Wulkan Rinjani – godzina próby, czyli o tym jak oddałam buty, żeby wejść na szczyt moich możliwości.

Nowy krater wulkanu Rinjani

POCZĄTEK

Zupełnie spontanicznie podjęliśmy decyzję: idziemy na wulkan! W końcu jesteśmy w Indonezji, kraju wulkanów. W związku z tym, że byliśmy akurat na wyspie Lombok, padło na drugi co do wysokości wulkan Indonezji: Mount Rinjani (3726 m n. p. m.). Przez pierwsze kilka minut byłam bardzo podekscytowana wyprawą. Jednak cały mój entuzjazm topniał w miarę jak czytałam kolejne relacje z trekkingów na wulkan. Były delikatnie mówiąc mocno zniechęcające. Przez 2 dni czułam ogromny stres czy uda mi się przezwyciężyć mój lęk wysokości (tak, chodzę po górach i mam lęk wysokości, po prostu z nim walczę) i uwsteczniającą się wraz z wiekiem kondycję fizyczną, której wcale nie pomagam długimi treningami. Mimo wszystko postanowiliśmy spróbować. Kolejnym wyzwaniem była cena trekkingu. Oficjalnie nie można samemu zdobywać szczytu, bo jest to zabronione. Tak naprawdę można, tylko trzeba mieć odpowiednie przygotowanie fizyczne i wnieść cały potrzebny ekwipunek na plecach. Może się również zdarzyć, że spotkacie się z wrogo nastawionymi przewodnikami / tragarzami na szlaku, złymi, bo nie skorzystaliście z ich usług albo z trudnościami z dojazdem etc. Na pewno trzeba wykazać się uporem, żeby zrobić to na własną rękę. (Wcześniej trzeba zarejestrować się przy wejściu i zapłacić opłatę – dla obcokrajowców 150 000 rupii, a w weekendy jeszcze wyższą). My jednak nie czuliśmy się na siłach, żeby podjąć się tego wyzwania sami, dlatego postanowiliśmy skorzystać z pomocy tragarzy i wzięliśmy udział w wycieczce zorganizowanej.

Jeden z tragarzy na szlaku. Najlepsze obuwie trekkingowe? Oczywiście klapki japonki. Prawda jednak jest taka, że tragarze wszystkie zarobione pieniądze przekazują rodzinom bądź przeznaczają na zwykłe życie. Jeżeli chcecie pozbyć się niechcianych butów to tutaj przyjmą je w każdych ilościach.

W Kucie oferty wycieczek zaczynały się od 3 milionów rupii za osobę, co wydało nam się kwotą zupełnie nierealną. W internecie, rekomendowane firmy, życzą sobie ponad 200 USD za podstawowy pakiet – jakieś szaleństwo, pomyślałam i zdecydowaliśmy się, że idziemy na żywioł i jedziemy bezpośrednio do wioski pod wulkanem, Senaru, żeby tam szukać tańszych ofert. W Indonezji nic nie jest proste, dlatego sam dojazd do Senaru też był kombinowany. Z Kuty (Lombok) do Senaru jest jakieś 130 km, co oznacza ponad 3 h podróż samochodem. Za prywatny transfer zapłaciliśmy jakiejś kobiecie 200 tyś rupii za osobę i następnego dnia o 7:00 rano czekaliśmy na samochód. Po jakiś 30 min przyjechał, ale siedzieli w nim już francuscy turyści, którzy chcieli dostać się na wyspy Gili. Jakoś się upchnęliśmy i przy głośnych dźwiękach reggae ruszyliśmy w drogę. Transfer jak się okazało nie był bezpośredni i w porcie Bangsal pan kierowca kazał nam wysiąść i powiedział, że któryś z kolegów zawiezie nas dalej. W Indonezji trzeba być człowiekiem dużej wiary i cierpliwości, bo większość rzeczy jest tu załatwiana sposobem „na gębę”. Wysiedliśmy i od razu zostaliśmy otoczeni przez obrotnych naganiaczy, którzy za wszelką cenę chcieli nam sprzedać trekking. I niestety im się udało. Piszę niestety, bo oczywiście przepłaciliśmy, ale przynajmniej mieliśmy już z głowy negocjacje i resztę organizacji wycieczki. W końcu zapłaciliśmy za 2 osoby 3 600 000 rupii (o 600 000 rupii za dużo), a ja jeszcze oddałam moje buty, bo chłopak, który z nami negocjował bardzo mnie o nie prosił, no i uległam (były to podróby adidasa, które kupiłam w Malezji za 40 zł). Suma sumarum, zapłaciliśmy więcej, bo mieliśmy mieć pakiet „delux”, który oznaczał 3 dniowy trekking (2N/3D) z początkiem w miejscowości Sembalun i który miał nam zapewnić mniejszą ilość osób w grupie (ta, sratatata….). Jak się później okazało, z powodu „świetnej organizacji” biura nie otrzymaliśmy wykupionego pakietu.

Zatem do rzeczy:

Z Bangsal dojechaliśmy do Senaru (jest to mała wioska niedaleko wejścia do rezerwatu z kilkoma hostelami i siedzibami biur, które organizują trekkingi). Dzięki wykupionej wycieczce mieliśmy zapewniony nocleg w domu u rodziny zaprzyjaźnionej z biurem (nie możemy narzekać, wszystko było świeżo wybudowane i nowe, woda w kranie też była, więc wszystko co trzeba). W biurze mieliśmy się dowiedzieć szczegółów na temat trekkingu… taaa gdyby nie to, że już coś wiedzieliśmy i udało nam się wypytać pewnego miłego Hiszpana, który właśnie wrócił ze szczytu, to byśmy za wiele się nie dowiedzieli, nie mówiąc już o tym, że na miejscu od razu nas poinformowano, że wyruszamy z Senaru razem z grupą 10 osobową. Gdyby nie to, że Hiszpan wcześniej nas uprzedził, że też miał taką sytuację i że w gruncie rzeczy to i lepiej dla nas, bo szlak z Senaru wiedzie najpierw przez dżunglę i jak świeci słońce to jest chłodniej niż na szlaku z Sembulan, to chyba bym zrobiła awanturę. A tak spokojnie przyjęłam ten fakt do wiadomości i poszliśmy przygotować się na wyprawę. Jeszcze tylko wypożyczyliśmy kijek trekingowy i drugą czołówkę (jest konieczna, bo na szczyt wchodzi się nocą).

Nasza grupa trekkingowa liczyła w sumie 12 osób.

DZIEŃ 1 – początek mordęgi

Ostrzeżeni przez Hiszpana, żebyśmy koniecznie zażądali darmowego śniadania przed wyruszeniem na szlak, wstaliśmy o 6:00 rano i o 6:30 byliśmy już w biurze… niestety wszyscy jeszcze spali. Jakiś miły pan powiedział nam, żebyśmy zaczęli krzyczeć, że chcemy jeść… nie zrobiliśmy tego, ale po jakiś 5 min pojawił się jeden z tragarzy, który obudził resztę kompanii. Dostaliśmy nasze śniadanie i pozostało nam już tylko czekać na resztę grupy. Około 7:30 dołączyło do nas 4 Hiszpanów w klapkach, krótkich spodenkach i t-shirtach (sic!), para z Holandii i matka z córką z Francji. Około 8:00 załadowano nas na pakę pick-up’a (przed wyruszeniem na szlak jeden z Hiszpanów postanowił jednak założyć adidasy i zabrać jakąś bluzę, bo ktoś mu powiedział, że będzie zimno…). Dojechaliśmy prawie do wejścia do parku (jakieś 15 min marszu).

Brama wejściowa do Parku Narodowego. Tu należy uiścić opłatę za wstęp. W naszym przypadku zrobił to przewodnik.

