażdżkę samochodem. Wrażenia są bardzo unikalne, zwłaszcza przy otwartych szybach.

Przejażdżka po Ninety mile beach, która oficjalnie jest jedną z krajowych autostrad Nowej Zelandii.
Widoki są zachwycające.
90 mile beach

Z oczywistych przyczyn Ninety Mile Beach stała się nie lada atrakcją turystyczną, zwłaszcza po tym jak Jeremy Clarkson w jednym z odcinków Top Gear ścigał się po niej Toyotą Corollą z olimpijskim jachtem. Popularne są też turystyczne przejażdżki aż do wydm Te Paki, które słyną z sandboardingu – więcej o tym w poniższym wpisie ↓

Sandboarding, czyli zjazd na desce z wielkiej wydmy – Nowa Zelandia jest super!

My, co prawda nie dotarliśmy tą drogą do słynnych wydm, ale spędziliśmy miło dzień jeżdżąc wzdłuż wzburzonego oceanu i wylegując się na plaży.

Wydmy przy 90 mile beach

Continue Reading

W poszukiwaniu pingwinów… – Philip Island, Melbourne

Na wyspę Philip Island wybraliśmy się głównie w poszukiwaniu pingwinów. Od kogoś usłyszeliśmy, że właśnie tam najłatwiej zobaczyć pingwiny w Australii. No cóż, może to i prawda, ale niestety okazało się, że jest to droga przyjemność, która raczej przypomina cyrkowe show niż cierpliwe czekanie w zaroślach i wypatrywanie tych dzikich ptaków. Jeszcze 10 lat temu po prostu szło się na plażę, na którą o zmroku tłumnie wypływały pingwiny. Obecnie, w miejscu zarośli zbudowano dużą trybunę, na której codziennie zasiadają setki osób, żeby przyjrzeć się grupce małych pingwinów, które na plaży chcą bezpiecznie spędzić noc. Podobno kiedyś cała plaża była aż czarna od małych główek, teraz można zobaczyć tylko małą grupę. Z jakiegoś powodu pingwinów na plaży jest coraz mniej. Dlaczego? Tego do końca się nie dowiedzieliśmy. Może zmęczyło ich celebryckie życie i znalazły jakąś mniej obleganą plażę albo dopadły ich skutki zanieczyszczenia środowiska. Nam na Philip Island udało się sfotografować tylko martwego pingwina na innej plaży i dzikie gęsi.

Czyżby chciały nam coś powiedzieć?

Stwierdziliśmy, że nie będziemy siedzieć w tłumie gapiów na trybunach i naiwnie mieliśmy nadzieję, że na pobliskiej plaży uda nam się chociaż z daleka zobaczyć jakiegoś pingwina. Niestety: zobaczyliśmy tylko kilka kangurów i ładną dziką plażę.

W oddali widać światła trybun na plaży z pingwinami.

Warto było jednak odwiedzić Philip Island ze względu na wulkaniczne widoki i surferskie klimaty.

Philip Island

Nie daliśmy jednak za wygraną i dzięki sprawdzonej informacji jednego z naszych znajomych lokalsów z Melbourne poszliśmy wieczorem na molo w dzielnicy St. Kilda. Ku naszemu zaskoczeniu pingwiny się pojawiły i nawet można było je zobaczyć z bardzo bliska!

Molo w St. Kilda
Jeden z pingwinich aktorów wieczoru.

Tutaj też niestety mali mieszkańcy nabrzeża muszą znosić celebryckie życie. Codziennie wieczorem zbiera się spory tłumek gapiów, żeby je zobaczyć. Doszło już do tego, że pingwinów bronią wolontariusze uzbrojeni w latarki z czerwonym światłem i odblaskowe kamizelki.

Tłumy gapiów w porcie i zdezorientowany pingwin.
Wolontariuszka oświetla na czerwono pingwina.

