Krokodyla daj mi luby…, czyli o tym, co jemy i jedliśmy w Tajlandii, Laosie i Wietnamie.

Krokodyl z rożna w wietnamskim mieście Nha Trang

Uwaga: ten tekst nie jest kompendium wiedzy na temat kuchni wyżej wymienionych krajów, jest raczej subiektywnym zestawieniem zdjęć i opinii na temat tego, co zdarzyło nam się jeść w czasie naszej podróży po tej części Azji.

Kilka zdań tytułem wstępu:

Od początku wyjazdu naszą główną zasadą było to, że żywimy się na ulicy lub w lokalnych przydomowych restauracjach i nie wybrzydzamy (jemy wszystko). W ten sposób nie tylko jest dużo taniej, ale też, jak się przekonaliśmy na własnej skórze, smaczniej i zdrowiej. Do tej pory nasze wrażenia kulinarne z „bardziej cywilizowanych” i droższych restauracji są, można delikatnie powiedzieć, niezadowalające… dlatego omijamy je szerokim łukiem. Jeśli chodzi o jedzenie pałeczkami wielokrotnego użytku i picie ze wspólnych kubeczków, to na razie nie odnotowaliśmy, żadnych większych przygód łazienkowych ani innych przypadłości, dlatego bez obaw ich używamy (oczywiście należy przed wyjazdem na wszelki wypadek pomyśleć o zaszczepieniu się przynajmniej na żółtaczkę pokarmową).

Uliczne stoisko z naleśnikami w Bangkoku. Można wybrać wersję z parówką lub z jajkiem sadzonym.
Mięsko na patyku, bardzo popularna zwłaszcza w Tajlandii (w Laosie i Wietnamie też się zdarza) forma przekąski.
Zawsze jest pora na przekąski w Tajlandii.

Czy jedzenie jest bardzo ostre? Najostrzejsze jedzenie jakiego próbowaliśmy było, jak do tej pory, w południowej i centralnej części Tajlandii. W północnej Tajlandii, Laosie i Wietnamie  podawane dania z reguły nie są ostre i każdy, według uznania, może sobie dosypać chili lub innych przypraw, które stoją na stolikach (wyjątek stanowią tutaj kanapki, ale jak się wcześniej zastrzeże, że „no chili”, to dostaniemy wersję łagodną). Profilaktycznie zawsze można się spytać czy coś jest ostre przed kupieniem danej potrawy. W Tajlandii np. pewna sprzedawczyni nie chciała nam sprzedać bardzo ostrego sosu do ryżu, bo powiedziała, że to nawet dla niektórych Tajów jest za ostre i faktycznie, jak później nas poczęstowano w pewnym tajskim domu tą potrawą, to prawie zwymiotowałam po łyżeczce (jakoś się powstrzymałam, ale pot od razu zalał mi twarz). Możliwości mamy dwie: albo próbujemy się dogadać, albo eksperymentujemy na sobie (przy tak niskich cenach, można sobie pozwolić na zakup nawet kilku dań). Obydwa sposoby zawsze dobrze się sprawdzają.

Ostra sałatka z papai z sosem krabowym, bardzo popularna w Tajlandii. W Laosie dostaniemy jej łagodniejszą wersję.

Dzielimy się jedzeniem. Azjaci w odróżnieniu od Europejczyków jedzą ze wspólnych talerzy, tzn. zamawiają po kilka dań na stół i czysty, ugotowany ryż. Każdy dostaje małą miseczkę na ryż, do której wkłada sobie troszkę z każdego dania, które stoi na stole. W Tajlandii przyjęte jest, że ze wspólnych talerzy nakładamy sobie jedzenie do miseczki łyżką (dlatego też nie wkładamy jej do buzi, chyba że jemy zupę) i jemy pałeczkami.
Sztućce: zazwyczaj dostajemy łyżkę i pałeczki, widelce też się zdarzają, noże bardzo rzadko. Np. zupę je się następująco: łyżkę trzymamy w lewej dłoni i pałeczkami, które mamy w prawej, nakładamy sobie na nią makaron i mięso. Ja oczywiście nie opanowałam tej sztuki (Marcin sobie świetnie radzi, a ja jem tutejsze zupy na przemian pałkami i łyżką…).