Początek szlaku wiedzie przez tropikalny las i dlatego jest dosyć duszno, ale przynajmniej przy dobrej pogodzie ostre słońce nie praży w głowę. Dla kogoś, kto nie wie, co go czeka dalej, ten odcinek może już wydawać się dosyć stromy. Na pewno jest wystarczająco pochylony, żeby się spocić. Dla mnie zawsze największym wyzwaniem jest kilka pierwszych godzin marszu, a zwłaszcza z jakimś ciężarem na plecach. Tym razem nie było inaczej. Kryzys dopadł mnie już po 15 minutach a co gorsza, czy to z powodu upału, czy z powodu intensywnego wysiłku zaczęło mi skręcać jelita i bardzo nierozważnie wzięłam nospę. Już po kilku minutach musiałam ostro walczyć z rozluźnionymi mięśniami, żeby zrobić kolejny krok pod górę. Po jakiś 2 godzinach dosyć szybkiego marszu (na ten odcinek jest przeznaczone 3 h) doszliśmy do tzw. Post II w którym mieliśmy zjeść lunch. Chwilę odpoczęłam i pobiegłam do leśnej toalety (oczywiście, żadnych toalet nie ma, trzeba robić „gdzie się da”, dlatego też na bocznych ścieżkach należy uważać na tzw. „miny”). W czasie oczekiwania na tragarzy, którzy na własnych plecach i w klapkach wnosili dla nas jedzenie, namioty, śpiwory, wodę, kuchenki gazowe i inne potrzebne akcesoria, nasz przewodnik podbiegł do mnie z pytaniem czy mieliśmy dzisiaj ruszyć z drugą grupą (z tą, która wychodziła z innej wioski), bo szef do niego dzwonił, że na nas tam czekają i że ta grupa jest za duża, bo ma za mało tragarzy… no żesz k….a!, pomyślałam, bo jeszcze poprzedniego dnia 3 razy się pytałam skąd będziemy wyruszać i z jaką grupą. Na szczęście byliśmy w Indonezji więc nie była to kryzysowa sytuacja, bo tutejsi mieszkańcy są królami improwizacji i już po kilku minutach przewodnik zapewnił nas, że wszystko ok i że będziemy mieli gdzie spać i co jeść. Uff, wizja powrotu i ponownego wchodzenia bardzo mnie przerażała. Po 2,5 godzinnym postoju na lunch (widocznie tragarze wyruszyli ze znacznym opóźnieniem), ruszyliśmy dalej. Zrobiło się jeszcze bardziej stromo i od czasu do czasu z lasu obserwowały nas stada małp. Niektóre nie były nastawione pokojowo, dlatego przydał nam się kijek trekingowy do ich odstraszania.

Początek szlaku z Senaru wiedzie przez gęsty tropikalny las.
Na szlaku można spotkać stada małp.

Po jakiejś godzinie nastąpił kolejny odpoczynek w Post III, a po nim 2 godzinny marsz do obozu. Na tym etapie wyszliśmy już z lasu i zrobiło się już bardzo stromo. Powoli szłam na końcu grupy, która obrała jak dla mnie zatrważające tempo, ciężko sapiąc.

Wyszliśmy z lasu…
i zaraz potem zrobiło się kamieniście.
Widoki były coraz ładniejsze.

Kamień za kamieniem, pokonywaliśmy ostatnie podejście prawie pionowo do góry (dwóch Hiszpanów na tym odcinków też już zwątpiło i nawet udało mi się ich wyprzedzić), doszliśmy do obozu, który znajdował się na wysokości około 2600 m n. p. m. i z którego z jednej strony rozpościerał się widok na krater i jezioro, a z drugiej na morze chmur i zachód słońca nad widoczną w oddali wyspą Bali.

Moja radość po dojściu w okolice pierwszego obozu.
Nasz obóz z widokiem.
Zachód słońca nad Bali i dywanem z chmur.
Widoki to zdecydowanie największy plus 3 dniowego trekkingu.

Widoki rekompensowały choć trochę moje przebyte cierpienie i ból. Zachód słońca i nocny gwiezdny spektakl były oszałamiające – pierwszy raz w życiu widziałam tyle gwiazd, w końcu nic ich nie zasłaniało, bo chmury były daleko pod nami. Po zmroku zrobiło się bardzo zimno (myślę, że w najgorszym momencie mogło być nie więcej niż 5 stopni). Dopiero teraz doceniłam mój ciężki plecak i założyłam na siebie wszystko co w nim miałam: 2 bluzki, polar, długie spodnie, kurtkę przeciwdeszczową, czapkę, skarpetki i rękawiczki, a na to wszystko śpiwór – dopiero wtedy zrobiło mi się ciepło i szczerze zaczęłam współczuć Hiszpanom, którzy mieli tylko krótkie spodnie i sweterek.

Po zmroku trzeba było schować się w namiocie, bo chłód był dotkliwy.
Rano z niecierpliwością czekaliśmy na słońca.

DZIEŃ 2 – oszałamiające widoki i ciężka końcówka

Dzień 2 – schodzenie do jeziora z nowym kraterem.

Dzień 2 zaczął się od przyjemnego schodzenia (o wiele bardziej lubię schodzić niż wchodzić: przy wchodzeniu się pocę i nie mogę oddychać), dlatego tym razem wyprzedziłam większość grupy, która na pionowych, kamienistych zejściach nie była już taka szybka i radośnie cieszyłam się przepięknymi widokami na szczyt i krater wulkanu.

Strome zejście do jeziora.
Nie ufajcie poustawianym barierkom, zazwyczaj są obluzowane.
Czasami ścieżka na chwilkę robiła się płaska i można było spokojnie cieszyć się widokiem wulkanu.
Najwyższy punkt / szczyt, który został po starym kraterze i nasz cel wędrówki.
Nowy krater, wciąż aktywny.

Po jakiś 2 godzinach doszliśmy do jeziora przy którym biwakowało kilka grup Indonezyjczyków (jest to dla nich święte miejsce dlatego organizują pielgrzymki na szczyt wulkanu i nad jezioro).

Nad jeziorem.
Namioty Indonezyjczyków, którzy zaraz obok łowili ryby na obiad.

Krater wulkanu Rinjani

Po krótkiej przerwie poszliśmy do ciepłych źródeł, które okazały się być prawie parzące. Chwilkę się obmyliśmy i wróciliśmy na obiad.

Droga do ciepłych źródeł, które w rzeczywistości powinny się nazywać parzącymi źródłami.

Nasi niezastąpieni tragarze wyczarowali nam sycącą zupę z makaronem, warzywami, jajkiem i ryżem (trzeba przyznać, że z niczego robili naprawdę smaczne rzeczy). Mimo zmęczenia zjadłam tylko trochę, bo wiedziałam, że czeka nas jeszcze mordercza 3 godzinna wędrówka w górę i bałam się o mój żołądek. Herbata z cukrem natomiast smakowała mi jak nigdy, było to coś cudownego dla wyczerpanego organizmu. Wiedząc co mnie czeka i jako że była dopiero 12:00 (do zmroku mieliśmy jeszcze 6 godzin) od razu powiedziałam przewodnikowi, że będę szła swoim tempem ostatnia i żeby na mnie nie czekał, bo jak ktoś próbuje mi pomóc lub pocieszyć to jeszcze bardziej mnie zniechęca i denerwuje: nie lubię po górach chodzić w grupie, a tym bardziej nie cierpię jak ktoś drepcze mi po pietach. Tak też zrobiłam.

Początek podejścia był naprawdę przyjemny: nie za stromy i z bardzo ładnymi widokami.
Widok z drugiej strony na jezioro.
Wciąż przyjemny marsz w górę.
Miejscami ścieżka jest bardzo wąska dlatego trzeba, co jakiś czas przystawać, żeby przepuścić schodzących lub tragarzy.
Wciąż w dobrym nastroju…
Niestety robiło się coraz stromiej i trudniej…

Raz, dwa, trzy, cztery…uff..raz, dwa, trzy, cztery, uff i tak przez kolejne 3 godziny po prawie pionowej ścianie do góry. Mimo lęku wysokości nie odczuwałam dyskomfortu, bo po pierwsze wchodziliśmy do góry, a po drugie ścieżka nie jest aż tak wąska i grzbiet wulkanu jest pokryty kamieniami i trawą. Mimo zmęczenia współczułam trochę ludziom, którzy musieli schodzić po tej trasie do jeziora. Mimo wszystko było łatwiej wspinać się na czworaka w górę po tych pionowych, gdzieniegdzie kamieniach. Szliśmy we dwoje i co kilka minut jakiś miły indonezyjski przewodnik mówił nam: „don’t worry, you are almost there” i szczerzył do nas zęby. Ci bardziej złośliwi mówili nam tylko: „Good luck!”. Nawet nie próbowałam patrzeć w górę, żeby się nie załamać. Nie będę rozwijać tematu, ale była to dla mnie bardzo wymagająca zarówno fizycznie jak i psychicznie droga. Byłam pewna tylko jednego: na pewno dojdę na szczyt do obozu, nie mam odwrotu (właściwie to droga powrotna była równie beznadziejna jak ta w górę, dlatego jeżeli cokolwiek się Wam stanie w trakcie wędrówki to jedynym ratunkiem są miejscowi tragarze, którzy mogą zanieść Was na plecach do wioski – innej opcji pomocy nie ma). Zdjęć z tego odcina drogi nie mam, bo byłam zbyt wyczerpana, żeby wyjąć aparat…

Nasz ostatni obóz w chmurach pod samym szczytem.

