Czy podróżowanie po Wietnamie jest tanie?

Na to pytanie można odpowiedzieć w sposób filozoficzny: i tak i nie, to zależy jak się podróżuje… Ja nie będę filozofować i opiszę jak było w naszym przypadku.

Nasza podróż po Wietnamie nie należała do tych tzw. za 1 grosz: nie spaliśmy w namiocie ani nie podróżowaliśmy autostopem. Cały czas staraliśmy się oszczędzać i nie wybierać drogich restauracji ani hoteli: jedliśmy w ulicznych jadłodajniach i spaliśmy w stosunkowo tanich hostelach (żeby było jeszcze taniej unikaliśmy wszystkich obiektów ze słowem „backpacker” w nazwie, bo zawsze okazywały się droższe niż lokalne hostele dla „normalnych ludzi”). Poza Sajgonem nigdzie nie rezerwowaliśmy hostelu wcześniej, po prostu chodziliśmy i szukaliśmy będąc już na miejscu. Takie rozwiązanie bywa męczące, ale dzięki niemu nie kupuje się przysłowiowego kota w worku. W Azji często zdarza się, że zdjęcia zamieszczone w internecie nie oddają rzeczywistego stanu obiektu / pokoju. Ważne: jeżeli macie klaustrofobię, to lepiej trzy razy upewnijcie się czy wasz pokój będzie miał okno. W Wietnamie bardzo często zdarzają się pokoje bez okna lub z oknem na korytarz albo na ścianę (wynika to z charakteru zabudowy: bardzo wąskie działki, które wymuszają wąskie i długie budynki).

Porównując koszty naszej podróży po 4 krajach tej części Azji (Wietnam, Tajlandia, Laos i Kambodża), to Wietnam okazał się dla nas jednym z droższych kierunków. Najtańsza była Tajlandia (zaznaczam, że chodzi mi o część kontynentalną i nie uwzględniam kosztów życia na popularnych tajskich wyspach, które są 2 x droższe). W tym zestawieniu paradoksalnie najdroższa była Kambodża.

Już wyjaśniam dlaczego Wietnam był dla nas drogi: po pierwsze wycieczka do zatoki Ha Long bardzo podniosła nasze średnie koszty (za 2 dni zapłaciliśmy 158 USD za 2 osoby. Tuatj post na ten temat), po drugie baza noclegowa w całym Wietnamie jest dosyć nowa (to samo dotyczy Kambodży) i dlatego ceny noclegów są odpowiednio wyższe. Poza Hanoi i Sajgonem, większość pokoi, w których spaliśmy była na poziomie polskich hoteli jedno lub dwu gwiazdkowych (były nowe, miały klimatyzację i prywatną łazienkę z ciepłą wodą). Średni koszt naszego noclegu już po negocjacjach (pokój z łazienką dla 2 osób) to jakieś 200 000 – 300 000 VND, czyli jakieś 9 – 14 USD, ale już w Hanoi lub Sajgonie, żeby znaleźć przyzwoity nocleg należy liczyć jakieś 400 000 VND (w Tajlandii i Laosie przez większość czasu zdarzało nam się spać za około 5 USD za 2 osoby w pokoju z prywatną łazienką, ale warunki były dużo gorsze: zimna woda i wiatrak, czasem też dodatkowi lokatorzy – myszy lub inne żyjątka). 

Jedzenie w Wietnamie jest dosyć tanie (nie aż tak tanie jak w Tajlandii), np. za kwotę 20 000 VND / os można już przyzwoicie zjeść  (na prowincji zupę lub bun można kupić już od 10 000 VND, czasem nawet za 5 000 VND, w Sajgonie cena za taką sama zupę wynosiła nawet 40 000 VND). Żeby jeść tanio należy przezwyciężyć europejską mentalność i zapomnieć o regulacjach sanepidu. W zatłoczonych i na pierwszy rzut oka brudnych ulicznych knajpkach zawsze było najlepsze jedzenie (więcej o jedzeniu znajdziecie w tym poście) i nigdy nie zdarzyło się nam żebyśmy się zatruli, mimo że jedliśmy i piliśmy ze wspólnych sztućców i naczyń, których niczym nie dezynfekowaliśmy (oczywiście przed wyjazdem szczepienia na żółtaczkę pokarmową są bardzo wskazane).

Przykładowe ceny jedzenia i napojów w 2017 r.:

  • zupa pho na ulicy: 10 000 – 25 000 VND
  • kawa po wietnamsku w lokalnej kawiarni: 20 000 VND, w klimatyzowanej kawiarni: 40 000 – 80 000 VND.
  • bun na ulicy: 15 000 – 30 000 VND
  • ryż z mięsem lub owocami morza na ulicy: od 30 000 VND
  • piwo: 20 000 – 40 000 VND
  • smoothie owocowe: od 10 000 VND
  • świeży kokos: od 30 000 VND
  • pizza w restauracji: od 100 000 VND (w pizza hut: od 200 000 VND)
  • kanapka Banh Mi: od 10 000 VND
  • croissant lub słodka bułka w piekarni: od 10 000 VND
  • duża bułka paryska w supermarkecie: od 8 000 VND

Paradoksalnie taniej nam wychodziło żywić się na mieście, na ulicznych stanowiskach, niż kupować produkty w supermarkecie i samemu sobie przygotowywać posiłki. Najtańsze napoje gazowane można kupić od ulicznych sprzedawców, którzy przelewają je ze szklanych butelek do kubeczków lub torebek z lodem (około 12 000 VND za 0,5 litra coli).

Inne koszty:

  • Wypożyczenie skutera na 1 dzień: średnio 100 000 VND (na wyspie Ko Samet płaciliśmy: 250 000 VND).
  • Transport: najtaniej podróżuje się pociągami najniższej klasy tzw. hard seat (cennik i trasy), najdroższe są autobusy dla turystów tzw. open (jedyna ich zaleta jest taka, że nie zatrzymują się co chwilę, żeby zabrać dodatkowych pasażerów). Taksówki: najtańsze od 7 000 VND za km (im mniejszy samochód tym niższa stawka), oczywiście jeżeli taksówkarz włączy taksometr…
  • Ubrania: w zależności od umiejętności negocjacyjnych. Pamiątkowy T-shirt: od 40 000 VND (cena zależy od rozmiaru). Bawełniane luźne spodnie w słonie: od 60 000 VND. Okulary Ray Ban (albo Rai Bun): od 80 000 VND. Tradycyjna wietnamska tunika dla kobiety szyta na miarę: od 500 000 VND (cena zależy od jakości materiału).

