Krokodyla daj mi luby…, czyli o tym, co jemy i jedliśmy w Tajlandii, Laosie i Wietnamie.

Krokodyl z rożna w wietnamskim mieście Nha Trang

Uwaga: ten tekst nie jest kompendium wiedzy na temat kuchni wyżej wymienionych krajów, jest raczej subiektywnym zestawieniem zdjęć i opinii na temat tego, co zdarzyło nam się jeść w czasie naszej podróży po tej części Azji.

Kilka zdań tytułem wstępu:

Od początku wyjazdu naszą główną zasadą było to, że żywimy się na ulicy lub w lokalnych przydomowych restauracjach i nie wybrzydzamy (jemy wszystko). W ten sposób nie tylko jest dużo taniej, ale też, jak się przekonaliśmy na własnej skórze, smaczniej i zdrowiej. Do tej pory nasze wrażenia kulinarne z „bardziej cywilizowanych” i droższych restauracji są, można delikatnie powiedzieć, niezadowalające… dlatego omijamy je szerokim łukiem. Jeśli chodzi o jedzenie pałeczkami wielokrotnego użytku i picie ze wspólnych kubeczków, to na razie nie odnotowaliśmy, żadnych większych przygód łazienkowych ani innych przypadłości, dlatego bez obaw ich używamy (oczywiście należy przed wyjazdem na wszelki wypadek pomyśleć o zaszczepieniu się przynajmniej na żółtaczkę pokarmową).

Uliczne stoisko z naleśnikami w Bangkoku. Można wybrać wersję z parówką lub z jajkiem sadzonym.
Mięsko na patyku, bardzo popularna zwłaszcza w Tajlandii (w Laosie i Wietnamie też się zdarza) forma przekąski.
Zawsze jest pora na przekąski w Tajlandii.

Czy jedzenie jest bardzo ostre? Najostrzejsze jedzenie jakiego próbowaliśmy było, jak do tej pory, w południowej i centralnej części Tajlandii. W północnej Tajlandii, Laosie i Wietnamie  podawane dania z reguły nie są ostre i każdy, według uznania, może sobie dosypać chili lub innych przypraw, które stoją na stolikach (wyjątek stanowią tutaj kanapki, ale jak się wcześniej zastrzeże, że „no chili”, to dostaniemy wersję łagodną). Profilaktycznie zawsze można się spytać czy coś jest ostre przed kupieniem danej potrawy. W Tajlandii np. pewna sprzedawczyni nie chciała nam sprzedać bardzo ostrego sosu do ryżu, bo powiedziała, że to nawet dla niektórych Tajów jest za ostre i faktycznie, jak później nas poczęstowano w pewnym tajskim domu tą potrawą, to prawie zwymiotowałam po łyżeczce (jakoś się powstrzymałam, ale pot od razu zalał mi twarz). Możliwości mamy dwie: albo próbujemy się dogadać, albo eksperymentujemy na sobie (przy tak niskich cenach, można sobie pozwolić na zakup nawet kilku dań). Obydwa sposoby zawsze dobrze się sprawdzają.

Ostra sałatka z papai z sosem krabowym, bardzo popularna w Tajlandii. W Laosie dostaniemy jej łagodniejszą wersję.

Dzielimy się jedzeniem. Azjaci w odróżnieniu od Europejczyków jedzą ze wspólnych talerzy, tzn. zamawiają po kilka dań na stół i czysty, ugotowany ryż. Każdy dostaje małą miseczkę na ryż, do której wkłada sobie troszkę z każdego dania, które stoi na stole. W Tajlandii przyjęte jest, że ze wspólnych talerzy nakładamy sobie jedzenie do miseczki łyżką (dlatego też nie wkładamy jej do buzi, chyba że jemy zupę) i jemy pałeczkami.
Sztućce: zazwyczaj dostajemy łyżkę i pałeczki, widelce też się zdarzają, noże bardzo rzadko. Np. zupę je się następująco: łyżkę trzymamy w lewej dłoni i pałeczkami, które mamy w prawej, nakładamy sobie na nią makaron i mięso. Ja oczywiście nie opanowałam tej sztuki (Marcin sobie świetnie radzi, a ja jem tutejsze zupy na przemian pałkami i łyżką…).

Zazwyczaj do zupy dostaniemy pałeczki i łyżkę. Tutaj Marcin zabiera się do jedzenia Bunu, który równie dobrze można zjeść pałeczkami bo ma mało wody/sosu.

Ale do rzeczy!

Zacznijmy od omówienia najważniejszego posiłku dnia, czyli śniadania.
Otóż rano wypada zjeść zupę, najlepiej taką z makaronem ryżowym i kawałkami kurczaka lub wołowiny (wersja light to sam rosołek ze szczypiorkiem i makaron). W zależności od kraju spotykaliśmy się z różnymi rodzajami zupy śniadaniowej (jest to nazwa trochę na wyrost, bo jak człowiek się uprze to dostanie wszystkie rodzaje zupy na śniadanie, bo zupę je się tutaj o każdej porze dnia i nocy), np., w Tajlandii do zupy wkłada się pulpeciki/ kuleczki ze zmielonego mięsa i raczej nie podaje się zieleniny (sałaty, ziół) w misce dla smaku, co jest bardzo charakterystyczne dla Wietnamu.

Typowa tajska zupa z kulkami mięsnymi lub rybnymi i makaronem ryżowym.
W laotańskich zupach znajdziemy więcej warzyw np. pomidora.
Zupa kleik ryżowy, bardzo sycąca.

W Laosie można dostać tzw. śniadanie drwala czyli ryż gotowany na parze  w bambusowych koszach (zwany tu również ‚sticky rice’), gotowaną zieleninę lub warzywa, wysuszone wodorosty z sezamem, omlet i ostrą pastę z rozgotowanych warzyw do ryżu (ryż jest bardzo lepki dlatego zbija się go palcami w małe placuszki i nakłada na niego pastę, powstaje swego rodzaju ryżowa kanapka). Zdecydowanie jest to posiłek przygotowany specjalnie dla osób ciężko pracujących na polu (jak się to zje rano, to ma się silę na cały dzień).

Laotańskie śniadanie drwala. Człowiek czuje się najedzony do wieczora.