Około 16:00 dotarliśmy do obozu pod szczytem i poczuliśmy wielką ulgę. Popatrzyłam chwilę na stromy szczyt wulkanu i byłam już pewna: ja tam nie idę. Marcin postanowił być konsekwentny i zrealizować zamierzony cel. Za to go niezmiernie podziwiam!

Widok z obozu na jezioro.
Zachód słońca nad szczytem Rinjani.

Resztę wieczoru spędziliśmy na pogaduszkach, piciu bardzo drogich napojów z prowizorycznego sklepiku i podziwianiu zachodu słońca nad kraterem. Ja również z zainteresowaniem przyglądałam się obozom z kategorii „bardzo drogi pakiet” (w internecie niektóre osiągają absurdalne ceny 500 USD za osobę), w których znaleźć można było wszystko: od rozkładanych stoliczków, krzesełek po dmuchane materace w namiotach i królewskie posiłki w ramach których serwowano nawet trzy rodzaje owoców pokrojonych w równą kosteczkę. Jakiś absurd. Ale każdy ma prawo wyboru, skoro takie luksusy są dostępne i chcesz za nie płacić to czemu nie? Tylko po co? Są to zupełnie zbyteczne dodatki. Wysiłek i tak jest taki sam dla wszystkich (chyba że masz jeszcze osobistego tragarza, który wnosi Ci twój plecak…).

Zachód słońca.

DZIEŃ 3 – nocna pobudka, walka o życie na szczycie i bardzo długi marsz w dół

O 2:00 w nocy Marcin ruszył na szczyt. Ja zostałam w zimnym i mokrym namiocie i z niepokojem w sercu o mego wybranka, postanowiłam pospać jeszcze 2 godziny i obudzić się na wschód słońca. Z całej 12 osobowej grupy tylko 4 osoby zdecydowały się wejść na szczyt: turboszybka para z Francji, która dobiegła do nas spóźniona pierwszego dnia (z tym bieganiem wcale nie przesadzam), Marcin i narwany Holender. Wejście na szczyt odbywa się w nocy dlatego trzeba mieć ze sobą czołówkę. Podobno jest nieziemsko trudne, a to dlatego, że przez większość czasu idzie się po wulkanicznym żwirze, który się osypuje. W praktyce oznacza to, że stawiasz dwa kroki i zaraz zjeżdżasz jeden w dół: taka syzyfowa praca.

Droga na szczyt po wulkanicznym żwirze.
A na samym szczycie tłok o wschodzie słońca.
Widok na mały krater ze szczytu.
Trzeba zachować czujność w czasie robienia selfie i innych zdjęć.
Droga powrotna już nie po ciemku tylko w pełnym słońcu. Ponoć schodzenie to sama przyjemność.

Po powrocie do obozu, cały w czarnym pyle, Marcin powiedział mi, że wszedł tam tylko dzięki silnej psychice i że fizycznie pewnie bym nie dała rady. W 100% się z nim zgodziłam. Ja w czasie gdy odważni śmiałkowie zdobywali szczyt cieszyłam się wschodem słońca nad kraterem, który w nocy jakoś bardziej się ożywił i nad ranem zaczął wydobywać się z niego dosyć spory dym.

Wschód słońca w obozie pod szczytem.
Wschód słońca.
Przez noc wulkan znacznie się ożywił i zaczął wypuszczać sporo dymu.
Dym też zaczęli robić tragarze, którym przykazano zrobić coś z wszechobecnymi śmieciami, dlatego już od wschodu palą ogniska z plastikowych odpadów… Muszę przyznać, że na całym szlaku nie było aż tak brudno jak opisują to inni w internecie, ale wszystko to pewnie kosztem świeżego powietrza…

Około 8:00 rano wszyscy zjedliśmy śniadanie, śmiałkowie ze szczytu trochę odpoczęli i zaczęliśmy długą drogę w dół, która ze względu na pochylenie, odległość i piach wcale nie okazała się być aż tak łatwa. Pierwszy odcinek był bardzo zdradliwy z powodu wyschniętej ziemi. W mgnieniu oka osuwaliśmy się na piaszczystym i stromym zboczu w dół w sposób raczej niekontrolowany. Mięśnie bolały od prób utrzymania równowagi, w powietrzu unosiły się kłęby piaszczystego pyłu (dlatego warto mieć jakąś osłonę na twarz, np. maseczkę).

Zaczynamy schodzenie.
Luźny piasek chętnie się osuwał czemu towarzyszyły kłęby pyłu.
Na tym odcinku przydała się maseczka. Czarnych paznokci nie mogłam domyć przez następne 4 dni.

Po 2 godzinach droga nieznacznie się polepszyła, zrobiło się mniej stromo i pyliście.

Lawowe wzgórza.
Pośród wzgórz rzeka zastygłej lawy.
Rzeka lawy z bliska.

W Post II zjedliśmy lunch w towarzystwie licznych grup, które wchodziły od tej strony pod górę. Muszę przyznać, że bardzo się cieszyłam, że jednak nam się nie udało wyruszyć od tej strony, bo droga z Senaru jest zdecydowanie przyjemniejsza do wchodzenia.

Post II od strony Sembalun.
Liczne grupy wchodzących od strony Sembalun.

Jeszcze tylko kilka godzin przez lawowe pagórki i pola i byliśmy we wiosce Sembalun, gdzie musieliśmy poczekać jakąś 1h na transport do Senaru, bo podobno kierowca się rozchorował. Po 40 min jeździe na naczepie byliśmy z powrotem w biurze. Byliśmy niewyobrażalnie brudni i zmęczeni, ale nie było czasu na mycie, bo mieliśmy jeszcze tego samego dnia trafić na wyspę Gili Air, która była oddalona o jakieś 2 godz jazdy samochodem i łodzią. Mimo że pan szef biura kręcił głową, że nie zdążymy na czas do portu na łódź (rzeczywiście była już 16:00 a ostatnia publiczna łódź odpływała o 17:00), to ja stanowczo stwierdziłam, że nie ma opcji i że przecież zagwarantowali nam w cenie pakietu transport na Gili Air. Mimo opóźnienia i szaleńczej jazdy busem do portu (po drodze zatrzymały nas jeszcze ze 3 procesje ślubne), zdążyliśmy przed zmrokiem i wsiedliśmy na ostatnią prywatną łódź tego wieczora na Gili.

Dzięki naszemu umęczonemu wyglądowi szybko udało nam się spotkać dobrego człowieka, który za przyzwoitą cenę wynajął nam ładny domek z kuchnią niedaleko plaży. Pozostało nam już tylko odpocząć 😉 .

Główne zajęcie na Gili Air: leżenie i odpoczywanie!
Czasami też pójdziemy do kawiarni powspominać trudne chwile i piękne widoki z wulkanu, na który teraz patrzymy z wygodnych foteli 🙂  

ZOBACZ TEŻ:

GALERIĘ

INFORMACJE PRAKTYCZNE dot. TREKKINGU

FILM

 

Continue Reading

Treking na wulkan Rinjani – Krótkie informacje praktyczne

Koszt za podstawowy pakiet 2 noce / 3 dni za osobę (bez zbytecznych luksusów i w większych grupach) nie powinien być większy niż 1 600 000 rupii (targujcie się wytrwale). Oczywiście jeżeli zapragniecie iść w mniejszej grupie lub będziecie chcieli, żeby tragarze nosili za wami rozkładane krzesełka to zapłacicie więcej.

W pakiecie jest: transport do i z Senaru, nocleg przed trekkingiem, namiot, śpiwór, jedzenie, woda, przewodnik, bilet wstępu do parku. Nie ma ekwipunku tzn. np.. czołówki i kijków trekingowych.

Weźcie koniecznie:

  • czołówkę jeżeli chcecie iść na szczyt
  • cieplejsze ubranie, bo noce są bardzo zimne
  • maseczkę lub jakąś osłonę przeciwpyłową na twarz
  • kostium jeżeli zamierzacie brać kąpiel w jeziorze lub ciepłych źródłach
  • batoniki lub coś słodkiego na chwilę kryzysu energetycznego i w czasie oczekiwania na posiłki
  • podstawowy pakiet pierwszej pomocy: lekarstwa przeciwbólowe, opatrunki, bandaże etc. Przewodnik ani tragarze nie mają ze sobą niczego, żeby udzielić Wam pierwszej pomocy. Jesteście zdani na siebie!
  • Jeżeli idziecie sami bez wsparcia tragarzy to weźcie duży zapas wody pitnej. Na szlaku nie widziałam ani jednego ujęcia wody pitnej. Wiem że tragarze gdzieś uzupełniali zapasy, ale trzeba wiedzieć jak dojść do źródła.