Podsumowując:

Nasz średni budżet na jeden dzień dla 2 osób (wliczając wszystkie koszty: transport, jedzenie, kawki, piwka, noclegi i wydatki extra, w tym wycieczkę do Ha long i drobne zakupy ubraniowe i prezenty dla rodziny): 39 USD / dzień / 2 osb (oczywiście w tej stawce nie uwzględniam kosztu przelotu z Polski do Wietnamu).

Uwaga: w Wietnamie zanim coś kupimy, wsiądziemy do taksówki etc. zawsze należy najpierw ustalić cenę. Targowanie jest jak najbardziej wskazane. Widok metki lub etykiety z ceną w Wietnamie jest zjawiskiem bardzo rzadkim.

Continue Reading

Ale Sajgon!

 

Statua Ho Chi Minh’a na głównym deptaku Sajgonu (na cześć tego przywódcy zmieniono nazwę miasta).

To miasto niezaprzeczalnie ma bardzo wyrazisty charakter. Z pewnością nie pozostaniecie wobec niego obojętni. Przy pierwszym zetknięciu Sajgon może przytłaczać: szalony ruch na drogach, kilometrowe korki, gęsta zabudowa, tłumy ludzi, chodniki zastawione straganami i skuterami, zaduch… Doskonale to rozumiem, jednak po bliższym poznaniu, Sajgon staje się przyjemnym miejscem do życia.

Jedna z większych arterii dojazdowych do centrum Sajgonu.
Przystrojona uliczka z okazji 1 Maja.

Co takiego urzekło nas w mieście Ho Chi Minh (obecnie oficjalna nazwa Sajgonu)?
Urzekła nas nowoczesność połączona ze zwykłym, zacisznym życiem małych uliczek. Nawet w ścisłym centrum można odnaleźć spokój i poczuć się jak w małym prowincjonalnym wietnamskim miasteczku.
Właśnie tutaj, po dwóch miesiącach podróżowania po Wietnamie, postanowiliśmy zrobić sobie dłuższą przerwę i pożyć wielkomiejskim życiem. Znaleźliśmy bardzo miły pokój a’ la studio w zacisznej wąskiej uliczce w dystrykcie 1 (centrum). Jedyną wadą tej lokalizacji były ceny jedzenia / kawy prawie 2 razy wyższe niż w innych dystryktach, no ale to w końcu to centrum… (Skoro już jesteśmy przy pieniądzach, to Ho Chi Minh w porównaniu z resztą kraju jest odrobinę droższe i jak to w dużym mieście bywa, ze względu na licznych turystów i przyjezdnych, ciężko jest znaleźć przyzwoite lokum za niewielkie pieniądze w dobrej lokalizacji).

Zaciszna i wąska uliczka, przy której mieszkaliśmy w centrum HCMC.
Nasze małe „studio” w apartamentach Happy Homes.
Mimo deszczu w Sajgonie zawsze można zjeść coś na ulicy.
Nowoczesne oblicze HCMC.
Jeden z parków w centrum.

Dzięki naszej koleżance Wietnamce, którą poznaliśmy w czasie rejsu po zatoce Ha Long, mieliśmy okazję zobaczyć ciekawe i mniej turystyczne zakątki Sajgonu, skosztować lokalnych przysmaków m.in. ślimaków i posłuchać o intrygujących różnicach kulturowych. Na przykład dowiedzieliśmy się , że wietnamskie wesela są bardzo krótkie (przeciętnie trwają do 2h) i niestety dla większości gości stanowią tylko okazję do najedzenia się na koszt pary młodej (ponoć wielokrotnie się zdarza, że większość gości nawet nie zna imion nowożeńców). Po posiłku goście zamiast gratulować młodym biegną na karaoke (co ciekawe, żeby goście nie żądali zwrotu pieniędzy, które w ramach prezentu wręczyli młodej parze – były przypadki, że po posiłku ktoś mówił, że mu nie smakowało i chciał zwrotu połowy podarowanej kwoty – wprowadzono pudełka skarbonki, do których wrzucane są datki, a kwoty i nazwiska skrupulatnie są umieszczane w księdze życzeń, żeby nikt już nie mógł wycofać ofiarowanych pieniędzy 🙂 ). Niestety wygląda na to, że na prowincji kobiety wciąż mają gorszą pozycję niż mężczyźni: nie dość, że muszą pracować na utrzymanie domu podczas gdy ich mężowie leżą i delektują się piwkiem, to jeszcze zdarzają się epizody agresji domowej i grożenia śmiercią z powodu męskiej zazdrości (oczywiście najlepiej, żeby kobieta siedziała cicho w domu i usługiwała). W niektórych rodzinach wciąż praktykowany jest zwyczaj autorytarnego wybierania odpowiedniego kandydata na męża dla córki, na dodatek nie do pomyślenia jest, żeby dziewczyna z dobrego domu z południa Wietnamu wyszła za mąż za Wietnamczyka z północy… mimo upływu 42 lat od zjednoczenia kraju podział na północ i południe wciąż jest bardzo wyraźny (podobno słychać go również w języku, raz nam nawet jeden Wietnamczyk na stacji kolejowej powiedział, że trudno mu zrozumieć tych z północy z powodu akcentu).

W dzielnicach otaczających centrum jak „grzyby po deszczu” rosną nowoczesne blokowiska. Podobno dla klasy średniej mieszkanie w takim bloku jest spełnieniem marzeń, jednak ceny nowych mieszkań są wciąż bardzo wygórowane. Ja zdecydowanie wolałabym mieszkać w jakiejś przytulnej małej uliczce niż w takim blokowisku…
Pyszne uliczne przysmaki.
Bloki i wille w jednej z lepszych dzielnic.

Wracając do tematu Sajgonu: do większość atrakcji w obrębie dystryktu 1 można dojść na piechotę.
My z oczywistych atrakcji zwiedziliśmy ‚Muzeum pozostałości wojennych’, poszliśmy na pocztę główną wysłać paczki i kartki, które wraz z innymi prezentami wcześniej zakupiliśmy na targu głównym, a w weekend oglądaliśmy pokazy ulicznych artystów na głównym deptaku, który zaczyna się przy wieżowcu Bitexo Tower. (Zobacz nasz film o Sajgonie!) Jednak na co dzień najbardziej nas cieszyło swobodne przechadzanie się po ulicach Ho Chi Minh i delektowanie się mocną wietnamską kawą w nowoczesnych i przytulnych miejskich kawiarenkach.