Podobno pingwiny nie rejestrują czerwonego światła więc jest to najlepszy sposób, żeby je podglądać. Wśród kamieni na nabrzeżu wypatrzyliśmy kilka gniazd, w których na wieczorny powrót rodziców z jedzeniem czekały małe pingwinie pisklaki. Była też wydra. I morze jachtów w porcie.

Widok na centrum Melbourne z molo.

Było to też nasze najbliższe spotkanie z pingwinami. Później jeszcze jeden raz czekaliśmy kilka godzin zziębnięci na plaży aż pojawi się biało-czarna pingwinia postać. Było to już w Nowej Zelandii i owszem pingwin się pojawił, ale tylko jeden i na widok gapiów szybko zawrócił, chyba ostrzegł też resztę, żeby nie wychodziła, bo jakieś dziwne foki zajęły plażę…

O zmroku pingwiny wychodzą na ląd co raz liczniej.
Continue Reading

GOR – Great Ocean Road, czyli dramatyczne krajobrazy

Bardzo podoba mi się angielskie określenie dramatic landscape, które idealnie pasuje do widoków jakie można zobaczyć wzdłuż całej Great Ocean Road. Oprócz zapierających dech w piersi stromych, spadających prosto do morza wzgórz, silnego wiatru i deszczu, w czasie całej podróży towarzyszyły nam ogromne sztormowe fale, które odcisnęły na mojej psychice właśnie takie ‚dramatyczne’ piętno. Otóż szukając pewnej kotwicy, pozostałości po rozbitym dziewiętnastowiecznym statku, nabawiłam się falofobii (jeśli takie określenie istnieje)…

Dojście do drugiej kotwicy.
Pierwsza kotwica.

Mieliśmy to szczęście, że mogliśmy odwiedzić GOR poza szczytem sezonu: mniej ludzi = wolne miejsca na kempingach. Jedynym minus stanowiła, kapryśna sztormowa pogoda i bardzo zimne mokre noce. Z tego powodu spanie w prowizorycznym namiocie, przystosowanym raczej do wysokich temperatur i braku deszczu, było ekstremalnie trudne. Zmarznięci i przemoknięci postanowiliśmy spać w naszej małej Toycie Corolli, co jak na nas było nie lada wyczynem (ja mam 180 cm wzrostu a Marcin 192 cm). Jak nam się to udało? Zobaczcie filmik:

GOR jest tłumnie odwiedzane z powodu sławnych 12 Apostołów, czyli wapiennych kolumn wystających z morza. Owszem widok ten robi wrażenie, ale mi szczerze mówiąc bardziej podobały się inne, mniej odwiedzane fragmenty GOR, gdzie jeszcze mogliśmy znaleźć puste plaże i dzikie bezludne zakątki.

12 Apostołów.
Tłumy turystów.

Jedna z plaż przy GOR

Kawałek dalej za 12 Apostołami znajduje się jeszcze kilka ciekawych miejsc widokowych, też tłumnie odwiedzanych, ze względu na swój dramatyczny krajobraz. Wśród nich pozostałości po sławnej formacji skalnej London Bridge, która dość niedawno zawaliła się do morza, na szczęście bez ofiar.

London bridge Arch

GOR wymaga częstych napraw przez położenie obok oceanu i wapienne podłoże.

GOR to nie tylko morze. Jeśli ktoś dysponuje większą ilością czasu polecamy przejechać się drogą w głębi lądu wśród starego lasu, który rzeczywiście robi wrażenie.
Można też poszukać koali, które ponoć najłatwiej spotkać na drodze do Cape Otway Lighthouse. Nam się to udało.