Zazwyczaj do zupy dostaniemy pałeczki i łyżkę. Tutaj Marcin zabiera się do jedzenia Bunu, który równie dobrze można zjeść pałeczkami bo ma mało wody/sosu.

Ale do rzeczy!

Zacznijmy od omówienia najważniejszego posiłku dnia, czyli śniadania.
Otóż rano wypada zjeść zupę, najlepiej taką z makaronem ryżowym i kawałkami kurczaka lub wołowiny (wersja light to sam rosołek ze szczypiorkiem i makaron). W zależności od kraju spotykaliśmy się z różnymi rodzajami zupy śniadaniowej (jest to nazwa trochę na wyrost, bo jak człowiek się uprze to dostanie wszystkie rodzaje zupy na śniadanie, bo zupę je się tutaj o każdej porze dnia i nocy), np., w Tajlandii do zupy wkłada się pulpeciki/ kuleczki ze zmielonego mięsa i raczej nie podaje się zieleniny (sałaty, ziół) w misce dla smaku, co jest bardzo charakterystyczne dla Wietnamu.

Typowa tajska zupa z kulkami mięsnymi lub rybnymi i makaronem ryżowym.
W laotańskich zupach znajdziemy więcej warzyw np. pomidora.
Zupa kleik ryżowy, bardzo sycąca.

W Laosie można dostać tzw. śniadanie drwala czyli ryż gotowany na parze  w bambusowych koszach (zwany tu również ‚sticky rice’), gotowaną zieleninę lub warzywa, wysuszone wodorosty z sezamem, omlet i ostrą pastę z rozgotowanych warzyw do ryżu (ryż jest bardzo lepki dlatego zbija się go palcami w małe placuszki i nakłada na niego pastę, powstaje swego rodzaju ryżowa kanapka). Zdecydowanie jest to posiłek przygotowany specjalnie dla osób ciężko pracujących na polu (jak się to zje rano, to ma się silę na cały dzień).

Laotańskie śniadanie drwala. Człowiek czuje się najedzony do wieczora.

Ogólnie w Laosie miałam wrażenie, że je się więcej warzyw (różne rodzaje kabaczków, dynię, ogórki, pomidory etc.), podczas gdy w Tajlandii i Wietnamie, oprócz mięsa, królują sałaty i wszelka zielenina (głównie szpinak, zioła, wodorosty, trawy morskie etc).
W Laosie i Wietnamie jako bonus śniadaniowy dostaniemy też francuską bagietkę (to obok majestatycznych budowli chyba największa korzyść z kolonizacji). Co prawda w Laosie w większości są one serwowane w dosyć czerstwej wersji, ale po dużej ilości ryżu i zupy w Tajlandii, nawet suchą bułkę je się z entuzjazmem, zwłaszcza, że czasami można ją dostać z bardzo przyzwoitą zawartością, np. jajkiem, serkiem topionym, kurczakiem, sałatą i pomidorem (majonez, keczup i sos chili na nasze życzenie też znajdą się w zestawie). W Wietnamie, zwłaszcza w centralnej i południowej części, bardzo popularne są kanapki Banh Mi, czyli taki prawie kebab we bułce francuskiej (generalne składniki są różne, w zależności, co dany sprzedawca ma na stanie, ale zawsze znajdziemy kawałki wołowiny i sos chili).

W Laosie i Wietnamie dostaniemy również bułeczki lub buły, jak wyżej, z ciasta francuskiego z nadzieniem (ser i szynka lub na słodko).

W bardziej turystycznych miejscach, jak się uprzemy, to również znajdziemy (za trochę wygórowaną cenę) europejskie zestawy śniadaniowe z sadzonym jajkiem, boczkiem, bułką, masłem, dżemem etc. W Wietnamie nawet w lokalnych kawiarniach zdarza się, że dostaniemy jajko sadzone z bułką, ale raczej bez dodatków. W Laosie i Tajlandii można też przygotować sobie samemu europejską wersję śniadania: kupić bułę i dodatki do niej w supermarkecie, ale i tak wychodzi drożej niż zupa.