Muzeum pozostałości wojennych.
Przed budynkiem jeszcze luźna atmosfera, jednak wewnątrz drastyczne oblicze wojny skutecznie zabija komfortowy nastrój.
Wejście do budynku poczty.
Kolonialne wnętrze budynku poczty głównej.
Katedra Notredame tuż obok budynku poczty.
Budynek Bitexo, z którego można podziwiać panoramę miasta.
Główny deptak w centrum, który w weekendy staje się miejscem ulicznej sztuki i pokazów muzyczno-artystycznych.
Kawiarnia z widokiem na miasto.
Jedna z nowoczesnych kawiarni.
Ulica w centrum.
W kawiarniach nie tylko spędzaliśmy miło czas, również ciężko pracowaliśmy… a za oknem jedna z tropikalnych ulew pory deszczowej.

ZOBACZ TEŻ FILM:

Continue Reading

Da Lat – wietnamskie miasto zakochanych

O Da Lat  pierwszy raz usłyszeliśmy w Hanoi od pewnego miłego wietnamskiego nastolatka, który chciał z nami porozmawiać po angielsku. Wśród miejsc, które warto odwiedzić wymienił właśnie to górskie miasto. Podkreślił przy tym, że trzeba tam koniecznie pojechać z ukochanym/ukochaną, bo to miejsce, które sprzyja związkom i miłości. Może kwiaty mają taki korzystny wpływ na uczuciowe relacje. Koniec końców postanowiliśmy spędzić właśnie tam naszą dziesiątą rocznicę ślubu no bo przecież wciąż jesteśmy zakochani… 😉

Kawiarnia z widokiem przy kolejce linowej w Da Lat.

Da Lat okazało się dla nas mało egzotycznym miejscem, ale po 2 miesiącach podróżowania po Azji było miłą odmianą przypominającą europejskie górskie miasta. Trzeba przyznać, że dla mieszkańców dusznego Sajgonu jest to nie lada odmiana: zielone iglaste lasy, umiarkowana temperatura, góry, jeziora i kwiaty. Nam krajobraz najbardziej przypominał naszą polską Szwajcarię Kaszubską, dlatego w rocznicę ślubu poczuliśmy się prawie jak w domu 🙂 .

Wietnamczycy słyną z bardzo przydatnej umiejętności robienia atrakcji turystycznej z niczego. W Da lat, co prawda nie musieli się zbytnio wysilać, bo samo miejsce jest już wystarczająco atrakcyjne, ale i tak błysnęli pomysłowością: po sztucznym jeziorze w centrum miasteczka można popływać plastikowym łabędziem, albo przejechać się wokół karocą Kopciuszka zaprzężoną w kare konie. Jest też park tematyczny dla zakochanych, park kwiatów, zwariowany dom, kolejka linowa i inne liczne parki. Jeżeli do tego dodamy naturalne piękno przyrody, liczne wodospady i kolonialną architekturę to mamy murowany hit turystyczny.

Jezioro w centrum miasta.
Domy wokół jeziora.
Park kwiatów.

Park kwiatowy w deszczu.
‚Crazy House’ czyli szalony dom.
Widok z szalonego domu.
Inny widok z szalonego domu.
Idealne miejsce do robienia selfie.
Warto pojeździć skuterem po okolicy. Wszędzie pełno jest warzywnych i kwiatowych szklarni.
Tzw. ‚Golden Valley’ czyli złota dolina. Dla nas bardziej zielona niż złota…
Złota dolina.
Złota dolina.
Mikro wodospad w złotej dolinie.
Kolejka linowa znajduje się niedaleko głównej stacji autobusowej.

Czy warto odwiedzić Da Lat?

Nam się podobało, bo była to chwilowa odmiana po 2 miesiącach podróży po gorącej Azji, ale jeżeli przylecicie tu na chwilę z Europy w poszukiwaniu egzotyki, to jej tu nie znajdziecie (być może wodospady stanowią największą atrakcję, ale nie możemy tego osobiście powiedzieć, bo po 2 miesiącach w północnej Tajlandii, Laosie i Wietnamie wodospadów widzieliśmy wiele i nie mieliśmy już siły oglądać następnych). Dla mieszkańców dusznych tropikalnych rejonów świata, wizyta w Da Lat z pewnością będzie miłą i odświeżającą odmianą.
Polecamy nie zatrzymywać się w samym centrum, ponieważ Da Lat jest dość dużym i ruchliwym miastem. Najprzyjemniejsze willowe dzielnice znajdują się w okolicach tzw. „zwariowanego domu” i stacji autobusowej (ale tutaj już trzeba mieć skuter, żeby dojechać do centrum i innych atrakcji).

Ruchliwe ulice w centrum.
Sielankowy dom niedaleko ‚Crazy House’.

ZOBACZ FILM

Okoliczne atrakcje (słaba jakość zdjęć, ale coś dojrzeć można)

 

Continue Reading

Nha Trang – krokodyla skóra i cekiny – nadmorskie miasta Wietnam cd.

Jest to jeden z bardziej popularnych kurortów nadmorskich Wietnamu. Owszem są tu ładne plaże i masa turystycznych atrakcji, ale… no właśnie, ale z pewnością nie jest to wymarzone miejsce na spokojny relaks na złocistym piasku z widokiem na turkusową wodę (przynajmniej w mojej subiektywnej ocenie). Jak już uda Ci się zająć jakiś wolny leżak (co wcale nie jest oczywistością, chociaż wszystkie są płatne), to za chwilę twój spokój zmącą wędrowni sprzedawcy, głośna muzyka z pobliskiego baru albo skaczące w wodnym parku dzieci… Jeżeli lubisz gwar, głośną zabawę w stylu disco przy basenie/ na plaży, wesołe miasteczka sklepy z pamiątkami, luksusowe hotele przy plaży, przepych i zatłoczone turystami ulice to przyjeżdżaj do Nha Trang.

Hotele przy plaży.
Plażowi sprzedawcy.
Dmuchany aquapark dla dzieci.

Nam pomimo pewnego uroku, ten kurort zupełnie nie przypadł do gustu. Było zbyt głośno i tłoczno. A luksusowe hotele i bary przy plaży to zbyteczny z naszego punktu widzenia dodatek do pięknej (już co prawda mocno tutaj wyeksploatowanej) natury.

Deptak i plaża.
To idealne miejsce do spędzania czasu w barze lub plażowej dyskotece.
Wieża widokowa w centralnym punkcie przy deptaku.
Pusta ‚prywatna’ plaża przy luksusowym hotelu (pan ochroniarz zakazał nam robienia zdjęć hotelu).

Z ciekawostek należy jeszcze dodać, że jest to jedna z ulubionych wakacyjnych destynacji Rosjan, dlatego na ulicach, w barach i sklepach spotkamy się z cyrylicą, a lokalni naganiacze na widok bladej twarzy zaczynają wykrzykiwać coś po rosyjsku… Wśród pamiątek królują wyroby z krokodylej skóry, można też skosztować krokodylego mięsa.