Nasz trekking organizowało biuro Rinjani Tropis. Jest tanio więc nie spodziewajcie się luksusów. Na plus był bardzo miły przewodnik, smaczne i duże posiłki i to że po nieznacznym upominaniu się o swoje otrzymaliśmy wszystkie wcześniej obiecane usługi z pakietu. Na minus: chaos organizacyjny i oczekiwanie na posiłki na szlaku. Z pewnością musicie się o wszystko upominać sami, bo nikt nie będzie za Wami chodził i się pytał czy czegoś potrzebujecie.

Logo firmy, która organizowała nam trekking.
Mapa poglądowa szlaków wiodących na Rinjani z podanymi szacunkowymi godzinami przejścia danych odcinków i zaznaczonymi punktami na odpoczynek. Zgubić się na szlaku jest trudno …

Żeby dowiedzieć się czy warto i dlaczego polecamy trasę z Senaru przeczytaj naszą relację z trekkingu!

Zobacz też ZDJĘCIA

Continue Reading

Lombok – Kuta i okoliczne plaże

Uff, po długim oczekiwaniu nasz mocno opóźniony samolot w końcu wylądował na Lomboku! Pierwsze odczucia po przylocie z Malezji? Jaki przyjemny chłodny wieczór! Było już około 21:00 i wiał orzeźwiający wiatr. Nowe międzynarodowe lotnisko na Lomboku oddalone jest od Kuty (oczywiście tej na Lomboku) o jakieś 18 km. Po kilku próbach udało nam się wyjąć pieniądze z bankomatu (rada: wyjmujcie po 500 tyś rupii, niektóre bankomaty nie wydają większych niż ta kwot) i nieśmiało przestąpiliśmy próg lotniska za którym czekał tłum… jak się na szczęście okazało, taksówkarzy i nagabywaczy było tylko kilku, reszta osób czekała na swoich bliskich. Po krótkiej negocjacji i kategorycznym stwierdzeniu, że nie jedziemy za więcej niż 100 tyś rupii, znaleźliśmy chętnego kierowcę i po jakiś 30 min szalonej jazdy byliśmy już w Kucie. 

Jedna z głównych ulic w Kucie, przy której znajdują się hostele, bary i tzw. punkty informacji turystycznej, gdzie można załatwić dosłownie wszystko, oczywiście za odpowiednią opłatą.
Jedno ze stanowisk, w którym kupiliśmy prywatny transfer do Senaru.

Kuta nie jest ani dużym miastem, ani prężnym ośrodkiem turystycznym. To tak naprawdę mała wioska rybacka, która rozwinęła dosyć spore jak na swoje rozmiary, zaplecze turystyczne: bary, restauracje, hostele etc. Jak na razie jest dosyć kameralnie (oczywiście jak już się człowiek przyzwyczai do chaotycznej zabudowy i niekontrolowanego ruchu drogowego), ale zapewne w niedalekiej przyszłości się to zmieni, bo tuż przy głównej plaży powstaje duży kompleks hotelowy i trwają prace nad budową eleganckiego bulwaru. Póki co wszystko jest rozkopane. Z uwagi na te prace, plaża w Kucie nie należy do najbardziej atrakcyjnych w okolicy. Również nie zaznacie na niej tzw. świętego spokoju, bo co jakieś 5 min zagadywać Was będą mali plażowi sprzedawcy lub sprzedawczynie. Uwaga: są na prawdę bardzo wytrwali i na każde pytanie mają przygotowaną odpowiedź (np. dzieci zapytane dlaczego nie są w szkole tylko sprzedają na plaży, zawsze zgodnie odpowiadały, że mają wakacje, co raczej nie było prawdą, bo zdarzyło nam się przejeżdżać koło szkoły, w której odbywały się zajęcia). 

Plaża w Kucie przy wiosce rybackiej.
Plaża przy bardziej turystycznej części.
Przy plaży w turystycznej części trwają intensywne prace budowlane.
Przy nowym hotelu droga też musi być nowa.

Żeby cieszyć się pięknymi plażami trzeba wypożyczyć skuter. Poniżej opis 3 najciekawszych plaż w okolicy Kuty.

Plaża Tanjung Aan

Bardzo długa i ładna plaża, każdy znajdzie miejsce dla siebie. My postanowiliśmy nie zalegać na wygodnym leżaku i przespacerować się na okoliczne wzgórza. Był to bardzo trafny wybór, bo oprócz pięknych widoków znaleźliśmy też naszą małą prywatną plażę, bez nachalnych sprzedawców i barów. 

Urokliwa foto huśtawka na plaży Tanjung Aan.
Widok na plażę Tanjung Aan z okolicznych wzgórz.
Plaża leży w bardzo ładnej zatoce.
Ze wzgórz można podziwiać oszałamiające widoki.
Takie też.
My wypatrzyliśmy sobie ‚naszą prywatną plażę’ z góry i po krótkim zastanowieniu się jak do niej dojść…
… i przedarciu się przez gąszcz krzewów…
… byliśmy na miejscu 🙂 .
Duże fale trochę utrudniały kąpiel, ale zdecydowanie była to jedna z najprzyjemniejszych plaż na jakich byliśmy.

Za zaparkowanie skutera płaci się 10000 rupii. Plażowych sprzedawców jest ciut mniej niż w Kucie, ale są równie wytrwali. Trzeba uzbroić się w duuużo cierpliwości i wyrozumiałości, albo uciec na okoliczne wzgórza i poszukać sobie ‚prywatnej plaży’.

Po plażowaniu pojechaliśmy jeszcze dalej do wioski i na cypel Embuak, żeby podziwiać widoki.

Poboczne drogi na Lomboku raczej są w kiepskim stanie i większość jest nieutwardzona.
Widok z cypla Embulak.
W pewnym momencie droga się skończyła i mogliśmy tylko zawrócić albo wjechać w dół prosto do oceanu.

Plaża Selong Belanak

Jest to najdalej oddalona od Kuty plaża, na jakiej byliśmy. Selong Belanak to typowa plaża surferska, bo panują tu idealne warunki do uprawiania tego sportu, zresztą chętnych też nie brakuje. Na szczęście plaża jest tak duża, że łatwo sobie znaleźć zaciszne i spokojne miejsce. 

Plaża Selong Belanak to idealne miejsce dla surferów.
Jest jednak na tyle duża, że po przejściu kilkunastu metrów można znaleźć zupełnie odludne i spokoje miejsce.
Jest to również bardzo fotogeniczna plaża.
Z powodu dużych fal zwykła kąpiel jest trudna, zdecydowanie lepiej wchodzić do wody z deską surfingową.
Ku dezaprobacie Marcina próbuję surfować na sucho 🙂 .

Za parking również się tu płaci 10000 rupii. Przy samym wejściu jest sporo barów i instruktorów oferujących szybki kurs nauki surfowania. Można też oczywiście wypożyczyć deskę.

Plaża Mawun

Znajduje się pomiędzy Kutą a plażą Selong Belanak. Jest to najbardziej lokalna i najmniejsza z trzech plaż. Położona jest w zatoce, dlatego fale są mniejsze i można spokojnie zażywać kąpieli. W pobliżu znajduje się mała wioska rybacka, są też leżaki i niewielki punkt sprzedaży piwa / kokosów. 

Plaża Mawun położona jest w zacisznej zatoce.
Na plaży Mawun odpoczywają i kąpią się głównie tubylcy, biali turyści są tu raczej w mniejszości.

Oczywiście również i tu zapłacimy za parkowanie skutera 10000 rupii.

Miłego plażowania!

Zobacz też inne zdjęcia w galerii.

Continue Reading

Co warto zrobić w Singapurze – 11 wskazówek

1. O zmroku przespacerować się lub pobiegać wokół Marina Bay

Marina Bay to najbardziej rozpoznawalne i reprezentacyjne miejsce w Singapurze. Większość pracowników z okolicznych biurowców przychodzi tu pod wieczór, żeby pobiegać lub zrelaksować się przy piwie.

Po prawej, jeden z popularnych barów przy Marina Bay.

2. W weekend obejrzeć wieczorny pokaz świetlny 

Wieczorny weekendowy pokaz fontann na zatoce Marina Bay.

Pokaz zaczyna się po zmroku (pierwszy około 20:30 – 21:00), ale warto być ciut wcześniej, żeby zająć sobie lepsze miejsca siedzące (Około 22:00 spektakl jest powtarzany).

3. Odwiedzić ogrody Gardens by the Bay

Wystające instalacje drzew w Gardens by the Bay.