Turystyczny zestaw śniadaniowy (cieszy oczy i podniebienie, ale uszczupla portfel)

Na obiad, jemy oczywiście ryż/ makaron ryżowy/ chiński makaron z dodatkami lub zupę. Tutaj w zależności od kraju i regionu mamy milion różnych wariacji. Ci, co nie czują głodu w ciągu dnia z powodu upału, w Tajlandii i Laosie mogą bez problemu przekąsić jakieś mięsko na patyku lub regionalny przysmak na słodko, np. pyszne małe naleśniczki/ ciasteczka z kokosowym nadzieniem na ciepło. Jeśli chodzi o przekąski na szybko, to z pewnością wygrywa Tajlandia (można tu kupić dosłownie wszystko i prawie na każdym rogu, człowiek na pewno nie będzie głodny). Najmniej przekąsek i ulicznych straganów jest w Wietnamie, gdzie raczej dominują stoiska z kanapkami i zupą (o braku wszechobecnych przekąsek w Wietnamie świadczy nawet fakt, że tu w końcu udało mi się schudnąć, co było niemożliwe w Tajlandii przy tak dużych ilościach pysznego jedzenia za grosze…).

Pyszne tajskie naleśniczki z kokosowym nadzieniem na ciepło… mniam…
Ryż z warzywami i kurczakiem a do tego obowiązkowy rosołek lub wywar z jakichś ziółek/ warzyw.
Wołowina z ryżem.
Wieprzowina z ostrym sosem. Marcin narzeka, że w Azji rzadko widuje duże kawałki mięsa, zazwyczaj wszystko na talerzu jest już pokrojone lub poszatkowane.
Słodka zupa z mleczkiem kokosowym, kurczakiem i ananasem.
‚Morning glory’, czyli smażony szpinak z czosnkiem i czasami z kawałkami mięsa (W Tajlandii jest przyprawiany na ostro, w Wietnamie i Laosie dostaniemy raczej wersję łagodną).

Jak do tej pory Marcin najczulej wspomina ryż z wołowiną, który przyrządziła mu pewna Laotanka na ulicy w małej wiosce Pak Beng, trzeba przyznać, że przyprawiła go po mistrzowsku… ja natomiast wspominam z czułością dwa wietnamskie buny: jeden rybno-mięsny w Ninh Binh, a drugi z sosem orzechowym w Hue. Bardzo też mi smakowały zupy w Laosie, w których nie tylko pływała zielenina i mięso, ale też można było znaleźć kawałki kabaczka, dyni lub pomidora. W Wietnamie bardzo dobre dania jedliśmy na targu w Hoi An. Bardzo nam też smakuje jedzenie w koreańskich restauracjach, ale to już materiał na inny post i inny kraj 🙂 .

Najlepszy bun jaki do tej pory jadłam w Wietnamie (było to na ulicy w Ninh Binh)
Ryż z owocami morza.
Bun z wołowiną (Hanoi) i makaron ryżowy z warzywami.

Na kolację, jemy oczywiście ryż/ makaron ryżowy/ chiński makaron z dodatkami lub zupę 🙂 . W miejscowościach nadmorskich można również zaszaleć i zjeść owoce morza, które w lepszych restauracjach są trzymane żywe w wielkich akwariach i klient chodzi z kelnerką i pokazuje, którego kraba/ ślimaka chce zjeść. Rozliczmy się wtedy na wagę za zjedzone przysmaki.

W nadmorskich miejscowościach i kurortach warto spróbować owoców morza (np. Ośmiorniczki 🙂 ).

My z dziwnych dań jedliśmy sałatkę z meduz i różne stwory morskie. W Wietnamie bardzo popularne są ślimaki, zarówno rzeczne, jak i morskie. Można też spróbować mięsa węża, kozy lub krokodyla (na wietnamskim targu widzieliśmy też martwego i przygotowanego do sprzedaży na kawałki psa). 