Na plaży większość turystów jest z Rosji (lata tu wiele czarterów bezpośrednio z Moskwy).
Szyldy sklepów w j. rosyjskim nie są rzadkością.
Krokodyl z rusztu.

Do większych atrakcji można zaliczyć wesołe miasteczko, które znajduje się na wyspie ‚Vinpearl’ i do którego prowadzi podwieszona nad morzem kolejka linowa (nie byliśmy więc nie opowiemy Wam o naszych wrażeniach).

W oddali kolejka linowa (słupy kolejki w kształcie wież Eiffela stoją w wodzie) na wyspę Vinpearl.

Do Nha Trang dostać się można dosyć łatwo: autobusy kursują tu z każdego większego miasta, a pociągi zatrzymują się praktycznie w samym centrum (stacja kolejowa oddalona jest od wybrzeża o jakiś 20 min marszu piechotą).

Budżetowego noclegu przy plaży należy szukać w okolicy usytuowanej bliżej lotniska.

Zaciszna uliczka, przy której znajdował się nasz hotel.

Zobacz film o nadmorskich miastach Wietnamu! Kliknij!

Continue Reading

Quy Nhon – spokojny nadmorski kurort z ciekawą okolicą

Po dłuższym pobycie w Da Nang postanowiliśmy odwiedzić mało popularny wśród nieazjatyckich turystów kurort nadmorski Quy Nhon. Być może małe zainteresowanie tym miejscem wynika z dosyć ciężkiego dojazdu, ale zapewniam, że trudy podróży na pewno Wam się opłacą.

Plaża w Quy Nhon

My się nie zniechęciliśmy i wybraliśmy pociąg (autobus był droższy i nie mieliśmy czasu, żeby kupić odpowiednie bilety, ani sprawdzić skąd odjeżdża).

Dlaczego jest to bardziej skomplikowany sposób dojazdu?

Otóż dlatego, że pociągi na trasie Da Nang – Quy Nhon nie zatrzymują się w centrum miasta tylko w oddalonej o 10 km miejscowości Dieu Tri. Optymistyczne stwierdziliśmy, że jakoś dojedziemy do części plażowej Quy Nhon komunikacją miejską (taksówka, jak wyliczyliśmy też nie byłaby jakoś zawrotnie droga, bo pewnie w okolicach 200 000 VND czyli jakichś 35 zł, ale bilet autobusowy był w cenie 8000 VND… więc postanowiliśmy nie przepłacać…). Na google maps wyszukaliśmy przystanki autobusowe i ruszyliśmy z dworca w Dieu Tri w stronę głównej drogi. Przystanek owszem znaleźliśmy bez trudu, ale w międzyczasie musieliśmy bardzo wymownie podziękować kilku narzucającym się taksówkarzom. Jednak najbardziej wytrwały okazał się Pan, który chciał nas podwieźć na swoim skuterze (nas, którzy nie należymy do najmniejszych i jeszcze mieliśmy ze sobą dwa duże i dwa małe plecaki… ale dla Wietnamczyka to nie problem, wszak na skuterze można przewieźć nawet lodówkę…). Uparciuch nie dawał za wygraną i jechał ciągle przy nas, co i raz szturchając to mnie, to Marcina w rękę i proponując coraz atrakcyjniejszą stawkę za podwózkę (zaczął od 200 000 VND). Niestety przez to nie mogliśmy spokojnie stać na przystanku (istniała obawa, że Pan skutecznie uniemożliwi nam wejście do publicznego autobusu, bo np. powie kierowcy, żeby nas nie zabierał…). Zdecydowaliśmy więc, że idziemy w stronę miasta i tak też zrobiliśmy. Po jakimś kilometrze drogi, Pan widząc naszą determinację, w końcu dał za wygraną. A my, już po ciemku doszliśmy do przystanku, na którym zatrzymywało się znacznie więcej autobusów w stronę centrum niż przy dworcu (dla zainteresowanych: po wyjściu z dworca na główną drogę należy się kierować w prawo, a później po przejściu mostu na pierwszym dużym skrzyżowaniu skręcić w lewo. Tuż za zjazdami ze skrzyżowania jest przystanek). Wsiedliśmy do pierwszego autobusu, który się zatrzymał i dojechaliśmy w okolice centrum handlowego Big C i dworca autobusowego (!).

Nie mieliśmy zarezerwowanego noclegu więc zaczęliśmy nocne poszukiwania hostelu. Kierowaliśmy się w stronę plaży i co jakiś czas pytaliśmy o cenę pokoju. Po kilku próbach wreszcie trafiliśmy do bardzo fajnego Hotelu (Hotel nazywał się Ha Minh, tutaj znajdziecie jego stronę na facebooku. Można śmiało wysyłać zapytania po angielsku, na pewno Wam odpowiedzą. Tutaj jeszcze dodam, że rodzina prowadząca hostel była naprawdę przemiła i pomogła mi zorganizować wizytę u lekarza, której potrzebowałam z powodu zapalenia ucha. Jestem im za to naprawdę wdzięczna. Bardzo mili i pomocni ludzie).

Hotel Ha Minh i jego mili właściciele

Po krótkich negocjacjach, cena spadła do akceptowanego przez nas limitu i wylądowaliśmy w miłym, prawie zupełnie nowym, czystym pokoiku z klimatyzacją i oknem (co wcale nie jest takie oczywiste w Azji), z którego można było nawet dojrzeć skrawek morza. Uff. Mogliśmy wreszcie odpocząć i następnego dnia zając się zwiedzaniem okolicy.

Nasz przytulny i czysty pokój.
W oddali widać skrawek morza.

Część plażowa z hotelami oddalona jest od centrum miasta o jakieś 3 km (idąc ulicą przy morzu, w końcu dochodzi się do portu rybackiego, który sam w sobie może stanowić nie lada atrakcję). Wzdłuż piaszczystej plaży ciągnie się bardzo ładny deptak, który dopiero po 16:00 zaczyna tętnić lokalnym życiem. Właśnie wtedy pojawiają się na nim rodziny z dziećmi, amatorzy sportu, obwoźni sprzedawcy, zakochane pary i emeryci z przenośnymi radyjkami.

Deptak przy plaży.
W ciągu dnia jest tu prawie pusto.
Po 16:00 na deptaku można przyglądać się lokalnemu życiu Wietnamczyków.