Ogólnie w Laosie miałam wrażenie, że je się więcej warzyw (różne rodzaje kabaczków, dynię, ogórki, pomidory etc.), podczas gdy w Tajlandii i Wietnamie, oprócz mięsa, królują sałaty i wszelka zielenina (głównie szpinak, zioła, wodorosty, trawy morskie etc).
W Laosie i Wietnamie jako bonus śniadaniowy dostaniemy też francuską bagietkę (to obok majestatycznych budowli chyba największa korzyść z kolonizacji). Co prawda w Laosie w większości są one serwowane w dosyć czerstwej wersji, ale po dużej ilości ryżu i zupy w Tajlandii, nawet suchą bułkę je się z entuzjazmem, zwłaszcza, że czasami można ją dostać z bardzo przyzwoitą zawartością, np. jajkiem, serkiem topionym, kurczakiem, sałatą i pomidorem (majonez, keczup i sos chili na nasze życzenie też znajdą się w zestawie). W Wietnamie, zwłaszcza w centralnej i południowej części, bardzo popularne są kanapki Banh Mi, czyli taki prawie kebab we bułce francuskiej (generalne składniki są różne, w zależności, co dany sprzedawca ma na stanie, ale zawsze znajdziemy kawałki wołowiny i sos chili).

W Laosie i Wietnamie dostaniemy również bułeczki lub buły, jak wyżej, z ciasta francuskiego z nadzieniem (ser i szynka lub na słodko).

W bardziej turystycznych miejscach, jak się uprzemy, to również znajdziemy (za trochę wygórowaną cenę) europejskie zestawy śniadaniowe z sadzonym jajkiem, boczkiem, bułką, masłem, dżemem etc. W Wietnamie nawet w lokalnych kawiarniach zdarza się, że dostaniemy jajko sadzone z bułką, ale raczej bez dodatków. W Laosie i Tajlandii można też przygotować sobie samemu europejską wersję śniadania: kupić bułę i dodatki do niej w supermarkecie, ale i tak wychodzi drożej niż zupa.

Turystyczny zestaw śniadaniowy (cieszy oczy i podniebienie, ale uszczupla portfel)

Na obiad, jemy oczywiście ryż/ makaron ryżowy/ chiński makaron z dodatkami lub zupę. Tutaj w zależności od kraju i regionu mamy milion różnych wariacji. Ci, co nie czują głodu w ciągu dnia z powodu upału, w Tajlandii i Laosie mogą bez problemu przekąsić jakieś mięsko na patyku lub regionalny przysmak na słodko, np. pyszne małe naleśniczki/ ciasteczka z kokosowym nadzieniem na ciepło. Jeśli chodzi o przekąski na szybko, to z pewnością wygrywa Tajlandia (można tu kupić dosłownie wszystko i prawie na każdym rogu, człowiek na pewno nie będzie głodny). Najmniej przekąsek i ulicznych straganów jest w Wietnamie, gdzie raczej dominują stoiska z kanapkami i zupą (o braku wszechobecnych przekąsek w Wietnamie świadczy nawet fakt, że tu w końcu udało mi się schudnąć, co było niemożliwe w Tajlandii przy tak dużych ilościach pysznego jedzenia za grosze…).

Pyszne tajskie naleśniczki z kokosowym nadzieniem na ciepło… mniam…
Ryż z warzywami i kurczakiem a do tego obowiązkowy rosołek lub wywar z jakichś ziółek/ warzyw.
Wołowina z ryżem.
Wieprzowina z ostrym sosem. Marcin narzeka, że w Azji rzadko widuje duże kawałki mięsa, zazwyczaj wszystko na talerzu jest już pokrojone lub poszatkowane.
Słodka zupa z mleczkiem kokosowym, kurczakiem i ananasem.
‚Morning glory’, czyli smażony szpinak z czosnkiem i czasami z kawałkami mięsa (W Tajlandii jest przyprawiany na ostro, w Wietnamie i Laosie dostaniemy raczej wersję łagodną).

Jak do tej pory Marcin najczulej wspomina ryż z wołowiną, który przyrządziła mu pewna Laotanka na ulicy w małej wiosce Pak Beng, trzeba przyznać, że przyprawiła go po mistrzowsku… ja natomiast wspominam z czułością dwa wietnamskie buny: jeden rybno-mięsny w Ninh Binh, a drugi z sosem orzechowym w Hue. Bardzo też mi smakowały zupy w Laosie, w których nie tylko pływała zielenina i mięso, ale też można było znaleźć kawałki kabaczka, dyni lub pomidora. W Wietnamie bardzo dobre dania jedliśmy na targu w Hoi An. Bardzo nam też smakuje jedzenie w koreańskich restauracjach, ale to już materiał na inny post i inny kraj 🙂 .

Najlepszy bun jaki do tej pory jadłam w Wietnamie (było to na ulicy w Ninh Binh)
Ryż z owocami morza.
Bun z wołowiną (Hanoi) i makaron ryżowy z warzywami.

Na kolację, jemy oczywiście ryż/ makaron ryżowy/ chiński makaron z dodatkami lub zupę 🙂 . W miejscowościach nadmorskich można również zaszaleć i zjeść owoce morza, które w lepszych restauracjach są trzymane żywe w wielkich akwariach i klient chodzi z kelnerką i pokazuje, którego kraba/ ślimaka chce zjeść. Rozliczmy się wtedy na wagę za zjedzone przysmaki.

W nadmorskich miejscowościach i kurortach warto spróbować owoców morza (np. Ośmiorniczki 🙂 ).

My z dziwnych dań jedliśmy sałatkę z meduz i różne stwory morskie. W Wietnamie bardzo popularne są ślimaki, zarówno rzeczne, jak i morskie. Można też spróbować mięsa węża, kozy lub krokodyla (na wietnamskim targu widzieliśmy też martwego i przygotowanego do sprzedaży na kawałki psa). 

Sałatka z meduz.
Skorupiaki (małże, ślimaki etc), są bardzo popularne w każdym z tych trzech krajów.
W Azji można zjeść każdy rodzaj mięsa, zazwyczaj całe lub poszczególne części zwierząt wiszą zakonserwowane i gotowe do sprzedaży na porcje.
Wieprzowina z rożna.

Ciekawym doświadczeniem jest też samodzielne gotowanie jedzenia w glinianym garnku lub ewentualnie grillowanie. W Chiang Rai w Tajlandii na nocnym bazarze można odbyć taką ucztę. W zestawie dostajemy garnek z rosołem, który stawiany jest na rozżarzonych węglach, świeże warzywa i zioła, makaron ryżowy, surowe jajko i surowe mięso (można tez wybrać sobie rybę lub owoce morza). Stopniowo i według uznania wkładamy poszczególne składniki do garnka i gotujemy (możemy sobie też dokupować kolejne porcje mięsa jeżeli najdzie nas taka ochota).