Sałatka z meduz.
Skorupiaki (małże, ślimaki etc), są bardzo popularne w każdym z tych trzech krajów.
W Azji można zjeść każdy rodzaj mięsa, zazwyczaj całe lub poszczególne części zwierząt wiszą zakonserwowane i gotowe do sprzedaży na porcje.
Wieprzowina z rożna.

Ciekawym doświadczeniem jest też samodzielne gotowanie jedzenia w glinianym garnku lub ewentualnie grillowanie. W Chiang Rai w Tajlandii na nocnym bazarze można odbyć taką ucztę. W zestawie dostajemy garnek z rosołem, który stawiany jest na rozżarzonych węglach, świeże warzywa i zioła, makaron ryżowy, surowe jajko i surowe mięso (można tez wybrać sobie rybę lub owoce morza). Stopniowo i według uznania wkładamy poszczególne składniki do garnka i gotujemy (możemy sobie też dokupować kolejne porcje mięsa jeżeli najdzie nas taka ochota).

Kociołek i dodatki do samodzielnego gotowania.
Nocny targ w Chiang Rai, część jedzeniowa.
W Wietnamie zwijaliśmy też samodzielnie spring rollsy. Mieliśmy do dyspozycji dużo zieleniny, pyszny sosik orzechowy, jakiś kiszony rodzaj gruszki i mango, smażone i gotowane kawałki wieprzowiny.

Desery i smoothie owocowe: są bardzo słodkie (takie, że aż mdli) i zazwyczaj mają formę żelatynowej galaretki lub jakiejś leguminy. Do miseczki z lodem wrzucane są słodkie żelowe kuleczki w różnych kolorach (niektóre są zrobione z tapioki) i wszystko polewane jest słodkim skondensowanym mlekiem lub mleczkiem kokosowym. Jak dla mnie najlepsze są ręcznie robione lody z mleka kokosowego i owoców oraz smoothie, które można dostać we wszystkich możliwych konfiguracjach i z praktycznie każdego owocu (najzdrowsza forma deseru tutaj). W bardziej zeuropeizowanych kawiarniach dostaniemy też w miarę normalne ciasta, ale też jak na mój gust zbyt słodkie.

Takie słodkie cuda, łudząco podobne do znanych marek, znajdziemy też w sklepach.
„Do wyboru, do koloru” można zamówić smoothie ze wszystkiego, nawet z ciasteczek oreo.
Słodkie kuleczki z tapioki w lodzie i mleku kokosowym.

Kawa i napoje:

Wszędzie podawane są bardziej lub mniej włoskie i amerykańskie rodzaje kawy. Najmocniejsza i najbardziej charakterystyczna w smaku (ma lekko orzechowy posmak) jest kawa w Wietnamie. Można też zamówić słodką wersję ze skondensowanym mlekiem. Podawana jest zazwyczaj z kostkami lodu.

W tradycyjnych wietnamskich kawiarniach zawsze dostaniemy do kawy darmową zieloną herbatę. Po prawej tzw. kawa kokosowa.
Lemoniada z kwiatków, które nasza gospodyni zerwała przed hostelem.

Z mocniejszych napojów najpopularniejsze jest piwo. Wino jest bardzo drogie. Z ciekawszych specyfików raz poczęstowano nas winem ryżowym, które okazało się być zwykłym bimbrem.

Laotańskie piwo Beerlao

Uff, to na razie na tyle o jedzeniu. Myślę, że jeszcze zbierze nam się sporo materiału, żeby napisać kolejny post o niezwykłych przysmakach Azji. 

ODWIEDŹ NASZ KANAŁ NA YouTube

 

 

Continue Reading

Laos – cywilizacja kontra dżungla

Jeszcze w Tajlandii usłyszeliśmy od pewnego Holendra, że Laos to dopiero jest prawdziwa Azja. Zaciekawieni jak wygląda ta prawdziwa Azja przekroczyliśmy granicę tajsko-laotańską i na pierwszy rzut oka nie dostrzegliśmy nic zaskakującego. Oczywiście istnieją diametralne różnice pomiędzy tymi dwoma krajami, które poniżej przedstawiam w bardzo subiektywnej liście, jednak nie odczuliśmy żadnego wielkiego skoku cywilizacyjnego ani kulturowego.