Przy deptaku znajduje się też kilka większych hoteli (jednak nie tak duża ilość jak np. w Da Nang) i restauracji. W ciągu dnia mogliśmy więc cieszyć się praktycznie pustą plażą (temperatura i silne słońce skutecznie zniechęcają miejscowych), więc jeśli ktoś lubi się wygrzewać i pragnie poleżeć w ciszy i spokoju to polecamy. Można też ewentualnie schronić się w cieniu palm na trawie na deptaku i popatrzeć na niebieskie morze.

Kolejnego dnia wypożyczyliśmy skuter, żeby pojechać na niedaleki półwysep. Jest to bardzo fajna wycieczka, bo po drodze mija się ciekawe krajobrazy, a na samym półwyspie można odkryć lokalne rybackie wioski nieskażone masową turystyką.

Most na półwysep.
Na półwyspie.

Na początek odwiedziliśmy małą wioskę rybacką Nhon Hai. Dłuższą chwilę błądziliśmy skuterem po wąskich uliczkach wioski, aż w końcu dotarliśmy na plażę i do portu. Przybiliśmy piątkę z zainteresowanymi naszą obecnością szkolnymi dziećmi i pojechaliśmy na drugi kraniec półwyspu do zatoki Eo Gio.

Port w Nhon Hai

Po drodze musieliśmy wymienić pękniętą dętkę w skuterze. Na szczęście i dzięki rajdowym zdolnościom Marcina, udało nam się nie wywrócić na zakręcie i dzięki pomocy innych uczestników ruchu i przydrożnej sprzedawczyni napojów, która bezinteresownie zaprosiła mnie, żebym usiadła z nią na krzesełku w cieniu i poczekała aż Marcin rozwiąże problem, udało się dosyć szybko wymienić przebitą gwoździem dętkę.
Żeby wejść na teren zatoki Eo Gio należy wykupić bilet (koszt 22 000 VND/os). Sama zatoka jest zachwycająca, jednak kąpiel w niej stanowi pewne wyzwanie z powodu kamienistego brzegu (po śliskich kamieniach ciężko się wydostać na brzeg, a później rozgrzane palą w stopy więc trzeba poruszać się po nich w mokrych klapkach, co grozi niespodziewanym poślizgnięciem i upadkiem. Wiem, co mówię, bo wypróbowałam na własnej skórze). Wielkim plusem była bardzo mała liczba odwiedzających. Przez godzinę mogliśmy kąpać się w turkusowej wodzie praktycznie sami (cały czas spod skały obserwowały nas czujne oczy ratownika).

Wejście na teren zatoki.

Ta okolica również słynie z restauracji ze świeżymi owocami morza. My spróbowaliśmy sałatki z meduz i ryżu z mieszanką morskich stworzeń. Jedzenie było dobre, ale nie powalające.

Sałatka z meduz.

Z powodu przygody ze skuterem i dużych odległości do pokonania, nie mieliśmy już zbyt wiele czasu na dalsze zwiedzanie, dlatego jeszcze tylko na chwilę zagłębiliśmy się w plątaninę ulic okolicznej wioski rybackiej i wróciliśmy do hotelu.

Wąskie uliczki wioski rybackiej.

Nie zdążyliśmy już zobaczyć innych ciekawych miejsc w okolicy, ale z pewnością polecamy miasto Quy Nhon tym, którzy nie szukają hotelowego zgiełku, kiczowatych atrakcji przy plaży i głośnych imprez. Tutaj znajdziecie lokalne wioski rybackie, puste szerokie plaże, zatoki o turkusowej wodzie bez tłumów turystów i przyjrzycie się w spokoju lokalnemu życiu miasta.

Plaża w Quy Nhon.

Zobacz film o nadmorskich miastach Wietnamu! Kliknij!

Continue Reading

Miasto Da Nang – złoty smok wietnamskiego wybrzeża

Razem z Marcinem zgodnie stwierdziliśmy, że jest to jedno z tych miast, w których moglibyśmy zatrzymać się na dłużej lub nawet pomieszkać parę lat.

Da Nang jest dużym i nowoczesnym ośrodkiem miejskim położonym w centralnej części Wietnamu nad morzem południowochińskim. Warto tu przyjechać nie tylko dlatego, że jest to miasto osławione przez prowadzących Top Gear (niedaleko znajduje się fragment drogi nr 1, którą Clarkson i spółka okrzyknęli najbardziej malowniczą trasą motocyklową), ale też dlatego, że znajdziemy tu bardzo ładne plaże. Jak już zwiedzimy miasto i znudzimy się wylegiwaniem na gorącym piasku, to możemy wybrać się na wycieczkę do pobliskiego zabytkowego Hoi An. (Kliknij tutaj, żeby dowiedzieć się więcej o Hoi An)

Centrum miasta ‚oddzielone’ jest od ‚części plażowej’ rzeką. Dojazd taksówką z centrum na plażę to koszt około 60 – 100 tyś VND.

Jednym z symboli miasta jest smoczy most.
Ogon smoczego mostu.

Do Da Nang można dojechać koleją. Dworzec położony jest blisko centrum i strefy, w której znajdują się hotele/hostele.

Przez pierwsze dni mieszkaliśmy w bardzo przyjemnym hoteliku w centrum (HA NOI Hotel Da Nang), który dopiero co został oddany do użytku. Spacerowaliśmy sobie po centrum nie wzbudzając zbytniej uwagi przechodniów (tzn. inni ludzie wpatrywali się w nas, ale nie próbowali nam niczego sprzedać, jak to się dzieje w bardzo turystycznych miejscach) i delektowaliśmy się kawą w lokalnych kawiarniach. Odkryliśmy też bardzo dobrą koreańską restaurację i supermarket z tanimi produktami znanych marek odzieżowych 🙂

Widok z balkonu naszego hotelu w centrum.
Koreańskie przysmaki.

Później przenieśliśmy się do hostelu bliżej plaży (Kara hostel, niedaleko kurortu Premiere Village), żeby wygrzać się trochę na piasku.

Wejście na plażę przy resorcie hotelowym Premiere Village.
Szeroka plaża w Da Nang.
Wietnamczycy i inne azjatyckie nacje mają w zwyczaju wchodzić do morza ‚tak jak stoją’ tzn. w ubraniu (nawet w jeansach), podobno wynika to ze strachu przed słońcem (kobiety chcą mieć za wszelką cenę białą skórę).

Wietnam obecnie przeżywa boom budowlany i wszędzie widać, że jest to prężnie rozwijający się kraj, zwłaszcza w miastach z tak dużym potencjałem jak Da Nang. Czasami ten wszechobecny teren budowy staje się bardzo upierdliwy, gdy za oknem od rana piłują albo wiercą dziury, lub też nie można spokojnie przejść ulicą, bo kurz dostaje się do każdego zakamarka ciała…

Przy plaży trwa nieustanna budowa nowych obiektów hotelowych.