Kociołek i dodatki do samodzielnego gotowania.
Nocny targ w Chiang Rai, część jedzeniowa.
W Wietnamie zwijaliśmy też samodzielnie spring rollsy. Mieliśmy do dyspozycji dużo zieleniny, pyszny sosik orzechowy, jakiś kiszony rodzaj gruszki i mango, smażone i gotowane kawałki wieprzowiny.

Desery i smoothie owocowe: są bardzo słodkie (takie, że aż mdli) i zazwyczaj mają formę żelatynowej galaretki lub jakiejś leguminy. Do miseczki z lodem wrzucane są słodkie żelowe kuleczki w różnych kolorach (niektóre są zrobione z tapioki) i wszystko polewane jest słodkim skondensowanym mlekiem lub mleczkiem kokosowym. Jak dla mnie najlepsze są ręcznie robione lody z mleka kokosowego i owoców oraz smoothie, które można dostać we wszystkich możliwych konfiguracjach i z praktycznie każdego owocu (najzdrowsza forma deseru tutaj). W bardziej zeuropeizowanych kawiarniach dostaniemy też w miarę normalne ciasta, ale też jak na mój gust zbyt słodkie.

Takie słodkie cuda, łudząco podobne do znanych marek, znajdziemy też w sklepach.
„Do wyboru, do koloru” można zamówić smoothie ze wszystkiego, nawet z ciasteczek oreo.
Słodkie kuleczki z tapioki w lodzie i mleku kokosowym.

Kawa i napoje:

Wszędzie podawane są bardziej lub mniej włoskie i amerykańskie rodzaje kawy. Najmocniejsza i najbardziej charakterystyczna w smaku (ma lekko orzechowy posmak) jest kawa w Wietnamie. Można też zamówić słodką wersję ze skondensowanym mlekiem. Podawana jest zazwyczaj z kostkami lodu.

W tradycyjnych wietnamskich kawiarniach zawsze dostaniemy do kawy darmową zieloną herbatę. Po prawej tzw. kawa kokosowa.
Lemoniada z kwiatków, które nasza gospodyni zerwała przed hostelem.

Z mocniejszych napojów najpopularniejsze jest piwo. Wino jest bardzo drogie. Z ciekawszych specyfików raz poczęstowano nas winem ryżowym, które okazało się być zwykłym bimbrem.

Laotańskie piwo Beerlao

Uff, to na razie na tyle o jedzeniu. Myślę, że jeszcze zbierze nam się sporo materiału, żeby napisać kolejny post o niezwykłych przysmakach Azji. 

ODWIEDŹ NASZ KANAŁ NA YouTube

 

 

Continue Reading

Przejście graniczne pomiędzy Tajlandią (Chiang Khong) a Laosem (Huay Xay) i spływ Mekongiem do Luang Prabang

Jak dojechać z Chiang Rai na granicę Tajlandia | Laos

Z dworca nr 1 (Bus station nr 1) w Chiang Rai , który znajduje się prawie w centrum miasta (obok nocnego bazaru) co godzinę kursują lokalne autobusy do przygranicznego miasteczka Chiang Khong. Koszt przejazdu to 65 THB / os, czas przejazdu około 3h. Autobus zatrzymuje się przy przystanku, z którego do samej granicy kursują lokalne tuk tuki – koszt przejazdu 50 THB / os.

Po kontroli paszportowej u tajskich służb celnych (ważne: koniecznie trzeba mieć przy sobie karteczkę wyjazdową – tą, którą dostaliśmy przy wjeździe) należy zakupić bilet na autobus (koszt 20 THB / os), żeby przedostać się na drugą stronę mostu i znaleźć się już po laotańskiej stronie.

Po wyjściu z autobusu należy udać się do okienka z napisem „Visa” (po prawej stronie), wypełnić wszystkie papierki i zapłacić 30 USD (ważne: należy mieć ze sobą 1 fotografię).

Ponowna kontrola paszportowa i jesteśmy w Laosie!!!

Tutaj również musimy zapłacić za tuk tuka (25 000 Kip /os), żeby dostać się do centrum miasteczka lub do portu, z którego odpływają slow boat lub speed boat (dwa różne miejsca).

Wymiana pieniędzy na granicy

Niewydane Bathy i trochę dolarów wymieniliśmy na Kipy jeszcze po Tajskiej stronie, ale już po przejechaniu mostu (przed mostem panie w kantorze nie miały Kipów). Można też to zrobić już po Lotańskiej stronie. Należy jednak pamiętać, żeby wziąć ze sobą dolary, bo za wizę przyjmowana jest opłata tylko w gotówce. Żeby zdobyć kipy można też skorzystać z bankomatu, który znajduje się na Laotańskiej części granicy.

Slow Boat do Luang Prabang (nocleg w Pak Beng)

Powolna łódź odpływa z Huay Xay o 11:30. My do portu dotarliśmy o 11:00 i łódź była już pełna turystów i miejscowych pasażerów. Mimo wszystko Pani w budce sprzedała nam i jeszcze kilku osobom bilety (do budki biletowej trzeba wejść po schodach wysoko do góry). Koszt za 1 odcinek (pierwszy do Pak Beng, drugi do Luang Prabang) to 105 000 Kip / os.

Port w Huay Xay (na górze pośród drzew widoczna szara budka i domek po prawej, gdzie można kupić bilet na rejs)

Na łodzi nie znaleźliśmy już  wolnego siedzącego miejsca w części „turystycznej”, dlatego poszliśmy usiąść do przedziału bagażowego, który znajdował się tuż za silnikiem (nie są to specjalnie luksusowe warunki – gorąco, trochę śmierdzi spalinami i dymem papierosowym, ale da się przeżyć).

Część turystyczna łodzi.
Bagażownia

Pierwszego dnia łódź płynie około 5,5 godziny (mniej więcej o 17:00 dopływa do Pak Beng).

W miasteczku Pak Beng następuje rozładunek i należy znaleźć sobie kwaterę na nocleg. Nie ma z tym problemu, ponieważ od razu po zacumowaniu łodzi w porcie pojawia się tłum naganiaczy.

My znaleźliśmy przyzwoity pokój za 50 000 Kip/2 os z wiatrakiem i wspólną łazienką.