My oglądaliśmy je tylko z kładki spod hotelu Marina Bay Sands (jeżeli macie wystarczający budżet to ogromną atrakcją jest kąpiel w basenie na dachu tego hotelu). Wieczorami kładka jest tłumnie odwiedzana przez gapiów, którzy czekają na podświetlenie metalowych konstrukcji drzew. Na nas to podświetlanie przy dźwiękach muzyki nie zrobiło wrażenia.

Gardens by the Bay z hotelowej kładki.
O zmroku na kładce liczni gapie czekają na podświetlenie wielkich drzew.

4. Zrobić „shopping” w jednej z galerii handlowych przy Orchard Road

Wejście do jednej z galerii handlowych przy Orchard Rd

Kupowanie i odwiedzanie galerii handlowych to sport narodowy Singapurczyków. Przy okazji w takich centrach handlowych można też doświadczyć różnych dodatkowych atrakcji np. wziąć udział w zawodach w odkurzaniu na czas, zrobić sobie zdjęcie z Minionkami, pojeździć na łyżwach po plastikowym lodowisku, przepłynąć się łódką…

5. Odwiedzić ogrody botaniczne

W upalny dzień (czyli w Singapurze codziennie) ogrody są idealnym miejscem na chwilę wytchnienia wśród bujnej tropikalnej roślinności. Przy okazji można sporo dowiedzieć się o niespotykanych w europejskich warunkach gatunkach kwiatów / drzew.

Przykład mięsożernych (owadożernych) kwiatów. Niestety, pomimo szczerych chęci, nie wsadziliśmy do środka palca, żeby sprawdzić czy kwiatki jedzą ludzkie mięso…
Kwiat imbiru.

6. Pojechać kolejką linową do parku rozrywki Universal Studios

Park rozrywki Universal Studios leży na wyspie.

To zdecydowanie rozrywka dla rodzin lub tych najmłodszych podróżników. My oglądaliśmy ją tylko z daleka, ale bajkowy zamek widać również z drugiego brzegu.

7. Zobaczyć najczystsze na świecie Chinatown

Część restauracyjna w singapurskim Chinatown.

Można spędzić tu czas na zakupach i jedzeniu, ale ogólnie nie znajdziemy tu klimatu prawdziwego Chinatown, bo przecież słowo „czysty” kłóci się z ogólnym pojęciem chińskiej dzielnicy.

Kolorowe kamieniczki w Chinatown.
Magiczne remedium z chińskiego sklepu zielarskiego na jakąś dolegliwość… ciekawe na jaką…

8. Zjeść dobre jedzenie w dzielnicy Little India

Bardzo dobry chlebek Naan i curry przy głównej ulicy Little India.

W Little India można też kupić na straganach świeże owoce, warzywa, kwiaty, kolorowe sari i zrobić sobie hennę. O dziwo nie jest tu tak czysto jak w Chinatown, co raczej sprzyja wrażeniu autentyczności tej dzielnicy.

Stoiska z rytualnymi kwiatkami w Little India.
Główna ulica w Little India.

9. Odwiedzić którąś z galerii sztuki lub muzeum

Jeżeli mamy więcej czasu, to warto sprawdzić, co ciekawego dzieje się w singapurskich galeriach sztuki. W weekendy oferta jest bogata. My akurat trafiliśmy na piknik dla rodzin, ale dzięki temu mogliśmy obejrzeć ekspozycję za darmo.

10. Zjeść Duriana

Duriany, kolczaste i śmierdzące owoce, są jednym z symboli Singapuru. Gmach tutejszej opery ma formę właśnie tego owocu. My spróbowaliśmy duriana już wcześniej i jakoś nam nie zasmakował (zbyt słodki), ale polecamy go jako ciekawe doświadczenie kulinarne.

Po prawej stronie gmach opery w kształcie Duriana.

11. Pojeździć bez celu metrem lub autobusami i w ten sposób zwiedzić „cały kraj” w jeden dzień.

Plan singapurskiego metra.

Komunikacja miejska w Singapurze jest bardzo dobrze rozwinięta i łatwo dostępna. Jeżeli kupimy sobie bilet jednodniowy lub 2- dniowy (koszt to 16 SGD / os + 10 SGD depozyt za kartę zwracany po oddaniu biletu) to możemy bez ograniczeń podróżować wszystkimi rodzajami transportu. Polecamy tę opcję – można wybrać się w najodleglejsze zakątki Singapuru 🙂 .

Zobacz też: 

Singapur – państwo zakazów czy miejska utopia?

Continue Reading

Singapur – państwo zakazów czy miejska utopia?

Do Singapuru wybraliśmy się tylko na 4 dni, bo jak na Azję jest to bardzo droga destynacja. Jeden dolar Singapurski kosztuje jakieś 2,7 PLN, a większość cen jest zbliżona do polskich więc, jak nie trudno sobie przeliczyć, dla nas wszystko było prawie 3 x droższe niż zwykle…

Wynajęliśmy prywatny pokój z łazienką w chyba najtańszym hotelu w mieście, za bagatela 40 USD za noc, w tzw. szemranej dzielnicy (na co głównie wskazywały cenniki za wynajęcie pokoju na godziny), która oczywiście, jak na Singapur przystało, okazała się być bardzo przyzwoita: była blisko metra, więc łatwo można było dostać się do centrum, i oferowała również tanie jedzenie – czyli wszystko to, czego oczekiwaliśmy.

Okolice naszego hotelu, który znajdował się w dzielnicy Geylang.

Ale do rzeczy: Czy Singapur rzeczywiście wydał nam się idealnym miejscem do życia, miejską utopią?

No cóż, nasze pierwsze wrażenia nie należały raczej do najlepszych. Już na granicy zderzyliśmy się z komplikacjami: otóż przez ślamazarną pracę pracowników kontroli paszportowej i celnej uciekł nam autobus (na granicy autobus czeka na pasażerów tylko 30 min). Sam punkt kontrolny Woodlands też nie zrobił na nas najlepszego wrażenia, ani nie był zbyt czysty, ani nie oferował podstawowych udogodnień tj. np. bankomatu. Żeby zdobyć jakieś pieniądze na autobus miejski do centrum, Marcin musiał pójść do pobliskiej galerii handlowej (nauczka na przyszłość: miejcie ze sobą dolary Singapurskie), na szczęście pomyślał też o tym, żeby rozmienić większe nominały na drobne, bo oczywiście w autobusie należy wrzucić odliczoną kwotę do skrzynki i nikt Ci nie wyda reszty – kierowca nie może dotykać pieniędzy (na ratunek mogą Wam przyjść tylko inni pasażerowie). Po jakiś 40 min spędzonych na poszukiwaniach bankomatu i przystanku autobusowego, w końcu wsiedliśmy do zatłoczonego autobusu i, o zgrozo, po 1 min jazdy utknęliśmy w korku. A przecież w Singapurze miało nie być korków! Kolejny mit obalony.

Osiedla mieszkaniowe w Singapurze.

Osiedla mieszkaniowe na przedmieściach też nie wydawały się jakieś bardzo luksusowe. Jedyne, co mogło zaskakiwać, jak na standardy miejskie w Azji, to wyznaczone ścieżki rowerowe i ludzie uprawiający w środku dnia jogging. Oko cieszyła też zieleń wszechobecnych parków. Im bliżej centrum tym robiło się coraz nowocześniej, ale mnie najbardziej zaskakiwały przestrzenie i dosyć luźna zabudowa. Jakoś miałam wyobrażenie, że w Singapurze będzie ciasno i tłoczno.

Widok na singapurskie „city”.
Wśród biurowców można znaleźć i park, bo w Singapurze zieleń jest wszechobecna.

W ścisłym centrum zabudowa rzeczywiście gęstnieje, ale wciąż jest to dalekie od gęsto usianych drapaczami chmur centrów np. Chicago czy Buenos Aires. Otoczenie Marina Bay robi wrażenie, ale też ciut rozczarowuje. Przynajmniej ja przeżyłam podobne rozczarowanie, jak w przypadku wodospadu Niagara – owszem był imponujący, ale otoczenie wcale nie było już takie jak z filmu Pocahontas, raczej przypominało parking przed supermarketem – a tutaj najbardziej rozczarowała mnie skala. Jakoś wszystko w moich myślach było znacznie większe. Kolejnym rozczarowaniem była informacja, że nie możemy wykąpać się w podniebnym basenie hotelu Marina By Sands, bo jest on dostępny tylko dla gości hotelowych… musieliśmy zadowolić się widokami z kładki przy hotelu i spacerami po deptaku wokół zatoki.