Koala na drodze do latarni.
Koala przy kempingu Kennet River

Optymistycznie założyliśmy, że dwa tygodnie starczą nam na dojechanie aż do Adelaide, jednak zrezygnowaliśmy z tego pomysłu i dotarliśmy tylko, lub aż, do Mount Gambier, gdzie znajdują się wulkaniczne jeziora. Australijskie odległości i zimowa, deszczowa pogoda zdecydowanie nas pokonały. Większość zorganizowanych wycieczek dociera do Peterborough. Za tym miasteczkiem GOR odbija od wybrzeża w głąb lądu dlatego nie stanowi już tak dużej atrakcji turystycznej. Oficjalnie Great Ocean Road liczy 243 km i ciągnie się od Torquay do Allansford.

Szczegóły miejsc, które warto odwiedzić na Great Ocean Road we wpisie poniżej:

GOR – miejsca, które warto zobaczyć na Great Ocean Road

Continue Reading

GOR – miejsca, które warto zobaczyć na Great Ocean Road

Miejsca, które warto zobaczyć na Great Ocean Road i dalej na trasie do Mount Gambier:

12 Apostołów
  1.  Torquay – plaża i miasteczko surferów. Tutaj zaczyna się Great Ocean Road, a właściwie oficjalnie kilka km za miasteczkiem. 
    Plaża niedaleko Torquay.
    Idealne warunki do surfowania

    Początek GOR.
  2. Split Point Lighthouse – spacer do latarni, z której rozpościera się widok na okolicę (szczerze: spod latarni widok jest niespecjalny więc można zamiast spaceru posiedzieć na plaży obok). 

    W oddali latarnia na Split Point.
  3.  Kennet Riverkemping i drzewo z koalą. Drogi, lecz jeden z niewielu większych kempingów na trasie w pobliżu oceanu. Spędziliśmy tu dwie bardzo zimne i deszczowe noce. Ładna plaża po drugiej stronie ulicy i koala, którego licznie odwiedzają autokarowe wycieczki. 
    Kemping Kennet River.
    Koala z Kennet River.
    Koala jest turystyczną atrakcją licznie odwiedzaną przez autokarowe wycieczki.
    Plaża przy Kennet River.

  4. Cape Otway Lighthouse – na drodze do latarni można ponoć często spotkać koale. Nam się udało. Siedział na środku drogi, ale na szczęście udało nam się go nie przejechać. Niestety część eukaliptusowego lasu spłonęła więc więcej koali nie widzieliśmy… Okolice latarni porośnięte są gęstym lasem/ krzewami, ale można wybrać się na krótki spacer na wzgórze i podziwiać latarnię z daleka.
    Koala na drodze do latarni.

    Spalony eukaliptusowy las.

    Cape Otway Lihgthouse.
  5. Wreck Beach z dwoma kotwicami – bardzo chcieliśmy odwiedzić to miejsce i zobaczyć dwie kotwice, jedyne pozostałości po statkach Marie Gabrielle i  Fiji, które rozbiły się tu pod koniec XIX wieku. Okazało się to nie lada wyzwaniem. Po pierwsze, żeby tam dojechać nasza Toyota musiała dać z siebie wszystko na krętej nieutwardzonej i czasami błotnistej drodze, po drugie był sztorm i dojście do kotwic zalewały nam ogromne fale, które odcisnęły piętno na mej psychice. Z duszą na ramieniu doszłam do pierwszej kotwicy. Cały czas się modliłam, żeby jednak nie przyszła jeszcze większa fala niż te, które już huczały mi nad głową, bo wysokie i strome klify uniemożliwiały jakąkolwiek formę ucieczki. Tylko Marcin miał na tyle odwagi, żeby dobiec do drugiej kotwicy. Jakoś udało mu się przebiec między falami i za bardzo nawet się nie zmoczył, mimo że w tej części woda zalewała plażę w całości. Po trzecie samo zejście i wejście na plażę również wymaga trochę wysiłku, bo jest dosyć strome. Mimo traumatycznych przeżyć uważam, że było warto tam się wybrać zwłaszcza w taką pogodę, bo z łatwością mogłam sobie wyobrazić potworną katastrofę tonącego statku i okropny strach jaki przeżywali rozbitkowie, którzy w ogromnej większości nawet nie umieli pływać.
    Zejście na Wreck beach.
    Dojście do pierwszej kotwicy
    Pierwsza kotwica.
    Dojście do drugiej kotwicy.