Następnego dnia łódź wypływa do Luang Prabang o 9:00 (tak naprawdę to o 9:30), jednak my postanowiliśmy przyjść wcześniej i tym razem zająć jakieś przyzwoite miejsca. Jak się okazało była to słuszna strategia. Oprócz tłumu turystów z poprzedniego dnia, na łódź wsiadła spora grupa lokalnej ludności z dużą ilością bagażu (worków z ryżem i ziemniakami, tudzież innymi produktami rolnymi). Do Luang Prabang dotarliśmy około godziny 16:30, właściwie to dotarliśmy do portu oddalonego od centrum miasta o jakieś 10 km. Znowu należy zakupić bilet na tuktuka za 20 000 Kip / os, żeby dostać się do centrum.

Port w Luang Prabang – 10 km od centrum miasta.
Port w Luang Prabang, rozładunek bagaży.

ZOBACZ TEŻ FILM

 

Continue Reading

Ach ci mili Tajowie… oczywiście mam na myśli również i Tajki ;)

Czas w Tajlandii bardzo szybko nam zleciał… (gdyby nie koniec bezpłatnej wizy to może zostalibyśmy nawet trochę dłużej).

Mimo moich obaw podszytych nieufnością, co do ludzi o skośnych oczach (tak, przyznaję się, że przed wyjazdem miałam takie rasistowskie obawy, bo większość Azjatów jakich spotkałam w moim życiu nie zrobiło na mnie najlepszego wrażenia), Tajowie okazali się naprawdę miłymi i otwartymi ludźmi.

Oczywiście jest to tylko wrażenie po miesięcznym pobycie w tym kraju… jednak spotkaliśmy się z tak wieloma wyrazami serdeczności i uprzejmości, że nie może to być tylko przypadek (chyba że mamy wybitne szczęście trafiania na przemiłych ludzi). Mówię tu o bezinteresownym okazywaniu sympatii, bo oczywiście zdarzały się nam też przypadki nieszczerej uprzejmości, ale nieliczne: raz na północy Pan próbował nas w sprytny sposób przekonać, że on również jest turystą z Bangkoku i właśnie był na świetnej wycieczce i my również koniecznie musimy na nią pojechać… innym razem Pani na targu bardzo chciała, żebyśmy kupili od jej znajomego przepysznego kurczaka po zawyżonej cenie, ale znajomy chyba nie chciał nas oszukać i tylko się do nas niewinnie uśmiechał).

A szczere wyrazy sympatii?

Było ich tak dużo, że nie sposób opisać wszystkie, które nas spotkały!

Przede wszystkim Tajowie są bardzo uczynni i chcą być pomocni:

  • przeprowadzą Cię na drugą stronę ulicy, chętnie wskażą gdzie masz iść – to znaczy specjalnie się zatrzymają, żeby wskazać Ci drogę. Raz jak staliśmy zagubieni z mapą w ręku, to pewna para na skuterze na nasz widok specjalnie zawróciła, żeby nam pomóc. Nawet kierowca tuk-tuka, który bardzo nas namawiał na przejażdżkę w końcu wytłumaczył nam jak mamy gdzieś dojść na piechotę, chociaż nic na nas nie zarobił…
  • ugoszczą Cię i poczęstują dobrym jedzeniem za darmo lub prawie za darmo – skauci oferowali nam piwo (ci dorośli skauci) i dali placuszki z mango, właścicielka Hostelu uczyła nas jak robić regionalne przysmaki m.in. lemoniadę z kwiatów i ostrą sałatkę z papai i ostatniego wieczora zrobiła nam prawdziwą Tajską ucztę, a w najbardziej turystycznym parku narodowym Doi Inthanon pewien Pan pomógł nam zatankować i później zaprosił nas do swojej restauracji, gdzie po bardzo obfitym objedzie zapłaciliśmy tylko za napoje. Co ciekawe później się okazało, że był przewodnikiem zorganizowanych wycieczek, bo spotkaliśmy go jeszcze raz na szczycie jak oprowadzał grupę turystów.
  • w sytuacji kryzysowej nie zostawią Cię samego z problemem – raz bardzo mądrze zapomnieliśmy zatankować skuter w górach i nagle w odległości jakichś 10 km od miasta zabrakło nam paliwa. Na szczęście 5 m przed nami był jakiś lokalny przydrożny bar, do którego weszliśmy i spytaliśmy się o paliwo. Pani za barem od razu zaczęła coś wykrzykiwać do obecnych tam ludzi po tajsku i po chwili zjawiła się jakaś miła Pani, która trochę mówiła po angielsku i z wyrazem współczucia na twarzy dopytywała się co się stało. Jak już zrozumiała, że nie możemy z nią pojechać po paliwo, bo mamy zupełnie pusty bak to wsiadła na swój skuter i po 10 min przywiozła nam w butelce benzynę z pobliskiego gospodarstwa. Jeszcze dziesięć razy się dopytywała czy na pewno nam starczy, żeby dojechać do stacji benzynowej…
  • uśmiechną się do Ciebie na ulicy i podejdą, żeby przybić piątkę albo powiedzieć cześć, lub zamienić parę słów po angielsku, żeby się przedstawić i powiedzieć skąd są lub co robią i zapytać skąd my jesteśmy… (nie mówię tu o naciągaczach tylko o zwykłych ludziach, którzy np. opowiadali nam, że pochodzą z wioski do której muszą dojechać jeszcze 200 km na skuterze i że są nauczycielami muzyki lub mają farmę etc.)
  • pokażą jak jeść dziwne potrawy lub kupią Ci coś taniej – np. jadąc pociągiem w pewnym momencie siedząca na przeciwko nas dziewczyna zapytała się na migi czy chcemy zjeść coś za 5 Bahtów (około 60 groszy), oczywiście odpowiedzieliśmy, że tak i daliśmy jej pieniądze. Kiedy pociąg zatrzymał się na stacji ona wychyliła się przez okno i zawołała chłopca, który sprzedawał lody kokosowe… były pyszne! Takie lody na mieście normalnie kosztowały około 15-20 BHT.

Są to oczywiście nasze bardzo subiektywne doświadczenia i odczucia.

Ogólnie możemy powiedzieć, że czujemy się tutaj mile widziani i wcale nie jesteśmy oszukiwani lub naciągani tylko dlatego, że jesteśmy białymi turystami. Wręcz przeciwnie: w większości przypadków płacimy nawet mniej niż zakładaliśmy lub jak było napisane w cenniku. Oczywiście należy się również targować (zawsze z uśmiechem na twarzy), co zazwyczaj kończy się obniżeniem pierwotnej ceny, chociaż nie zawsze (wtedy należy po prostu grzecznie powiedzieć, że się jeszcze zastanowimy i poszukać tańszego noclegu lub jedzenia, zawsze coś się znajdzie).