Poraża też liczba hoteli, które powstają w bezpośrednim sąsiedztwie plaży. Jest to charakterystyczne dla całego centralnego wybrzeża. (Jak już wybudują wszystkie te molochy w  azjatyckim stylu, czyli wysoko, dużo wszystkiego, zwłaszcza złota, i bardzo ciasno, to zapewne Wietnam nie będzie już ulubioną destynacją dla szukających dzikich i czystych plaż. Na szczęście rozbudowa potrwa jeszcze jakiś czas, więc cieszmy się chwilą!) Nie wspomnę też o walorach estetycznych niektórych budynków… jednak najbardziej mnie zastanawia skąd oni wezmą tylu chętnych gości… może będą zwozić autokarami turystów z Chin…

Wysokie i wystawne hotele pod wieczór rzucają cień na plażę.

Jak na razie zagęszczenie plażowiczów jest umiarkowane, jednak w przyszłości może nastąpić zmiana na gorsze… a szkoda, bo na razie to bardzo miłe miejsce.

Ratownik w żółtej łódce upomina kąpiących się ludzi, żeby nie wypływali za daleko w morze.
Para robi sobie ślubną sesję na głównym deptaku przy plaży.

Atrakcje w okolicy:

W ramach urozmaicenia można wybrać się skuterem na wycieczkę do:

  • Sławnej, dzięki Top Gear, przełęczy (należy kierować się na północ drogą nr 1). My widzieliśmy częściowo tę drogę z pociągu dlatego tam nie pojechaliśmy.
  • Na wzgórze Quang (za darmo można obejrzeć białą statuę bogini wznoszącej się na wzgórzu wraz z kompleksem świątynnym, można też wjechać na najwyższy punk wzniesienia, o ile ma się mocny skuter…).
  • Do Hoi An (jakieś 30 min na skuterze).
  • Można też zobaczyć jaskinie w Marmurowych górach, które są w połowie drogi, jadąc wzdłuż wybrzeża z Da Nang do Hoi An. My zrezygnowaliśmy z tej atrakcji na rzecz plażowania.

Podsumowując: przy kolejnej naszej wizycie w Wietnamie, na pewno pojedziemy do Da Nang, bo bardzo nam się tu spodobało!

ZOBACZ TEŻ FILM:

Continue Reading

Krokodyla daj mi luby…, czyli o tym, co jemy i jedliśmy w Tajlandii, Laosie i Wietnamie.

Krokodyl z rożna w wietnamskim mieście Nha Trang

Uwaga: ten tekst nie jest kompendium wiedzy na temat kuchni wyżej wymienionych krajów, jest raczej subiektywnym zestawieniem zdjęć i opinii na temat tego, co zdarzyło nam się jeść w czasie naszej podróży po tej części Azji.

Kilka zdań tytułem wstępu:

Od początku wyjazdu naszą główną zasadą było to, że żywimy się na ulicy lub w lokalnych przydomowych restauracjach i nie wybrzydzamy (jemy wszystko). W ten sposób nie tylko jest dużo taniej, ale też, jak się przekonaliśmy na własnej skórze, smaczniej i zdrowiej. Do tej pory nasze wrażenia kulinarne z „bardziej cywilizowanych” i droższych restauracji są, można delikatnie powiedzieć, niezadowalające… dlatego omijamy je szerokim łukiem. Jeśli chodzi o jedzenie pałeczkami wielokrotnego użytku i picie ze wspólnych kubeczków, to na razie nie odnotowaliśmy, żadnych większych przygód łazienkowych ani innych przypadłości, dlatego bez obaw ich używamy (oczywiście należy przed wyjazdem na wszelki wypadek pomyśleć o zaszczepieniu się przynajmniej na żółtaczkę pokarmową).

Uliczne stoisko z naleśnikami w Bangkoku. Można wybrać wersję z parówką lub z jajkiem sadzonym.
Mięsko na patyku, bardzo popularna zwłaszcza w Tajlandii (w Laosie i Wietnamie też się zdarza) forma przekąski.
Zawsze jest pora na przekąski w Tajlandii.

Czy jedzenie jest bardzo ostre? Najostrzejsze jedzenie jakiego próbowaliśmy było, jak do tej pory, w południowej i centralnej części Tajlandii. W północnej Tajlandii, Laosie i Wietnamie  podawane dania z reguły nie są ostre i każdy, według uznania, może sobie dosypać chili lub innych przypraw, które stoją na stolikach (wyjątek stanowią tutaj kanapki, ale jak się wcześniej zastrzeże, że „no chili”, to dostaniemy wersję łagodną). Profilaktycznie zawsze można się spytać czy coś jest ostre przed kupieniem danej potrawy. W Tajlandii np. pewna sprzedawczyni nie chciała nam sprzedać bardzo ostrego sosu do ryżu, bo powiedziała, że to nawet dla niektórych Tajów jest za ostre i faktycznie, jak później nas poczęstowano w pewnym tajskim domu tą potrawą, to prawie zwymiotowałam po łyżeczce (jakoś się powstrzymałam, ale pot od razu zalał mi twarz). Możliwości mamy dwie: albo próbujemy się dogadać, albo eksperymentujemy na sobie (przy tak niskich cenach, można sobie pozwolić na zakup nawet kilku dań). Obydwa sposoby zawsze dobrze się sprawdzają.

Ostra sałatka z papai z sosem krabowym, bardzo popularna w Tajlandii. W Laosie dostaniemy jej łagodniejszą wersję.

Dzielimy się jedzeniem. Azjaci w odróżnieniu od Europejczyków jedzą ze wspólnych talerzy, tzn. zamawiają po kilka dań na stół i czysty, ugotowany ryż. Każdy dostaje małą miseczkę na ryż, do której wkłada sobie troszkę z każdego dania, które stoi na stole. W Tajlandii przyjęte jest, że ze wspólnych talerzy nakładamy sobie jedzenie do miseczki łyżką (dlatego też nie wkładamy jej do buzi, chyba że jemy zupę) i jemy pałeczkami.
Sztućce: zazwyczaj dostajemy łyżkę i pałeczki, widelce też się zdarzają, noże bardzo rzadko. Np. zupę je się następująco: łyżkę trzymamy w lewej dłoni i pałeczkami, które mamy w prawej, nakładamy sobie na nią makaron i mięso. Ja oczywiście nie opanowałam tej sztuki (Marcin sobie świetnie radzi, a ja jem tutejsze zupy na przemian pałkami i łyżką…).