Kilka subiektywnych spostrzeżeń na temat Laosu:

  • Bieda i bogactwo – tak, rzeczywiście na pierwszy rzut oka widać, że niektórzy ludzie żyją tu skromniej, co nie znaczy, że są pozbawieni podstawowych wygód i luksusów w swoich bambusowych chatach: przy niektórych widać zamontowaną satelitę tv i drogie samochody. Tuż obok bambusowych chat stoją wystawne murowane wille… takich to nawet w Tajlandii nie widziałam, również i w Polsce uchodziłyby za szczyt luksusu. Oczywiście istnieją również wsie/ domy, do których wciąż nie dochodzi prąd i nie ma bieżącej wody w kranie (rzeka wciąż pełni funkcję łazienki i pralni).
Na laotańskich wsiach można zobaczyć coraz więcej murowanych domów (zwłaszcza w okolicach bardziej turystycznych)
Obok wiejskich chatek z bambusa satelity do odbierania sygnału tv
Górujący nad miasteczkiem Muang Khua luksusowy hotel
Bambusowe chaty w dżungli
  • Dżungla i szybki rozwój infrastruktury – Rzeczywiście po wjeździe do Laosu można odczuć gorszą jakość dróg, jednak przynajmniej na północy widać zaawansowane prace przy budowie nowych dróg i mostów. Szybki rozwój infrastruktury Laotańczycy „zawdzięczają” Chińczykom, którzy przetransportowali tu swoje maszyny i tną puszczę na potęgę, wyrąbują w górach nowe drogi stawiają mosty i tamy na rzekach. Z jednej strony zapewni to cywilizacyjny postęp tego kraju, z drugiej zaś nie będzie to już taka dzika oaza w sercu Azji. Mi osobiście serce pęka z żalu na widok tych brutalnych ingerencji człowieka w jeszcze dziką przyrodę… Masowa turystyka również odcisnęła swój ślad: w wioskach, gdzie do tej pory nie było prądu ani asfaltowej drogi, pojawiają się wszelkie udogodnienia, łącznie z internetem, i powstają widoczne różnice społeczne – ci co żyją z turystów wystawiają murowane solidne domy, ci co żyją z roli siedzą przy swoich bambusowych chatach. Mimo wszystko, wciąż jeszcze można tu przyjechać i znaleźć nieucywilizowane wsie i fragmenty dżungli, jednak jak długo jeszcze tak będzie? Sądząc po zaawansowaniu prac, może jeszcze jakieś 10-15 lat…
    Dżungla
    Wykarczowana dżungla
    Chińczycy budują drogi, mosty i tamy
    Nowy chiński most nad laotańską rzeką Nam Ou

    Basen w szczerym polu, niedaleko wioski Nong Khiaw
  • Ludzie – wyraźnie różnią się od Tajów, zarówno fizjonomią, jak i charakterem. Ogólnie rzecz biorąc, są bardziej wyluzowani i skorzy do żartów. Ciężej jest też z nimi negocjować. Mają smykałkę do interesów, co wiążę się z tym, że ceny dla turystów rosną do absurdalnych sum, a w sklepach nic nie jest etykietkowane (wszystkie ceny są raczej względne). Są również bardziej bezpośredni i rozrywkowi. Zawadiacko zaczepiają przyjezdnych. Sprawiają wrażenie bardzo rodzinnych. W miejscach mniej turystycznych można również doświadczyć ich słynnej gościnności (np. nas poczęstowano weselnym jedzeniem).