Na koniec trzeba jeszcze podkreślić, że w Azji jest bardzo mocno zakorzeniony socjologiczny koncept „twarzy” i „utraty twarzy”, który to dla europejczyka może być trudny do zrozumienia. „Zachowanie twarzy” (czyli pewnej maski społecznej) dla Azjatów jest bardzo istotne. „Utrata twarzy” niemal zawsze kojarzona jest z negatywnymi emocjami takimi jak upokorzenie, wstyd, gniew, frustracja czy nieopanowanie emocji, dlatego ogólnym standardem jest uśmiech oraz publiczne niewyrażanie niezadowolenia, a tym bardziej podnoszenie głosu. Wszelkie sytuacje, które wyprowadzają z równowagi Azjatę (np. publicznie udowodnienie mu kłamstwa lub błędu, albo pokazanie, że nie miał racji) są dla niego bolesnym doświadczeniem i zapewne będą związane z próbą „odzyskania twarzy: tzn. albo my też zostaniemy publicznie zbesztani, albo będziemy ignorowani.

Rysunki na szkolnej bramie.

Podsumowując: w Tajlandii najważniejsze jest pozytywne nastawienie i uśmiech na twarzy :).

Swoją drogą takie podejście, otwartość i gościnność bardzo przydałyby się nam obecnie w Polsce!!!

Continue Reading

Góry północnej Tajlandii – pętla Mae Hong Son

Ten post należałoby zacząć od słów piosenki Czerwonych Gitar „Płoną góry, płoną lasy…”, albo od utworu Ed’a Sheerana „I see fire”.

A dlaczego?

Okazuje się, że w marcu zaczyna się tradycyjne czyszczenie pól ryżowych, czyli ich wypalanie. Jest to również środek pory suchej więc ogień rozprzestrzenia się bardzo szybko i o pożar nie trudno.

W konsekwencji tych ludowych praktyk, nad górami i w dolinach unosi się potężny smog, który nie tylko utrudnia oddychanie, ale też uniemożliwia podziwianie pięknych górskich widoków… dlatego uważajcie: marzec i kwiecień to miesiące wypalania pól ryżowych. Mimo mniejszej ilości turystów możecie trafić na naprawdę ciężką do zniesienia i zadymioną atmosferę. Na północy sezon trwa od listopada do lutego – wtedy jest najwięcej turystów i ponoć najlepsza pogoda.

Umiarkowany smog
Mały pożar
Ogromne natężenie smogu w Mae Hong Son (tam w oddali powinny znajdować się góry) spowodowane pożarami w okolicznych lasach, których zarzewiem jest tradycyjne wypalanie pól ryżowych.

Ale do rzeczy 🙂

Pętlę Mae Hong Son najlepiej pokonać na motocyklu lub rowerze (wersja dla bardzo wytrwałych).

Trasa zaczyna się i kończy w mieście Chiang Mai i w sumie ma 610 km.

Jeżeli chcecie ją w całości przejechać na skuterze/ motorze to powinniście być przygotowani na strome i kręte drogi (raczej dla wprawionych motocyklistów).

To tylko namiastka zakrętów, prawdziwe będą na filmie…

My postanowiliśmy pokonać pętlę autobusami i lokalnymi środkami transportu. W każdym miasteczku, w którym się zatrzymywaliśmy wypożyczaliśmy skuter, żeby zwiedzać okolicę.

Etapy naszej podróży:

1. Chiang Mai – Chom Thong i Park Narodowy Doi Inthanon

(60 km, około 1,5 h jazdy miejskim autobusem).

Więcej informacji: 

Jak dojechać z Chiang Mai do Parku Narodowego Doi Inthanon, żeby zdobyć najwyższy szczyt Tajlandii?

Film – Doi Inthanon

Chiang Mai – turystyczna mekka Tajlandii

2. Chom Thong – Mae Sariang (110 km)

Jak dojechać:

Najlepiej pojechać do miasteczka Hot (30 km od Chom Thong, spod świątyni kursują tam żółte lokalne samochodo-busy). Z Hot odjeżdżają w kierunku Mae Sariang małe klimatyzowane busy (koszt przejazdu: 200 THB od osoby, czas przejazdu 2 h).

Mae Sariang:

Małe miasteczko położone niedaleko granicy z Myamar (Birmą). Pełni funkcję tranzytowo-handlową.

Samo oferuje niewiele atrakcji: można zatrzymać się w jednym z drewnianych hosteli nad rzeką i posiedzieć w hamaku sącząc jakiś trunek… jednak w porze suchej rzeka znacznie wysycha i trudno ją dojrzeć z hamaka…

Mae Sariang widok na rzekę w porze suchej

W okolicy można odwiedzić górskie plemiona, wodospad i ciepłe źródła. My wybraliśmy się do ciepłych źródeł i przy okazji odwiedziliśmy górskie wsie. Spotkaliśmy również sympatycznych skautów i krowy.

Mostek prowadzący do ciepłych źródeł w okolicy Mae Sariang
Ciepłe źródła czyli prywatna wanna z ciepła i zimną wodą (mineralna woda prosto z ziemi).
Grupa miłych skautów, która poczęstowała nas placuszkami z mango

Wodospadu pomimo szczerych chęci niestety nie znaleźliśmy. Chyba wysechł. Górskich plemion też nie szukaliśmy.

W poszukiwaniu wodospadu…
Wiejska chata

Z ciekawszych zjawisk: żyją tu kobiety o długich szyjach z plemienia Karen. Jednak traktowanie ludzi, jak zwierzęta w Zoo, nie wydaje mi się najlepszą formą wspierania tej społeczności, zwłaszcza, że kwestia kobiet o długich szyjach jest dosyć polemiczna – ponoć są to w większości uciekinierki z pobliskiej Birmy, które żeby dostać pozwolenie przebywania na terenie Tajlandii decydują się na taką formę ozdoby/okaleczenia i tym samym stają się atrakcją turystyczną.