  6. 12 Apostołów – punkt obowiązkowy na GOR i co za tym idzie ogromne centrum turystyczne. Z głównej drogi zjeżdża się na prawo na duży parking, gdzie znajduje się również budynek informacji przy którym jest przejście na tarasy widokowe. Codziennie zjeżdżają tu tłumy turystów dlatego warto wybrać się wcześnie rano albo wieczorem, oczywiście nie na wschód ani na zachód słońca bo to też bardzo oblegane godziny odwiedzin. Tuż przed zjazdem na parking można się zatrzymać po lewej stronie i zejść na małą plażę, żeby podziwiać Apostołów z dołu. 
    Zejście na plażę, z której można podziwiać 12 apostołów z dołu.
    Widok z dołu na fragment 12 Apostołów.
    Główny taras widokowy na 12 Apostołów.
    12 Apostołów.

    Tłumy turystów.
    Dalsza część tarasów.

  7. Loch Ard Gorge i okolica – kolejne bardzo malownicze wapienne klify. Jak dla mnie robią nawet lepsze wrażenie w niektórych miejscach niż samych 12 Apostołów. 
  8. London Bridge (London Arch) – słynna formacja skalna, która niestety w 1990 roku runęła częściowo do morza. Obecnie można podziwiać tylko jeden łuk mostu. 
  9. Bay of Islands – kolejne miejsce, które dostarcza również niezapomnianych ‚dramatycznych’ widoków
  10. Great Otway National Park – polecamy ze względu na tani kemping w pobliżu 12 apostołów, który niestety w przyszłości może zostać zlikwidowany kosztem dużego kompleksu hotelowego. Warto też się przejść na mniej uczęszczaną pobliską plażę.

    Kemping przy Great Otway National Park
  11. Majestatyczny las przy drodze C159 – jeżeli dysponujecie dodatkowym czasem, warto odbić z GOR i zobaczyć fragment imponującego starego lasu, który kiedyś porastał te tereny.

Kilka miejsc za Allansford (tu oficjalnie kończy się GOR), które odwiedziliśmy w drodze do Mount Gambier:

  1. Warnambool – większe miasto, w którym warto zrobić zakupy i zatankować do pełna.
  2. Port Fairy – małe urokliwe miasteczko z przyjemną piaszczystą plażą.
  3. Portland – miasteczko portowe, po którym można przejechać się zabytkową kolejką
  4. Cape Nelson Lighthouse – bardzo malowniczo położona latarnia. Warto przejść się po klifach w jej okolicy. Ponoć nieopodal na Cape Bridgewater można wypatrzeć foki, ale my tam już niestety nie dojechaliśmy więc nie możemy potwierdzić.
  5. Mount Gambier – robotnicze miasteczko, położone na dawnych terenach wulkanicznych. Słynne z niebieskiego wulkanicznego jeziora (blue lake). Nas niestety nie zachwycił jego kolor, bo trafiliśmy na pochmurny dzień i woda w nim raczej wydała nam się szara…
Continue Reading

Wilsons Promontory National Park – górzysty raj

W stosunkowo bliskiej odległości od Melbourne (jakieś 250 km i 3-4 godz jazdy samochodem) znajduje się, jak dla mnie, najładniejszy park w tej części Australii: Wilsons Promotory National Park. Wyprawę do tego parku wspominam z wyjątkowym rozczuleniem, bo po drodze na jednym z kempingów obok parku, w miasteczku Foster, spotkaliśmy naszego intrygującego australijskiego przyjaciela. To niespodziewane spotkanie zaowocowało w późniejszym czasie niezwykłą wyprawą na czołgi… otóż tak, w Australii pierwszy raz mieliśmy okazję przejechać się czołgiem, ale o tym na końcu.