Widok na najsłynniejszy singapurski hotel. W dole podświetlony lew-syrena, symbol Singapuru.
Kładka widokowa, którą można przejść do galerii handlowej i dalej na taras, z którego nocą widać podświetlone sztuczne drzewa w Gardens by the Bay.
Podświetlone instalacje w Gardens by the Bay.

Na pocieszenie i dlatego, że był weekend, poszliśmy wieczorem na pokaz fontann świetlnych, który na szczęście zrobił na nas lepsze wrażenie niż ten warszawski, tak więc warto się wybrać.

Wieczorny weekendowy pokaz fontann na zatoce.

A co z zakazami? Trzeba przyznać, że działają, bo w metrze i na ulicach jest czysto (ale wcale nie jakoś szokująco czysto, tak samo czysto jest zazwyczaj jest również w Warszawie, no chyba że pójdziemy po letnim weekendzie na bulwary wiślane…).

Śmieszne ludki uczą prawidłowych zachowań w komunikacji miejskiej.

Czy panuje wśród mieszkańców terror strachu? Ja nie zauważyłam. Za to zauważałam drobne akty dywersji, np. ktoś ukradkiem palił papierosa na ulicy (zakazane, palić publicznie można tylko w oznaczonych miejsca), ktoś inny niepostrzeżenie jadł pączka na stacji metra (surowo zakazane: grzywna 1000 SGD), ktoś inny szybko upuścił papierek na trawnik etc. Co dziwne nigdzie nie zauważyliśmy policji ani straży miejskiej więc nie wiem kto miałby egzekwować te wszystkie zakazy i nakazy w przypadku wymienionych wyżej drobnych dywersji. Prawdą jest jednak, że działania rządu są bardzo restrykcyjne i autorytarne. Efektowne wymierzanie kary nawet za drobne przestępstwa (wciąż obowiązuje tu kara chłosty np. za graffiti) zapewne ma służyć jako straszak dla niepokornych: ponoć nieuchronność kary jest najlepszym sposobem na zapobieganie przestępczości. Pewnie dlatego prawa człowieka są tu na drugim miejscu: porządek i kontrola ponad wszystko (swoboda wypowiedzi też jest mocno ograniczona, także oficjalna krytyka poczynań rządu nie jest mile widziana).

W tak usystematyzowanym i schematycznym świecie wydaje się, że istnieje idealny klimat dla korporacji. Nie żebym miała coś przeciwko pracy w korporacji, ale sama kiedyś tak pracowałam i wiem, że jest to specyficzne środowisko, które rządzi się również z góry ustalonymi prawami i wolność poczynań oraz wypowiedzi nie są mile widziane. Dlaczego Singapur na pierwszy rzut oka wydaje się rajem dla korpo-pracowników? Otóż z naszych obserwacji wynika, że mają tu zapewnione wszelkie udogodnienia: nowoczesne biura, sprawną i szybką komunikację miejską, a po długim dniu w biurze zorganizowane eventy sportowo-rekreacyjne, np. grupową jogę na chodniku przed wejściem do biura, zumbę lub wspólne bieganie.

W centrum Singapuru piętrzą się szklane biurowce.

Widok setek podobnie ubranych ludzi w barach i na ulicach (mężczyźni w garniturowych spodniach i białych /niebieskich koszulach w delikatne paseczki, kobiety w garsonkach lub w sukienkach i w butach na obcasach) sprawiał, że czuliśmy się delikatnie mówiąc niestosownie ubrani.

Nasz „niestosowny” ubiór.

Jeszcze tylko nadmienię, że chyba najpopularniejszą formą spędzania wolnego czasu w Singapurze jest przebywanie w galeriach handlowych, których jest tam całe mnóstwo. Ponoć niektórzy wybierają sobie drogę do pracy tak, żeby ani razu nie wyjść na zewnątrz i całą przejść klimatyzowanymi korytarzami galerii handlowych. W weekendy rzeczywiście jest tłoczno.

Instalacja przed jedną z galerii handlowych przy głównej ulicy handlowej Orchard Street.
„Sport narodowy” Singapurczyków: spacerowanie po galeriach handlowych.
W galerii przy Marina Bay można popływać łódką…
… można też pojeździć na łyżwach po lodowisku z plastiku.

Singapur z pewnością słynie również z wymyślnych atrakcji turystycznych, bujnej zieleni i najczystszej dzielnicy chińskiej, ale o tym już w innym poście.

Gardens by the Bay.

Czy chcielibyśmy zamieszkać w Singapurze? Mimo wielu plusów mamy raczej mieszane uczucia. Na pewno byłoby to wygodne życie, ale nam jednak czegoś w tym mieście/państwie brakowało… chyba najbardziej spontaniczności.

Więcej zdjęć w Galerii.

 

Continue Reading

Melaka – odprężająca kawa w portugalskim stylu

Melaka dzięki swojej kolonialnej przeszłości i portugalskim pozostałościom architektonicznym stała się turystycznym celem jednodniowych wycieczek. Może nie jest to miasto tak ciekawe jak Georgetown, ale z dala od turystycznych szlaków oferuje doskonałe miejsca na relaks przy kawie, czyli w portugalskim stylu.

Zabytkowy plac miejski z wyraźnymi portugalskimi akcentami.

Pozostałości murów fortecznych.
Stara brama wjazdowa do portugalskiego fortu.

Mimo wielu przyjezdnych odnosi się wrażenie, że miasto funkcjonuje swoim życiem, zupełnie jakby przymykało jedno oko na krótkoterminowych gości. Największym paradoksem wydaje się być główna ulica, która przebiega centralnie przez środek zabytkowego placu miejskiego, który stanowi główną atrakcję miasta. Aż dziwne, że przy takim napływie turystów nie wyłączono tego miejsca z ruchu.

Turyści muszą uważać na samochody w trakcie zwiedzania centralnej atrakcji Melaki.
Spokojne uliczki starej części miasta.

Aby uciec od tłumów i ścisku warto wybrać się na wzgórze, na którym stał kiedyś kościół św. Pawła i z którego rozpościera się widok na miasto.

Wieża i pozostałości kościoła św. Pawła.
Ruiny kościoła św. Pawła.
Figura przed kościołem i widok ze wzgórza na miasto.
Widok ze wzgórza na miasto.

W ramach rozrywki można też przejechać się wokół wzgórza kiczowatą rykszą, ustrojoną w motywy np. Hello Kitty lub Pokemon… Przejażdżkom zazwyczaj towarzyszy równie wysublimowana muzyka. Samo już patrzenie dostarcza niezapomnianych wrażeń artystycznych.

Do wyboru, do koloru… ryksze czekają na spragnionych wrażeń turystów.
Ozdobione ryksze nocą wyglądają jeszcze efektowniej.

Inne atrakcje miasta to replika portugalskiej łodzi, krzesełkowy podnośnik, z którego widać panoramę miasta, rejs promem po kanałach, bary na Jonker Walk (jak dla nas trochę przereklamowane, bo w centrum turystycznym nie mogliśmy znaleźć ani jednego miejsca z dobrym jedzeniem, dobrze że był Ramadan i w innych częściach miasta funkcjonowały targi ramadanowe…).

Rejs statkiem po kanałach.
Można też odwiedzić jedno z muzeów.
Dom czerwonych lampionów przy głównej ulicy barowej.

Zdecydowanie najprzyjemniejszym fragmentem miasta są stare zabudowania przy kanale, w których mieszczą się puby i kawiarenki.

Oprócz barów i kawiarenek na deptaku przy kanale są tez takie cuda.

Dla spragnionych galerii handlowych jest nowa część miasta: zaczyna się tuż za wzgórzem.

Nowoczesne centrum Melaki.

Więcej zdjęć w Galerii!

Krótkie informacje praktyczne:

Dworzec autobusowy oddalony jest od centrum o kilka kilometrów. Najlepiej wsiąść w taksówkę (podróż nie powinna kosztować więcej niż 20 RM).
Na nocleg polecamy bardzo czysty i przytulny Hotel Hong (ma bardzo fajny taras na dachu i darmowy transfer na dworzec autobusowy).
Po centrum miasta najlepiej poruszać się na piechotę lub na rowerze.

Hotel Hong.
Continue Reading

Wyspa Tioman – snorkeling’owy raj

Jak dojechać?

Portem, z którego na wyspę regularnie pływają promy, jest małe miasto Mersing. Połączeń autobusowych do Mersing najlepiej szukać online na stronach: www.easybook.com/en-my lub www.busonlineticket.com

Prom

Godziny rejsów są zmienne i zależą od miesiąca i dnia. Najlepiej zaplanować sobie jedną lub dwie noce w Mersing i jeden dzień wcześniej zapytać o dokładny grafik promów w porcie. Mersing jest dosyć przyjemnym małym miasteczkiem, w którym znajdziecie wiele tanich sklepów z ubraniami i obuwiem, oczywiście z kategorii tych „najbardziej markowych”.

