Ach ci mili Tajowie… oczywiście mam na myśli również i Tajki ;)

Czas w Tajlandii bardzo szybko nam zleciał… (gdyby nie koniec bezpłatnej wizy to może zostalibyśmy nawet trochę dłużej).

Mimo moich obaw podszytych nieufnością, co do ludzi o skośnych oczach (tak, przyznaję się, że przed wyjazdem miałam takie rasistowskie obawy, bo większość Azjatów jakich spotkałam w moim życiu nie zrobiło na mnie najlepszego wrażenia), Tajowie okazali się naprawdę miłymi i otwartymi ludźmi.

Oczywiście jest to tylko wrażenie po miesięcznym pobycie w tym kraju… jednak spotkaliśmy się z tak wieloma wyrazami serdeczności i uprzejmości, że nie może to być tylko przypadek (chyba że mamy wybitne szczęście trafiania na przemiłych ludzi). Mówię tu o bezinteresownym okazywaniu sympatii, bo oczywiście zdarzały się nam też przypadki nieszczerej uprzejmości, ale nieliczne: raz na północy Pan próbował nas w sprytny sposób przekonać, że on również jest turystą z Bangkoku i właśnie był na świetnej wycieczce i my również koniecznie musimy na nią pojechać… innym razem Pani na targu bardzo chciała, żebyśmy kupili od jej znajomego przepysznego kurczaka po zawyżonej cenie, ale znajomy chyba nie chciał nas oszukać i tylko się do nas niewinnie uśmiechał).

A szczere wyrazy sympatii?

Było ich tak dużo, że nie sposób opisać wszystkie, które nas spotkały!

Przede wszystkim Tajowie są bardzo uczynni i chcą być pomocni:

  • przeprowadzą Cię na drugą stronę ulicy, chętnie wskażą gdzie masz iść – to znaczy specjalnie się zatrzymają, żeby wskazać Ci drogę. Raz jak staliśmy zagubieni z mapą w ręku, to pewna para na skuterze na nasz widok specjalnie zawróciła, żeby nam pomóc. Nawet kierowca tuk-tuka, który bardzo nas namawiał na przejażdżkę w końcu wytłumaczył nam jak mamy gdzieś dojść na piechotę, chociaż nic na nas nie zarobił…
  • ugoszczą Cię i poczęstują dobrym jedzeniem za darmo lub prawie za darmo – skauci oferowali nam piwo (ci dorośli skauci) i dali placuszki z mango, właścicielka Hostelu uczyła nas jak robić regionalne przysmaki m.in. lemoniadę z kwiatów i ostrą sałatkę z papai i ostatniego wieczora zrobiła nam prawdziwą Tajską ucztę, a w najbardziej turystycznym parku narodowym Doi Inthanon pewien Pan pomógł nam zatankować i później zaprosił nas do swojej restauracji, gdzie po bardzo obfitym objedzie zapłaciliśmy tylko za napoje. Co ciekawe później się okazało, że był przewodnikiem zorganizowanych wycieczek, bo spotkaliśmy go jeszcze raz na szczycie jak oprowadzał grupę turystów.
  • w sytuacji kryzysowej nie zostawią Cię samego z problemem – raz bardzo mądrze zapomnieliśmy zatankować skuter w górach i nagle w odległości jakichś 10 km od miasta zabrakło nam paliwa. Na szczęście 5 m przed nami był jakiś lokalny przydrożny bar, do którego weszliśmy i spytaliśmy się o paliwo. Pani za barem od razu zaczęła coś wykrzykiwać do obecnych tam ludzi po tajsku i po chwili zjawiła się jakaś miła Pani, która trochę mówiła po angielsku i z wyrazem współczucia na twarzy dopytywała się co się stało. Jak już zrozumiała, że nie możemy z nią pojechać po paliwo, bo mamy zupełnie pusty bak to wsiadła na swój skuter i po 10 min przywiozła nam w butelce benzynę z pobliskiego gospodarstwa. Jeszcze dziesięć razy się dopytywała czy na pewno nam starczy, żeby dojechać do stacji benzynowej…
  • uśmiechną się do Ciebie na ulicy i podejdą, żeby przybić piątkę albo powiedzieć cześć, lub zamienić parę słów po angielsku, żeby się przedstawić i powiedzieć skąd są lub co robią i zapytać skąd my jesteśmy… (nie mówię tu o naciągaczach tylko o zwykłych ludziach, którzy np. opowiadali nam, że pochodzą z wioski do której muszą dojechać jeszcze 200 km na skuterze i że są nauczycielami muzyki lub mają farmę etc.)
  • pokażą jak jeść dziwne potrawy lub kupią Ci coś taniej – np. jadąc pociągiem w pewnym momencie siedząca na przeciwko nas dziewczyna zapytała się na migi czy chcemy zjeść coś za 5 Bahtów (około 60 groszy), oczywiście odpowiedzieliśmy, że tak i daliśmy jej pieniądze. Kiedy pociąg zatrzymał się na stacji ona wychyliła się przez okno i zawołała chłopca, który sprzedawał lody kokosowe… były pyszne! Takie lody na mieście normalnie kosztowały około 15-20 BHT.

Są to oczywiście nasze bardzo subiektywne doświadczenia i odczucia.

Ogólnie możemy powiedzieć, że czujemy się tutaj mile widziani i wcale nie jesteśmy oszukiwani lub naciągani tylko dlatego, że jesteśmy białymi turystami. Wręcz przeciwnie: w większości przypadków płacimy nawet mniej niż zakładaliśmy lub jak było napisane w cenniku. Oczywiście należy się również targować (zawsze z uśmiechem na twarzy), co zazwyczaj kończy się obniżeniem pierwotnej ceny, chociaż nie zawsze (wtedy należy po prostu grzecznie powiedzieć, że się jeszcze zastanowimy i poszukać tańszego noclegu lub jedzenia, zawsze coś się znajdzie).

Na koniec trzeba jeszcze podkreślić, że w Azji jest bardzo mocno zakorzeniony socjologiczny koncept „twarzy” i „utraty twarzy”, który to dla europejczyka może być trudny do zrozumienia. „Zachowanie twarzy” (czyli pewnej maski społecznej) dla Azjatów jest bardzo istotne. „Utrata twarzy” niemal zawsze kojarzona jest z negatywnymi emocjami takimi jak upokorzenie, wstyd, gniew, frustracja czy nieopanowanie emocji, dlatego ogólnym standardem jest uśmiech oraz publiczne niewyrażanie niezadowolenia, a tym bardziej podnoszenie głosu. Wszelkie sytuacje, które wyprowadzają z równowagi Azjatę (np. publicznie udowodnienie mu kłamstwa lub błędu, albo pokazanie, że nie miał racji) są dla niego bolesnym doświadczeniem i zapewne będą związane z próbą „odzyskania twarzy: tzn. albo my też zostaniemy publicznie zbesztani, albo będziemy ignorowani.

Rysunki na szkolnej bramie.

Podsumowując: w Tajlandii najważniejsze jest pozytywne nastawienie i uśmiech na twarzy :).

Swoją drogą takie podejście, otwartość i gościnność bardzo przydałyby się nam obecnie w Polsce!!!

You may also like