Pierwszym przystankiem w Promotory jest dzikie zoo. Warto wysiąść z samochodu i poszukać w okolicy emu, licznych kangurów i wombatów. My szczególnie byliśmy zainteresowani tym ostatnim zwierzątkiem, zwłaszcza, że wydawało się zupełnie nie zainteresowane naszą obecnością i pozwoliło nam do siebie naprawdę blisko podejść.

Promotory słynie z górzystych krajobrazów i kilkudniowych szlaków trekkingowych. Nam nie było dane wybrać się na włóczęgę w góry, ale chętnie skorzystaliśmy z tutejszych szerokich i piaszczystych plaż.

Główny kemping parku, gdzie znajdują się też oficjalne biura, w których uzyskacie wszelkie informacje na temat tras i punktów noclegowych w parku, znajduje się w Tidal River. Niestety dostępność miejsc, a raczej jej znikoma ilość i cena skutecznie zniechęciły nas żeby zostać tu na noc, mimo urokliwych okoliczności przyrody. Na kempingu zjedliśmy lunch i poszliśmy pooglądać surferów na pobliskiej plaży.

Główny kemping w parku.

Odwiedziliśmy jeszcze Squeaky Beach z niezwykle białym piaskiem i pojechaliśmy na początek jednej z górskich tras, żeby podziwiać górskie widoki.

Po dniu pełnym wrażeń, spędziliśmy bardzo zimną noc na kempingu w Foster. Na pocieszenie dostaliśmy zaproszenie na przejażdżkę czołgami, z której postanowiliśmy skorzystać. Jakiś tydzień później wróciliśmy do pagórkowatego regionu Gippsland, żeby poznać australijskiego weterana II wojny światowej, który kiedyś sam jeździł i naprawiał czołgi i innych pasjonatów militariów. Sama przejażdżka też okazała się ekstremalnym przeżyciem, bo kierujący nas nie oszczędzał. Jechaliśmy pełnym gazem po błocie i wybojach. Po wszystkim wyglądaliśmy jakbyśmy co najmniej tarzali się gdzieś w błocie… ale było warto!

Zobacz FOTORELACJĘ:

Przejażdżka czołgiem – czyli co jeszcze można robić w Australii

Continue Reading

Przejażdżka czołgiem – czyli co jeszcze można robić w Australii

Jesteście już jakiś czas w Australii i macie już dosyć pięknych plaż i oglądania kolejnych kangurów… nie wiecie co robić? Wybierzcie się na przejażdżkę czołgiem!

Pośród górzystej krainy South Gippsland obok Melbourne (w odległości jakiś 200 km), znajduje się ranczo pełne czołgów, które prowadzi pasjonat militariów Cameron: więcej info tu.

Zbiór maszyn Camerona

My trafiliśmy tutaj przez przypadek, a właściwie za sprawą naszego australijskiego kolegi, którego przypadkowo poznaliśmy na kempingu w Foster i który wpadł na ten ciekawy pomysł, żeby zaprosić nas na przejażdżkę czołgiem. Zgodziliśmy się od razu zwłaszcza, że towarzyszył nam też weteran drugiej wojny światowej, który sam prowadził i naprawiał kiedyś takie czołgi, tak więc towarzystwo mieliśmy wyśmienite. Po wspólnej herbatce i niezliczonych historyjkach z dawnych ciężkich, ale ciekawych czasów, wreszcie wsiedliśmy do czołgów. 

Nasza czołgowa ekipa
Ruszamy na przejażdżkę

Przejażdżka okazała się dosyć ekstremalnym przeżyciem. Trzeba było się mocno trzymać, żeby nie wypaść z czołgu w górę błota. Po wszystkim wyglądaliśmy jak byśmy się od miesiąca nie myli, ale było warto!

Na ranczo spotkaliśmy też najpiękniejszą australijską krowę 🙂

 

 

Continue Reading