Mersing

Na czerwiec grafik promowy wyglądał tak:

Po prawej godziny promów z Mersing, po lewej z Tioman

Bilet w obydwie strony kosztuje 75 RM. Jeżeli nie wiecie kiedy chcecie wracać, poprosicie o bilet powrotny „open”, czyli pusty szablon bez wpisanych dat. Przy zakupie koniecznie powiedzcie, na którą plażę chcecie płynąć i zapytajcie czy prom na pewno będzie miał tam przystanek.
Podróż promem trwa 2 godziny. Na przystań należy przyjść przynajmniej 1 godzinę wcześniej, bo cały system odprawy jest dosyć skomplikowany i obejmuje wizytę przy wielu okienkach. W jednym trzeba okazać paszport i bilet, w drugim kupić bilet do rezerwatu przyrody jakim jest wyspa, w trzecim odebrać bilet właściwy na prom i na koniec ustawić się w odpowiedniej kolejce., bo czasami odpływają dwa promy zamiast jednego…

6:00 rano czekamy na przystani w Mersing na prom, który planowo odpływał o 6:30

Plaża ABC

Na wyspie, jako miejsce docelowe naszego pobytu, wybraliśmy popularną plażę backpacker’ską Air Batang w skrócie znaną jako ABC. Jak się później okazało był to bardzo dobry wybór. Co prawda przy samym pomoście i w miejscu, gdzie wynajęliśmy chatkę (Restu Chalet) nie było jakiejś zachwycającej plaży, ale turkusowa woda i kawałki rafy porozrzucane tuż przy brzegu rekompensowały brak białego piasku (ze względu na twarde elementy rafy i jeżowce dobrze jest mieć odpowiednie buty do kąpieli w morzu, my takich nie mieliśmy i nieco bolały nas stopy przy wchodzeniu do wody).

Kawałki rafy koralowej porozrzucane po plaży.
W czasie odpływów miejscami ciężko było znaleźć ładny kawałek plaży, ale…
… rafy tuż przy brzegu rekompensowały brak białego piasku.

Dla spragnionych mocniejszych wrażeń organizowane są wycieczki na Koralową Wyspę, koszt 80 RM od osoby, przy której rzeczywiście jest imponująca rafa (nie mieliśmy szczęścia wybrać się na tę wycieczkę, bo przegapiliśmy jeden termin – grupa musi liczyć przynajmniej 4 osoby – a później albo nie było chętnych, albo pogoda nie sprzyjała nurkowaniu z rurką – za duże fale, ale widzieliśmy zdjęcia ludzi, którzy tam popłynęli i twierdzili, że było warto).
Dla śmiałków organizowane są też kursy prawdziwego nurkowania z butlą. Żeby otrzymać certyfikat trzeba pobyć na wyspie przynajmniej tydzień i aktywnie uczestniczyć w kursie.

Nocleg

Chatki przy plaży o niezbyt wygórowanym standardzie

Jak to na wyspie bywa, mamy do wyboru całą gamę chatek: od tych najprostszych z bambusa do klimatyzowanych murowanych domków. My wynajęliśmy zdumiewająco czysty drewniany domek z wiatrakiem. Momentami było dusznawo, ale o dziwo nie odwiedzały nas żadne zwierzęta. Ceny domków zaczynają się od 60 RM (za te najprostsze), 100 RM za te przyzwoite i powyżej 100 za te z klimatyzacją.

Droższe bungalowy.
Zabudowania przy jedynej betonowej drodze wzdłuż plaży ABC.

Jedzenie

Tioman to wyspa kotów. Jest ich tam całe mnóstwo: do wyboru, do koloru. Tu kot albinos.

System żywieniowy na wyspie jest dosyć skomplikowany i nie do końca mogliśmy go pojąć. Otóż: nigdy nie wiadomo, który bar / restauracja będzie otwarty/a. Kończyło się to na tym, że zdesperowani turyści biegali w tę i z powrotem w poszukiwaniu jakiegoś jedzenia. Ci bardziej uczynni i najedzeni udzielali tym wygłodniałym informacji, gdzie właśnie się najedli… największy problem był ze śniadaniami, dlatego dobrze jest kupić w sklepie „zawczasu” jakąś mała przekąskę na rano – można oszczędzić sobie w ten sposób porannego biegania.

Rowery

Główny port Tekek

Na plaży ABC można wypożyczyć rowery i wybrać się nową betonową ścieżką do centralnego portu i wioski Tekek (w której znajdują się sklepy bezcłowe = tani alkohol, bankomat i lotnisko).
Po drodze mija się jedno ze stanowisk snorkeling’owych, na które w ciągu dnia zwożeni są turyści w kamizelkach ratunkowych. Coś niecoś widać.

Wyznaczone stanowisko do nurkowania pryz plaży.
Już przy brzegu widać fragmenty rafy i rybki.

Wyspa jest duża i żeby dostać się np. na plażę Juara należałoby wypożyczyć skuter lub pojechać taksówką (uwaga na plażę ABC nie dojedziecie skuterem, w pewnym momencie jest zapora i trzeba zostawić skuter i pójść resztę drogi na piechotę lub przesiąść się na rower).

Uwaga: Na wyspie gryzą zjadliwe meszki. Takiego ugryzienia niestety nie czuć, a później robi sie wielki czerwony bąbel, który przekształca się w ropiejącą ranę (ja już walczę z moimi ranami po ugryzieniach 2 tydzień – nic przyjemnego), dlatego będąc na plaży warto smarować się czymś śmierdzącym przeciw owadom.

Bąble – pierwszy objaw ugryzienia, później jest już tylko gorzej…

Zdecydowanie mamy nadzieję, że uda nam się jeszcze wrócić na Tioman, bo podobał nam się wyluzowany klimat plaży ABC i korowe rybki / rafy tuż przy brzegu.

Więcej zdjęć w Galerii.

Obejrzyj też film ⇓

Continue Reading

Cameron Highlands – orzeźwiający górski powiew i czerwona Rafflesia

O, na zewnątrz znowu jest chłodno! – powiedziałam, po tym jak wysiadłam z klimatyzowanego autokaru i nie odczułam, żadnej różnicy temperatur. Marcin pomruczał tylko pod nosem, że woli jak jest cieplej i ruszyliśmy szukać noclegu, który okazał się już nie tak przyjemny jak pierwsze nasze wrażenia z tego małego górskiego miasteczka. Namacalnie śmierdziało stęchlizną. Powtarzając, w myślach jak mantrę: „taki mamy klimat, cóż zrobić”, szybko otworzyłam okno, a Marcin wyszedł z misją „znalezienia czegoś ciut lepszego”.

Mimo starań niczego lepszego w rozsądnej cenie nie znaleźliśmy. Niestety, ze względu na chłodny klimat, wśród Malezyjczyków i innych turystów z regionu popularność Cameron Highlands jest ogromna. Ceny zakwaterowania również urosły stosownie do popytu. Mimo wszystko nie mogliśmy narzekać, bo malutkie Tanah Rata oferowało wszystko, czego potrzebowaliśmy: dobre jedzenie, przyjemne kawiarnie i zachwycające okoliczności przyrody.

Tanah Rata, jest niewielką górską miejscowością. W budynkach przy głównej ulicy znajduje się większość miejsc noclegowych, sklepów i kawiarni.

Jak się szybko dowiedzieliśmy, główną atrakcją regionu, tuż obok pieszych wędrówek po dżungli, wizytach na plantacji herbaty lub truskawek, były największe na świecie kwiaty: Rafflesia, które sezonowo kwitły na pobliskich wzgórzach w gęstym lesie. Akurat dopisało nam szczęście i na własne oczy mogliśmy zobacz kwitnące okazy!

Jedna z kwitnących Raflessii , które odnaleźliśmy w dżungli. 

A było to tak… rano przyjechała po nas terenówka, którą dojechaliśmy na obrzeża dżungli, później grupa Indian z maczetami zabrała nas na 3 godzinną wędrówkę… no cóż… trochę zagalopowałam się z tymi marzeniami! Tak powinno być, ale rzeczywistość niestety pozbawiona jest wszelkich romantycznych ozdobników.

Ścieżka w dżungli.