    W miasteczku Muang Khua dwie dziewczyny poprosiły mnie, żebym zrobiła im zdjęcie (jak je zobaczyły to chichotały zupełnie jak polskie nastolatki)
  • Turystyka – przez to, że jest to dosyć nowy sektor gospodarki, który stanowi jedno ze źródeł znacznego przychodu kapitału dla miejscowej ludności, biali turyści są tu trochę traktowani jak bankomat. Wiadomo, że jak turysta to ma pieniądze i zapłaci, dlatego nawet zażarte negocjacje nie przynoszą czasem efektów. W bardzo turystycznych miejscach miejscowi wiedzą, że tak czy inaczej ktoś w końcu zapłaci im tę wygórowaną stawkę więc nie zależy im na schodzeniu z ceny. Do wysokich cen przyczynia się też brak konkurencji (np. są tylko 3 restauracje lub jeden sposób, żeby gdzieś dojechać) i zmowy cenowe.
  • Dosyć drogie jedzenie – nie liczcie tutaj na tanie uliczne garkuchnie i obfity obiad za 5 zł. Owszem najecie się ryżem z warzywami i mięsem lub jakąś zupą za 15000 kip (jakieś 8 zł) w tej cenie zjecie też bułkę z jajkiem na przykład, ale już takiej różnorodności tanich dań ulicznych jak w Tajlandii nie znajdziecie. Myślę, że wynika to po części z lokalnych niedoborów pewnych produktów (produkty bardziej luksusowe np. przekąski, słodycze są sprowadzane z Chin albo Tajlandii).
  • Śmieci – w krajach trochę mniej rozwiniętych bardzo często można spotykać się ze zjawiskiem walających się w przydrożnych rowach, rzekach lub zalegają przy ulicach śmieci. Może wynika to z przyzwyczajenia odziedziczonego jeszcze po dawnych przodkach, którzy wszystko, co było im niepotrzebne, a jednocześnie było wytworzone z naturalnych surowców (liście bananowe, bambus etc.) palili lub wyrzucali za siebie do rzeki… teraz niestety większość opakowań jest plastikowa dlatego skutecznie zaśmieca rzeki i przydrożne rowy. O ile w Tajlandii śmiecenie jest surowo zakazane i społecznie nieakceptowane, to w Laosie zupełnie naturalnym jest wyrzucenie do rzeki plastikowego pojemnika lub butelki. Generalnie rzeka służy do zmywania i spuszczania nią w dół wszelkich brudów (odbywają się w niej również kąpiele i pranie, po których zostają na brzegu plastikowe opakowania po proszkach i szamponach). Oby to zjawisko jak najszybciej znikło!
    Śmieci przy drodze – widok nagminny w Laosie
    Rzeka służy wciąż służy do mycia się i prania (nie mówiąc już o roli śmietnika)
    Życie przeważnie toczy się nad rzeką, ale nikt zbytnio nie troszczy się o jej czystość

    Wciąż jednak warto odwiedzić Laos w poszukiwaniu dziewiczej przyrody, jednak śpieszcie się, bo cywilizacja szybko zadeptuje piękno natury!

ZOBACZ TEŻ FILM

Continue Reading

Zjawiskowy wodospad Kuang Si (okolice Luang Prabang)

Wodospad Kuang Si

Jest to bardzo urokliwe miejsce (dodatkowo można się wykąpać), jednak tłumy odwiedzających skutecznie zadeptują dziką naturę wodospadu… niestety komercyjna turystyka ma swój negatywny wpływ zarówno na przyrodę jak i na miejscową ludność: jest głośno, tłoczno i ceny są mocno zawyżane, nie mówiąc już o śmieciach, które zostawiają przyjezdni lub tutaj w Laosie sami miejscowi. Oczywiście ma też swoje plusy: miejscowi mają pracę i zarabiają przyzwoite pieniądze. Mimo wszystko i tak warto tu przyjechać, bo woda ma turkusowy kolor i sam wodospad robi imponujące wrażenie.

Wodospad jest dosyć wysoki (ma prawie 60 m)
Wodospad cieszy się ogromnym zainteresowaniem
W niektórych miejscach można się ochłodzić w zimnej wodzie
Można też urządzić piknik

Przy wejściu jest też mini sanatorium dla niedźwiedzi, które zostały odzyskane z rąk nielegalnych handlarzy zwierzętami.

Niedźwiedź już nie mógł patrzeć na turystów i poszedł spać

Informacje praktyczne: jak dojechać nad wodospad z centrum Luang Prabang.