Zazwyczaj do zupy dostaniemy pałeczki i łyżkę. Tutaj Marcin zabiera się do jedzenia Bunu, który równie dobrze można zjeść pałeczkami bo ma mało wody/sosu.

Ale do rzeczy!

Zacznijmy od omówienia najważniejszego posiłku dnia, czyli śniadania.
Otóż rano wypada zjeść zupę, najlepiej taką z makaronem ryżowym i kawałkami kurczaka lub wołowiny (wersja light to sam rosołek ze szczypiorkiem i makaron). W zależności od kraju spotykaliśmy się z różnymi rodzajami zupy śniadaniowej (jest to nazwa trochę na wyrost, bo jak człowiek się uprze to dostanie wszystkie rodzaje zupy na śniadanie, bo zupę je się tutaj o każdej porze dnia i nocy), np., w Tajlandii do zupy wkłada się pulpeciki/ kuleczki ze zmielonego mięsa i raczej nie podaje się zieleniny (sałaty, ziół) w misce dla smaku, co jest bardzo charakterystyczne dla Wietnamu.

Typowa tajska zupa z kulkami mięsnymi lub rybnymi i makaronem ryżowym.
W laotańskich zupach znajdziemy więcej warzyw np. pomidora.
Zupa kleik ryżowy, bardzo sycąca.

W Laosie można dostać tzw. śniadanie drwala czyli ryż gotowany na parze  w bambusowych koszach (zwany tu również ‚sticky rice’), gotowaną zieleninę lub warzywa, wysuszone wodorosty z sezamem, omlet i ostrą pastę z rozgotowanych warzyw do ryżu (ryż jest bardzo lepki dlatego zbija się go palcami w małe placuszki i nakłada na niego pastę, powstaje swego rodzaju ryżowa kanapka). Zdecydowanie jest to posiłek przygotowany specjalnie dla osób ciężko pracujących na polu (jak się to zje rano, to ma się silę na cały dzień).

Laotańskie śniadanie drwala. Człowiek czuje się najedzony do wieczora.

Ogólnie w Laosie miałam wrażenie, że je się więcej warzyw (różne rodzaje kabaczków, dynię, ogórki, pomidory etc.), podczas gdy w Tajlandii i Wietnamie, oprócz mięsa, królują sałaty i wszelka zielenina (głównie szpinak, zioła, wodorosty, trawy morskie etc).
W Laosie i Wietnamie jako bonus śniadaniowy dostaniemy też francuską bagietkę (to obok majestatycznych budowli chyba największa korzyść z kolonizacji). Co prawda w Laosie w większości są one serwowane w dosyć czerstwej wersji, ale po dużej ilości ryżu i zupy w Tajlandii, nawet suchą bułkę je się z entuzjazmem, zwłaszcza, że czasami można ją dostać z bardzo przyzwoitą zawartością, np. jajkiem, serkiem topionym, kurczakiem, sałatą i pomidorem (majonez, keczup i sos chili na nasze życzenie też znajdą się w zestawie). W Wietnamie, zwłaszcza w centralnej i południowej części, bardzo popularne są kanapki Banh Mi, czyli taki prawie kebab we bułce francuskiej (generalne składniki są różne, w zależności, co dany sprzedawca ma na stanie, ale zawsze znajdziemy kawałki wołowiny i sos chili).

W Laosie i Wietnamie dostaniemy również bułeczki lub buły, jak wyżej, z ciasta francuskiego z nadzieniem (ser i szynka lub na słodko).

W bardziej turystycznych miejscach, jak się uprzemy, to również znajdziemy (za trochę wygórowaną cenę) europejskie zestawy śniadaniowe z sadzonym jajkiem, boczkiem, bułką, masłem, dżemem etc. W Wietnamie nawet w lokalnych kawiarniach zdarza się, że dostaniemy jajko sadzone z bułką, ale raczej bez dodatków. W Laosie i Tajlandii można też przygotować sobie samemu europejską wersję śniadania: kupić bułę i dodatki do niej w supermarkecie, ale i tak wychodzi drożej niż zupa.

Turystyczny zestaw śniadaniowy (cieszy oczy i podniebienie, ale uszczupla portfel)

Na obiad, jemy oczywiście ryż/ makaron ryżowy/ chiński makaron z dodatkami lub zupę. Tutaj w zależności od kraju i regionu mamy milion różnych wariacji. Ci, co nie czują głodu w ciągu dnia z powodu upału, w Tajlandii i Laosie mogą bez problemu przekąsić jakieś mięsko na patyku lub regionalny przysmak na słodko, np. pyszne małe naleśniczki/ ciasteczka z kokosowym nadzieniem na ciepło. Jeśli chodzi o przekąski na szybko, to z pewnością wygrywa Tajlandia (można tu kupić dosłownie wszystko i prawie na każdym rogu, człowiek na pewno nie będzie głodny). Najmniej przekąsek i ulicznych straganów jest w Wietnamie, gdzie raczej dominują stoiska z kanapkami i zupą (o braku wszechobecnych przekąsek w Wietnamie świadczy nawet fakt, że tu w końcu udało mi się schudnąć, co było niemożliwe w Tajlandii przy tak dużych ilościach pysznego jedzenia za grosze…).

Pyszne tajskie naleśniczki z kokosowym nadzieniem na ciepło… mniam…
Ryż z warzywami i kurczakiem a do tego obowiązkowy rosołek lub wywar z jakichś ziółek/ warzyw.
Wołowina z ryżem.
Wieprzowina z ostrym sosem. Marcin narzeka, że w Azji rzadko widuje duże kawałki mięsa, zazwyczaj wszystko na talerzu jest już pokrojone lub poszatkowane.
Słodka zupa z mleczkiem kokosowym, kurczakiem i ananasem.
‚Morning glory’, czyli smażony szpinak z czosnkiem i czasami z kawałkami mięsa (W Tajlandii jest przyprawiany na ostro, w Wietnamie i Laosie dostaniemy raczej wersję łagodną).

Jak do tej pory Marcin najczulej wspomina ryż z wołowiną, który przyrządziła mu pewna Laotanka na ulicy w małej wiosce Pak Beng, trzeba przyznać, że przyprawiła go po mistrzowsku… ja natomiast wspominam z czułością dwa wietnamskie buny: jeden rybno-mięsny w Ninh Binh, a drugi z sosem orzechowym w Hue. Bardzo też mi smakowały zupy w Laosie, w których nie tylko pływała zielenina i mięso, ale też można było znaleźć kawałki kabaczka, dyni lub pomidora. W Wietnamie bardzo dobre dania jedliśmy na targu w Hoi An. Bardzo nam też smakuje jedzenie w koreańskich restauracjach, ale to już materiał na inny post i inny kraj 🙂 .