Kwestia emigrantów z pobliskich krajów też nie wygląda za różowo: ponoć istnieją obozy dla uciekinierów poukrywane w lasach, których mieszkańcy mają ograniczone prawo poruszania się po Tajlandii – co jakiś czas na drodze znajdują się tak zwane check point’y przy których policjanci sprawdzają dowody osobiste. Biali turyści traktowani są ulgowo (kiedy jechaliśmy miejscowym żółtym samochodem wszyscy zostali wylegitymowani oprócz nas – tak działa biała skóra i mniej skośne oczy).

Z innych ciekawostek: wieczorem w miasteczku co jakiś czas wyłączany był prąd (podejrzewam, że z powodu pożarów okolicznych lasów) i dzięki temu można było podziwiać pięknie rozgwieżdżone niebo (już dawno takiego nie widziałam), miejscowi też się zbytnio nie przejmowali i wyglądali na przygotowanych na taką okoliczność (od razu wyciągali przenośne halogeny / świeczki i życie toczyło się dalej).

Mimo braku prądu miasteczko żyło normalnym życiem

3. Mae Sariang – Mae Hong Son

(163 km, około 3,5 h jazdy klimatyzowanym busem, koszt 200 THB)

Niestety z powodu ogromnego zadymienia postanowiliśmy nie zostawać na dłużej w Mae Hong Son, chociaż okolica i samo miasto wydawały się bardzo urokliwe…

4. Mae Hong Son – Pai

(107 km, około 3 h jazdy lokalnym żółtym samochodo-busem, koszt 120 THB)

Droga pomiędzy Mae Hong Son a Pai to najbardziej wymagający, ale też najładniejszy odcinek pętli. Zakręty wiją się jak jelita w brzuchu: raz wznoszą się stromo do góry, żeby zaraz potem opaść gwałtownie w dół. Jak ktoś ma chorobę lokomocyjną to lepiej nałykać się proszków przed podróżą (w trakcie naszej przejażdżki zemdliło nawet lokalne dziecko więc naprawdę jest to kręta droga).

Lokalny żółty samochodo-bus
Trzeba się dobrze trzymać bo rzuca na zakrętach…

Pai to miasteczko bardzo turystyczne. Większość turystów przyjeżdża tutaj na jedno lub parodniowe wycieczki z Chiang Mai. Kiedyś było to zagłębie przemytników narkotyków i szukających tanich narkotyków hipisów. Dzisiaj jest tu bardziej sielankowo i turystycznie. Atmosfera bardziej przypomina nasze bałtyckie kurorty lub mazurskie klimaty niż imprezowe zagłębie (przynajmniej w marcu, czyli poza sezonem).

Mimo natłoku przyjezdnych można naprawdę odpocząć i poczuć się prawie jak na działce pod Warszawą (gdyby nie te otaczające wioskę góry).

Sielankowy nastrój nad rzeką
Można zamieszkać w takim domku z widokiem na rzekę.
Wieczorem można też zrelaksować się w hamaku słuchając chłopaka z gitarą w barze z „mikrofonem dla każdego”.

Okolica oferuje liczne atrakcje. Najlepiej wypożyczyć skuter lub wybrać się na zorganizowaną wycieczkę.

My odwiedziliśmy wyschnięty wodospad, przy którym był pożar, kanion i oddaloną o 47 km jaskinię Lod (myślę, że w porze suchej to największa atrakcja).

Wyschnięty wodospad i tlący się las
Kanion w smogowym dymie
Jaskinia Lod
Po jaskini pływa się bambusową tratwą

Oczywiście atrakcją samą w sobie jest jazda skuterem po okolicy, a zwłaszcza przejazd do jaskini Lod (dobrze, że wzięliśmy mocniejszy skuter, który jakoś sobie poradził z naszym ciężarem i 360º zakrętami).

Punkt widokowy w drodze do jaskini Lod

ZOBACZ TEŻ FILM

Continue Reading

Doi Inthanon, czyli jak zdobyliśmy najwyższy szczyt Tajlandii – krótka fotorelacja

Jak zdobyliśmy najwyższy szczyt Tajlandii – wysokość 2565 m n.p.m (wyżej niż Rysy 2503 m n.p.m)

Tankowanie to wcale nie taka prosta sprawa… Automat niestety nie mówił po angielsku.
Jakoś udało nam się zatankować i ruszyliśmy w drogę: 47 km skuterem na sam szczyt, a po drodze…
… zatrzymaliśmy się przy wodospadzie Wachiratan (pierwszy po wjeździe do Parku).
Wachiratan Waterfall
Jak już dowlekliśmy się prawie na szczyt (jednak we dwoje jesteśmy trochę za ciężcy na tutejsze skutery) to zabrakło nam benzyny…
… udało nam się jednak odwiedzić jeszcze świątynie, które znajdują się 5 km przed najwyższym punktem w Tajlandii…
… zrobiliśmy kilka zdjęć…
…zjechaliśmy 8 km na dół zatankować…
… i znowu wróciliśmy w to samo miejsce…
… i w końcu zdobyliśmy najwyższą górę Tajlandii na skuterze…
…tak wygląda szczyt…
… i tak też…
W lesie można znaleźć takie listki.
Po powrocie do hostelu trochę odpoczęliśmy…
Marcin przestudiował mapę…
żeby pojechać do jeszcze jednego wodospadu (Mae Ya Waterfall)

ZOBACZ TEŻ FILM

Continue Reading

Jak dojechać z Chiang Mai do Parku Narodowego Doi Inthanon, żeby zdobyć najwyższy szczyt Tajlandii?

Najlepiej pojechać z dworca autobusowego Chiang Phuak lokalnym busem do miasteczka Chom Thong, które znajduje w bliskiej okolicy Parku Narodowego Doi Inthanon. Autobusy w Chom Thong zatrzymują się przy świątyni Wat Phra That Si Chom Thong.

Żeby na spokojnie odwiedzić park dobrze jest spędzić przynajmniej dwie noce w Chom Thong.

Gdzie spać w Chom Thong?

My polecamy Inthanon Hostel, który znajduje się w zacisznej uliczce niedaleko centrum miasteczka i świątyni. Nowe i przytulne pokoje i bardzo miła właścicielka, która przyjęła nas po królewsku (mówi też dobrze po angielsku więc nie ma problemu z komunikacją). Jeżeli ktoś chce nocować w namiocie to właścicielka oferuje możliwość rozstawienia namiotu na swojej farmie.

Inthanon Hostel

Jak zdobyć najwyższy szczyt Tajlandii?