Jak było naprawdę? Rano przyjechał po nas samochód terenowy wysłany przez biuro turystyczne, w którym dzień wcześniej wykupiliśmy całodniową wycieczkę zorganizowaną, która obejmowała m.in. znalezienie  Rafflesi w dżungli, strzelanie z indiańskiej broni i zwiedzanie plantacji herbaty. Samochód był już prawie pełny, więc usadowiliśmy się w bagażniku i ruszyliśmy w drogę z 5 innymi uczestnikami wyprawy.

Marcin w bagażniku Land Rover’a w drodze do dżungli 

Po 1 godzinie jazdy dojechaliśmy do miejsca, w którym zaczynał się nasz szlak przez dżunglę. I tu kolejne zderzenie z rzeczywistością: ingerencja człowieka w otaczający nas krajobraz była bardzo widoczna. Pan przewodnik uprzejmie nam wyjaśnił, że jeszcze kilka lat temu na tym terenie owszem żyły dzikie zwierzęta i była dżungla, ale musiały ustąpić człowiekowi i wszechobecnym plantacjom pomidorów.

Nasza wędrówka w dżungli zaczęła się…
…przy plantacjach pomidorów

Po przejściu kilkuset metrów weszliśmy do tropikalnego lasu, który niestety też nosił brzemię plantacji: plastikowe rury irygacyjne, które doprowadzały wodę z górskich strumieni do setek sadzonek pomidorów, wyściełały naszą ścieżkę w głąb dżungli. Częściowo z ich winy, a częściowo przez grząskie błoto i strome podejścia droga do Rafflesii nie okazała się łatwa. Mimo ciut niższej temperatury, jaka panowała na wzgórzach, chodzenie po dżungli zawsze jest bardziej wymagające niż spacerowanie po zwykłym europejskim lesie. Przede wszystkim jest duszno. Gęsta roślinność skutecznie zatrzymuje silniejsze powiewy wiatru, a przy tym znacząco zwiększa się wilgotność (w końcu jest to tak zwany „las deszczowy”).

Grunt przygotowany pod plantacje
Droga do dżungli
Cameron
Błotnista ścieżka w głąb dżungli wzdłuż rur irygacyjnych
Gęsty bambusowy las jest jak pułapka: bez maczety ciężko się z niego wydostać.
Z każdym krokiem las stawał się coraz gęstszy i duszniejszy

Po 1 godzinie męczącego trekkingu doszliśmy do pierwszej kwitnącej Rafflesi lub, jeżeli ktoś woli polską nazwę, do Bukietnicy Arnolda. Intensywnie czerwona błyszczała wśród zarośli. Z bliska miała widocznie porowatą skórkę i mięsiste liście. Wokół wejścia do kielicha latało sporo małych muszek, które kwiat wabił jakąś toksyczną substancją. Nie czuliśmy żadnego specyficznego zapachu. Niektórzy mówili że te kwiaty śmierdzą jak zepsute mięso, żeby zwabić jak najwięcej owadów, ale przewodnik powiedział, że malezyjskie okazy nie wydają żadnej woni.

Pierwsza kwitnąca Rafflesia, którą znaleźliśmy w lesie. Obok większy okaz, ale już przekwitły
Rafflesia z bliska
W kolejce do zdjęcia

Gdy już wszyscy zrobili sobie upragnione zdjęcie, ruszyliśmy w drogę do następnego kwiatka. Po 30 min wędrówki doszliśmy do celu. Ttym razem musieliśmy pokonać rwącą rzekę i brodziliśmy po kolana w wodzie. Z tego powodu ciężkie buty trekingowe na spacer po dżungli są zupełnie niewskazane, bo gdy nasiąkną wodą to ciężko później w nich iść. Zwykłe obuwie z grubszą podeszwą w zupełności wystarczy. Boże broń, żebyście wpadli na „wspaniały” pomysł i założyli sandały. Zostawicie je w grząskim błocie już po przejściu kilku metrów w dżungli.

Marcin pokonuje rwącą rzekę

Drugi okaz był większy ale miał mniej intensywny kolor. Ponoć był już bliżej przekwitnięcia. Niedaleko niego znajdował się przykład „obumarłego” kwiatu i zarodka nowego.

Druga, większa, Rafflesia, którą znaleźliśmy w lesie.
Obumarła Rafflesia i gdzieś widoczny nowy zarodek…

W ciągu następnej 1,5 godziny wróciliśmy brudni i zmęczeni do samochodu, ale wciąż czekała na nas moc atrakcji.

Długa bambusowa rurka do polowania
Tradycyjna malajska chata

Po krótkim strzelaniu „zatrutymi strzałkami” z długiej bambusowej rurki w stronę tarczy (żyjąc jak indianie ja z Marcinem chodzilibyśmy ciągle głodni, bo z celnością u nas krucho), odwiedziliśmy plantację herbaty. Trzeba tu nadmienić, że było zachwycająco ładnie. Zieleń herbacianych krzewów jest rzeczywiście soczysta. Niestety na tarasie widokowym było bardzo tłoczno i z Marcinem musieliśmy wysiorbać naszą herbatkę w ścisku, usiłując nacieszyć się widokiem herbacianych wzgórz.

Wzgórza herbaciane.
Soczysta zieleń  herbacianych krzewów. 
Malowniczo położona herbaciarnia…
…niestety bardzo zatłoczona
Żeby wypić „herbatkę z widokiem” trzeba mieć siłę przebicia…
…nam jej zabrakło.

Z powodu ulewnego deszczu wpadliśmy tylko na krótką wizytę do „Omszonego Lasu” (Mossy Forest), jednego z najstarszych zachowanych fragmentów „lasu deszczowego w tym regionie.

Mossy Forest

Mossy Forest

Plantacja truskawek, oprócz oczywistych walorów smakowych, nie była już tak ciekawa i na widok naszego braku zainteresowania przewodnik zabrał nas jeszcze na farmę motyli i innych małych zwierzątek.

Największa atrakcja na plantacji truskawek – kiczowate zdjęcie.
Na farmie motyli

Wróciliśmy zmęczeni, ale bardzo zadowoleni!

W trakcie następnych dni leniwie delektowaliśmy się każdą chwilą. Zachwycała nas zieleń tropikalnych lasów i mgliste widoki okolicznych wzgórz. Wybraliśmy się jeszcze sami na pieszą wędrówkę na jeden z licznych szlaków, które zaczynają się w miasteczku, żeby nacieszyć się przyrodą.

Jeden z pieszych szlaków, które zaczynają się w miasteczku
Szlaki są dosyć dobrze oznaczone

Popołudniami buszowaliśmy na lokalnym targu, który otwierał się z okazji Ramadanu i oferował pyszne lokalne przysmaki w bardzo niskich cenach (jedyną niedogodnością było to, że nie mogliśmy pożreć wszystkiego na miejscu, bo zgodnie ze zwyczajem w trakcie Ramadanu można jeść dopiero po zachodzie słońca więc szukaliśmy jakiegoś ustronnego miejsca, żeby spałaszować zakupione jedzenie).

 Targ Ramadanowy z pysznym jedzeniem pod namiotami przy głównej ulicy w Tenah Rata

Cameron Highlands z pewnością wpiszę na listę moich ulubionych miejsc w Malezji. Niestety, podobnie jak Zakopane, w weekendy i wakacje cały region przeżywa prawdziwe oblężenie i traci swój błogi spokój (jedna z ciemnych stron turystyki, obok rosnącej infrastruktury, która niszczy dziką przyrodę).

KRÓTKIE INFORMACJE PRAKTYCZNE

Tenath Ratha to bardzo mała miejscowość: wszystko znajduje się przy jednej ulicy, więc poruszanie się po mieście na piechotę nie stanowi problemu.
Liczne biura podróży oferują wycieczki o ujednoliconym charakterze. Folder jednego z touroperatorów. Przed wykupieniem wycieczki z oglądaniem Rafflesii najpierw należy 10 razy upewnić się czy jakiś kwiat akurat kwitnie (nie jest to wcale oczywiste), najlepiej u kilku przedstawicieli różnych biur.

Ulotka informacyjna z cenami jednego z biur turystycznych (ceny podlegają drobnej negocjacji)

Hoteli jest wiele, ale w czasie weekendów i świąt lepiej rezerwować miejsce wcześniej, bo wtedy wczasowiczów drastycznie przybywa.
Na dworcu autobusowym kupimy bilety na popularne połączenia autobusowe. Można też to zrobić online na portalach: www.easybook.com/en-my lub www.busonlineticket.com/ . Nie trzeba drukować biletów wystarczy mieć potwierdzenie zakupu w komórce. My tylko tak kupujemy bilety autobusowe w Malezji i jak do tej pory nie mieliśmy z nimi żadnego problemu.

ZOBACZ TEŻ FILM:

 

Continue Reading