Najlepszy bun jaki do tej pory jadłam w Wietnamie (było to na ulicy w Ninh Binh)
Ryż z owocami morza.
Bun z wołowiną (Hanoi) i makaron ryżowy z warzywami.

Na kolację, jemy oczywiście ryż/ makaron ryżowy/ chiński makaron z dodatkami lub zupę 🙂 . W miejscowościach nadmorskich można również zaszaleć i zjeść owoce morza, które w lepszych restauracjach są trzymane żywe w wielkich akwariach i klient chodzi z kelnerką i pokazuje, którego kraba/ ślimaka chce zjeść. Rozliczmy się wtedy na wagę za zjedzone przysmaki.

W nadmorskich miejscowościach i kurortach warto spróbować owoców morza (np. Ośmiorniczki 🙂 ).

My z dziwnych dań jedliśmy sałatkę z meduz i różne stwory morskie. W Wietnamie bardzo popularne są ślimaki, zarówno rzeczne, jak i morskie. Można też spróbować mięsa węża, kozy lub krokodyla (na wietnamskim targu widzieliśmy też martwego i przygotowanego do sprzedaży na kawałki psa). 

Sałatka z meduz.
Skorupiaki (małże, ślimaki etc), są bardzo popularne w każdym z tych trzech krajów.
W Azji można zjeść każdy rodzaj mięsa, zazwyczaj całe lub poszczególne części zwierząt wiszą zakonserwowane i gotowe do sprzedaży na porcje.
Wieprzowina z rożna.

Ciekawym doświadczeniem jest też samodzielne gotowanie jedzenia w glinianym garnku lub ewentualnie grillowanie. W Chiang Rai w Tajlandii na nocnym bazarze można odbyć taką ucztę. W zestawie dostajemy garnek z rosołem, który stawiany jest na rozżarzonych węglach, świeże warzywa i zioła, makaron ryżowy, surowe jajko i surowe mięso (można tez wybrać sobie rybę lub owoce morza). Stopniowo i według uznania wkładamy poszczególne składniki do garnka i gotujemy (możemy sobie też dokupować kolejne porcje mięsa jeżeli najdzie nas taka ochota).

Kociołek i dodatki do samodzielnego gotowania.
Nocny targ w Chiang Rai, część jedzeniowa.
W Wietnamie zwijaliśmy też samodzielnie spring rollsy. Mieliśmy do dyspozycji dużo zieleniny, pyszny sosik orzechowy, jakiś kiszony rodzaj gruszki i mango, smażone i gotowane kawałki wieprzowiny.

Desery i smoothie owocowe: są bardzo słodkie (takie, że aż mdli) i zazwyczaj mają formę żelatynowej galaretki lub jakiejś leguminy. Do miseczki z lodem wrzucane są słodkie żelowe kuleczki w różnych kolorach (niektóre są zrobione z tapioki) i wszystko polewane jest słodkim skondensowanym mlekiem lub mleczkiem kokosowym. Jak dla mnie najlepsze są ręcznie robione lody z mleka kokosowego i owoców oraz smoothie, które można dostać we wszystkich możliwych konfiguracjach i z praktycznie każdego owocu (najzdrowsza forma deseru tutaj). W bardziej zeuropeizowanych kawiarniach dostaniemy też w miarę normalne ciasta, ale też jak na mój gust zbyt słodkie.

Takie słodkie cuda, łudząco podobne do znanych marek, znajdziemy też w sklepach.
„Do wyboru, do koloru” można zamówić smoothie ze wszystkiego, nawet z ciasteczek oreo.
Słodkie kuleczki z tapioki w lodzie i mleku kokosowym.

Kawa i napoje:

Wszędzie podawane są bardziej lub mniej włoskie i amerykańskie rodzaje kawy. Najmocniejsza i najbardziej charakterystyczna w smaku (ma lekko orzechowy posmak) jest kawa w Wietnamie. Można też zamówić słodką wersję ze skondensowanym mlekiem. Podawana jest zazwyczaj z kostkami lodu.

W tradycyjnych wietnamskich kawiarniach zawsze dostaniemy do kawy darmową zieloną herbatę. Po prawej tzw. kawa kokosowa.
Lemoniada z kwiatków, które nasza gospodyni zerwała przed hostelem.

Z mocniejszych napojów najpopularniejsze jest piwo. Wino jest bardzo drogie. Z ciekawszych specyfików raz poczęstowano nas winem ryżowym, które okazało się być zwykłym bimbrem.

Laotańskie piwo Beerlao

Uff, to na razie na tyle o jedzeniu. Myślę, że jeszcze zbierze nam się sporo materiału, żeby napisać kolejny post o niezwykłych przysmakach Azji. 

ODWIEDŹ NASZ KANAŁ NA YouTube

 

 

Continue Reading

7 rzeczy, które trzeba zrobić w Hoi An

1. Odwiedzić pomnik „Kazika”, czyli polskiego architekta Kazimierza Kwiatkowskiego, który w latach 1981 – 1997 kierował licznymi pracami konserwatorskimi w Wietnamie. Dzięki Jego staraniom Hoi An nie zostało zniszczone, odzyskało swój dawny blask i stało się turystyczną atrakcją regionu wpisaną na listę UNESCO.

Hoi An pomnik Kazimierza Kwiatkowskiego

2. Kupić lampion lub przynajmniej zrobić zdjęcie w klimatycznej uliczce z lampionami.

3. Poszukać smoków ukrytych w świątyniach, muzeach, domach kupieckich i innych zakątkach, a później odpocząć w jednej z kafejek przy mocnej wietnamskiej kawie posłodzonej skondensowanym mlekiem, ewentualnie można poszukać polskiej restauracji, serwującej zapiekanki (niestety nie udało nam się jej znaleźć).

4. Spojrzeć w oczy łodziom przycumowanym przy nabrzeżu, (można też wybrać się na krótki rejs).

5. Pójść na lokalny market i zjeść Cao lau i inne miejscowe przysmaki

6. Uszyć sobie garnitur (najlepiej w banany) lub inny ciekawy strój.

7. Odwiedzić pobliską plażę.

Plaża niedaleko Hoi An

Uwaga praktyczna:

Wstęp na teren starego miasta kosztuje 120 000 VND za os. Bilet jest ważny przez wszystkie dni pobytu (nie można go zgubić) i daje nam możliwość odwiedzenia 5 wybranych obiektów z listy (stare domy kupieckie, świątynie, muzea, hale spotkań etc).

ZOBACZ TEŻ:

Więcej zdjęć w galerii.

FILM:

 

 

Continue Reading