Na sam szczyt biegnie szeroka asfaltowa szosa, dlatego najlepiej wynająć Skuter (opcja dla „zaprawionych w bojach” kierowców, bo droga na szczyt jest stroma i kręta – nie wiem czy automatyczne skutery dałyby radę podjechać, bo sam szczyt jest wyższy niż nasze polskie Rysy) lub samochód lub rower (opcja dla wytrwałych). Odległość z centrum miasteczka Chom Thong na sam szczyt wynosi jakieś 47 km. Po drodze na szczyt można zobaczyć też kilka wodospadów, lokalne wioski górskich plemion i kilka świątyń. 

Uwaga: za wjazd do parku pobierana jest opłata: 300 THB za osobę i 20 THB za skuter (samochód trochę drożej).

ZOBACZ TEŻ:

Doi Inthanon, czyli jak zdobyliśmy najwyższy szczyt Tajlandii – krótka fotorelacja

FILM

 

 

Continue Reading

Przejazd pociągami z Bangkoku do Chiang Mai

Dokładny rozkład jazdy pociągów w Tajlandii (można też sprawdzić przybliżoną stawkę za przejazd) znajdziecie tu.

Ceny biletów zależą od klasy pociągu. Najtańsze kupicie w klasie „Ordinary”, inaczej zwanej „hard seat” (pociągi podobne do naszych podmiejskich).

Koszt biletów:

Bangkok – Ayutthaya: 15 THB za osb (Ordinary)

Ayutthaya – Lop Buri: 13 THB za osb (Ordinary)

Lop Buri – Phitsanulok: 99 THB za osb (Rapid)

Phitsanulok – Chiang Mai: 65 THB za osb (Ordinary)

Podróż pociągami najtańszej klasy, choć powolna, jest bardzo przyjemna :). Można popróbować tajskich specjałów i przyjrzeć się lokalnemu życiu na stacjach lub nawiązać nić porozumienia z tajskimi podróżnymi.

Chcesz dowiedzieć się więcej zobacz film z naszego przejazdu na trasie Bangkok – Chiang Mai i przeczytaj  wpisy na blogu o miastach na trasie przejazdu:

Ayutthaya

Lop buri 

Chiang Mai

ZOBACZ FILM

Continue Reading

Chiang Mai – turystyczna mekka Tajlandii

Graffiti przedstawia kobietę z górskiego ludu Karen

Możemy z pewnością stwierdzić, że ze wszystkich miejsc, które do tej pory odwiedziliśmy w Tajlandii, w Chiang Mai najłatwiej spotkać innego turystę (nie byliśmy na wyspach południa więc nie mamy porównania, bo być może jedynie tam spotkalibyśmy się z większym zagęszczeniem turystów). Gdzie się nie spojrzysz tam chiński, japoński, europejski, australijski etc. turysta lub grupa wycieczkowa. Nie brakuje też Tajów, którzy zwiedzają swój kraj. Chiang Mai jest swego rodzaju „Zakopanem” północnej Tajlandii, bazą wypadową do dalszych wycieczek w góry i innych atrakcji.

Co wynika z tak dużego ruchu turystycznego?

Korzysta na tym przede wszystkim rynek usług: można tu kupić wycieczkę dosłownie wszędzie i we wszystkich opcjach (przejażdżka na słoniu, pod słoniem, za słoniem, obok słonia, zjazd na rowerze z góry, wjeżdżanie pod górę, skoki z wysokości, spływ w dmuchanym kole etc.) oczywiście jeżeli odpowiednio się za nią zapłaci.

Jakie są tego konsekwencje?

Podróżowanie na własną rękę jest tu niemile widziane. Zobrazuję to stwierdzenie na naszym przykładzie. Od samego początku wiedzieliśmy, że chcemy sami pojechać do Parku Narodowego Doi Inthanon i zdobyć najwyższy szczyt Tajlandii (no dobrze „zdobyć” to zbyt górnolotnie powiedziane: wjechać na najwyższy szczyt Tajlandii). Wynikało to z naszego okrojonego budżetu i niechęci do grupowych wycieczek zorganizowanych. Jako że nie ma zbyt wielu informacji jak dostać się samodzielnie do Doi Inthanon z Chiang Mai (zmowa milczenia panuje w całym mieście, a w internecie są jakieś szczątkowe informacje), zwiedzeni zachęcającym napisem „Tourist Information”, postanowiliśmy zaciągnąć języka u profesjonalnych doradców.

I co nas spotkało?

Pan po 2 min rozmowy obraził się, że nie chcemy od niego kupić jednodniowej wycieczki zorganizowanej, tylko próbujemy dowiedzieć się skąd odjeżdża miejski autobus w kierunku Parku… po czym odwrócił się na pięcie i sobie poszedł (to chyba właśnie jest ta sławna azjatycka duma).

Tak więc nie dajcie się nabrać: w Chaing Mai wszystkie tak zwane ‚Informacje Turystyczne’ to małe biura podróży, które sprzedają gotowe pakiety wycieczek. (Wskazówki jak dojechać do Doi Inthanon na własną rękę znajdziecie tutaj).

Co warto zobaczyć i czego doświadczyć w Chiang Mai?

  1. Odwiedzić wszystkie złote i drewniane Waty (świątynie buddyjskie), których w obrębie samego starego miasta otoczonego murem jest aż 36.
  2. Pojechać rowerem/ skuterem/ taksówką do Zoo i na górę Doi Suthep. My wybraliśmy się rowerem dlatego dotarliśmy tylko do wodospadu Huay Keaw.
    Wejście do wodospadu, które ozdabia prawdziwy kogut

    Mnisi zażywają kąmpieli w dolnej części wodospadu 
  3. Zjeść górskie smakołyki i nakupić prezentów z podróży na weekendowym nocnym targu ulicznym (W sobotę – zamykana jest ulica Wua Lai Road poza murami miasta, a w niedzielę główna ulica w obrębie murów – Ratchadamnoen Road).
    Pierożki z nadzieniem przyrządzane na parze (najlepsze te z wieprzowiną!)

    Sobotni targ uliczny (czynny od 16:00)
  4. Pójść na tajski masaż – my wybraliśmy się na świetny i niedrogi masaż do świątyni Wat Pan Whaen. Trochę bolało ale za to później człowiek jest rozciągnięty i bardzo zrelaksowany.
  5. Można też oczywiście kupić sobie wycieczkę lub wybrać się na trekking w okoliczne góry.
  6. Można też pójść na ulicę uciech lub do baru i pozwisać nogami nad przechodniami popijając Chang’a.

Chiang Mai pomimo turystycznej strony jest bardzo przyjemnym i urokliwym miastem, które nie tylko gwarantuje wszystkie możliwe rozrywki i zaspokaja wszelakie potrzeby, ale też oferuje możliwość odprężenia się Tajom, europejskim hipsterom, chińskim turystom (z góry przepraszam chińskich hipsterów) jaki i polskim podróżnikom 😉 (można się tu poczuć prawie jak w domu…).

ZOBACZ TEŻ FILM

Continue Reading

Lop Buri – miasto małpich figli

Co się dzieje, gdy małpy opanują miasto?

Po pierwsze staje się ono atrakcją turystyczną (gdyby nie małpie figle nikt prawdopodobnie by się tu nie zatrzymywał, bo nie ma tu spektakularnych ruin ani innych atrakcji turystycznych, chociaż samo miasteczko jest bardzo przyjemne).

Lop Buri centrum miasta

Po drugie trzeba mieć oczy dookoła głowy lub długi kij, żeby w każdej chwili być przygotowanym na atak (zwłaszcza, gdy ma się stragan z jedzeniem). Ja przeżyłam taki niespodziewany atak na torebkę i kark zwiedzając ruiny świątyni, w której zamieszkują małpie stada (są na tyle zorganizowane, że zawsze atakują grupowo: jedna wskakuje na torebkę lub plecak, a dwie inne na kark i ramiona. Nie wypuściłam torebki z ręki tylko dlatego, że Marcin odganiał je stick’iem od kamery, którego trochę się bały).

Małpka chowa się ze swoją skradzioną zdobyczą

Po trzecie trzeba zamykać okna i dobrze przykręcać wszystkie wystające części do samochodu/ skutera/ roweru. Małpy kradną i odrywają wszystko, co się da.

Jedna małpka próbuje oderwać antenę, a druga majstruje coś przy zderzaku (na początku obie z wielkim hukiem spadły ze znacznej wysokości na dach tego samochodu, ciekawe czy często muszą robić blacharkę…)

Po czwarte nie należy siadać pod drzewami z których może coś spaść np. sucha gałąź lub jakiś owoc/ orzech (małpy złośliwie lub nie, kto to wie, zrzucają resztki lub oderwane gałązki).

Małpka patrzy się na nas z drzewa jak siedzimy na dole w barze. W pewnym momencie drzewo opanowało całe stado i zostaliśmy zasypani gałązkami i resztkami jakichś owoców.

Po piąte należy ustalić granice. Miejscowym bardzo dobrze udało się zawęzić teren małpich igraszek do centrum miasta i okolic ruin świątyni. W dalszych dzielnicach nie zauważyliśmy żadnych małpich mordek.

Ruiny świątyni, czyli główna siedziba małpich stad

Po szóste trzeba nauczyć się żyć w symbiozie. Uliczni sprzedawcy jedzenia walczą z małpimi gangami długimi kijami, ale też dają im swego rodzaju „haracz”, czy to w postaci resztek jakie im zostają, czy to w postaci jakiegoś owocu albo ciasteczka. W końcu wielki pomnik złotej małpy jest symbolem Lop Buri, a w listopadzie organizowany jest tu wielki małpi festiwal, podczas którego wystawia się stoły zastawione jedzeniem i trwa wielka małpia uczta.

Małpka poszukuje resztek w śmietniku tuż obok stoisk z jedzeniem
Złoty pomnik małpy na dworcu w Lop Buri

Pomimo małych uciążliwości nam się bardzo podobało w małpim mieście.

Miejska dżungla

Więcej zdjęć w galerii.

ZOBACZ TEŻ FILM

Continue Reading

Ayutthaya – ruiny dawnej potęgi

Budda na terenie ruin świątyni Wat Maha That

Po dwóch godzinach przyjemnej podróży pociągiem bez okien (tzw. hard seat, czyli najtańsze pociągi, koszt przejazdu z BKK to 15 THB za osobę) dotarliśmy na miejsce. Wcale nie żartuję, że jest to przyjemna podróż, bo pociąg jedzie tak wolno, że można się dobrze przyjrzeć życiu, które dzieje się za oknem i w przedziale. A dzieje się nie mało. Na każdej kolejnej stacji trzeba pozdrawiać lokalną ludność, która pod wieczór wyszła gimnastykować się na peronie lub posiedzieć i popatrzeć na pociągi. W przedziale natomiast ruch. A to konduktor przejdzie, a to Pan sprawdzacz toalet/ ochroniarz zajrzy kolejny raz do klopa, a to wsiądą pasażerowie z wielką maskotką Hello Kitty, a to Pani z napojami… człowiek nie zdąży się ponudzić. 

Życie toczy się przy torach

Nowa część miasta nie wyróżnia się niczym specjalnym. Jest rzeka, po której pływają statki, bary i ładna stacja kolejowa. Główną przyczyną, dla której przyjeżdżają tu turyści są pozostałości po dawnych świątyniach i pałacach. Ayutthaya w XIV wieku była potężnym miastem (liczyła sobie aż milion mieszkańców), niektórzy mówią, że w okresie największego rozkwitu była najludniejszym miastem świata. Niestety została prawie doszczętnie zniszczona przez Birmańskie wojska w XVIII wieku, dlatego obecnie możemy podziwiać tylko majestatyczne ruiny.

Świątynia Wat Maha That

Oprócz ruin są także inne atrakcje: słonie i wielkie jaszczury pływające w rzece (Marcin mówi, że to warany, ale ja nie jestem przekonana). Są też i małe jaszczurki na ścianach budynków (te choć małe występują w zastraszającej liczbie).

Ruiny można zwiedzać z grzbietu słonia
Wielki jaszczur czai się w wodzie

Po mieście bardzo przyjemnie można przemieszczać się rowerem (koszt wynajęcia na 1 dzień to 30 – 50 BHT w zależności, gdzie się wypożyczy). Część zabytkowa miasta położona jest w parku więc nawet upał nie straszny.

Przyjemne miasto dla archeologów i ciekawych historii Tajlandii. Trzeba tylko uzbroić się w cierpliwość i ze spokojem znosić przybyłych w ogromnych ilościach turystów z różnych krajów… prawie jak na Forum Romanum w Rzymie (kto był, ten wie co to oznacza).

Ciężko zrobić zdjęcie bez turystów w tle

Więcej zdjęć znajdziecie w galerii

ZOBACZ TEŻ FILM

Continue Reading