Żeby dojechać nad wodospad Kuang Si z centrum Luang Prabang, należy udać się na skrzyżowanie koło głównego targu, gdzie stacjonują tuk tuki i spytać się czy zebrała się już grupa chętnych osób (przynajmniej 6, żeby koszt za osobę obniżył się do 40 000 kip), jeżeli nie trzeba poczekać aż przyjdą następni chętni albo samemu ich poszukać lub w ostateczności zapłacić (130 000 kip za przejazd. Jest to cena za przejazd w dwie strony (kierowca czeka na nas 3 godziny na parkingu aż nacieszymy się wystarczająco wodą). Wstęp do parku kosztuje 20 000 kip/os.

Ulotna chwila przy wodospadzie Kuang Si

Więcej zdjęć w galerii.

ZOBACZ TEŻ FILM

Continue Reading

Luang Prabang – trochę Europy w azjatyckim klimacie

Jeżeli ktoś przyleci samolotem bezpośrednio do Luang Prabang (inna pisownia Louangphrabang) może odnieść wrażenie, że azjatyckie miasta są bardzo podobne do europejskich, a zwłaszcza do tych śródziemnomorskich… Ze względu na swoją kolonialną przeszłość (miasto było częścią francuskich Indochin) w architekturze budynków rzeczywiście dominują europejskie trendy.

Kolonialny dom w Luang Prabang

 

Jest i stary Mercedes…

Jedzenie również jest „sfrancuzione”. Można tutaj kupić bagietkę i wypieki z ciasta francuskiego (np. croissanta), jednak nie są to tanie przysmaki (ceny porównywalne do polskich, albo wyższe). Na szczęście są też i azjatyckie naleciałości i specjały: mnisi spacerują po ulicach w dużych grupach, są bambusowe mosty, można zjeść zupę w ulicznych garkuchniach, napić się owocowego smoothie, przejechać się tuk tukiem i kupić pamiątkę na nocnym bazarze.

Bambusowe mosty cz dwa brzegi miasta tylko w porze suchej, dlatego za przejcie po nich pobierana jest opata.
„Do wyboru, do koloru” można zamówić smoothie ze wszystkiego, nawet z ciasteczek oreo.
Owoce na wyciągnięcie ręki.
Restauracje też są robione pod gusta Europejczyków, na szczęście są i azjatyckie garkuchnie…

Dla nas miasto okazało się dosyć ciekawym miejscem na krótką przerwę i odpoczynek po 2 dniowym spływie Mekongiem. Przy okazji odwiedziliśmy również okoliczną atrakcję czyli wodospad Kuang Si i poobserwowaliśmy życie francuskich turystów na wakacjach (przyjeżdża ich tu zdecydowanie więcej niż do Tajlandii).

Pan z kawiarni wszedł na palmę, żeby zerwać świeże kokosy do koktajli.
Można też pójść na rzeczną plażę…
W porze suchej plaże są duże i piaszczyste, dzieci po szkole przychodzą kąpać się w rzece.
Mali buddyjscy mnisi

ZOBACZ FILM

 

Continue Reading

5 rzeczy, które turysta robi w czasie 14 godzinnego spływu Mekongiem

1. Zachwyca się widokami i robi mnóstwo zdjęć.

Mekong – spływ do Luang Prabang

Jak już się trochę tym znudzi to…

2. Pije Beerlao – narodowy trunek Laotańczyków, czyli piwo, z którego są bardzo dumni

Piwo Beerlao

a gdy już trochę alkohol przeniknie mu do krwi to …

3. Gada o głupotach z siedzącymi obok podróżnymi.

Część turystyczna łodzi.

a gdy tematy się wyczerpią to…

4. Przygląda się miejscowej ludności i zastanawia o czym oni tak dyskutują… 

Mekong – spływ do Luang Prabang

i dochodzi do wniosku, że pewnie go obgadują.

5. Pod koniec rejsu nudzi się i marzy o stałym lądzie…

Mekong – spływ do Luang Prabang

Więcej zdjęć w galerii

ZOBACZ TEŻ FILM

 

Continue Reading

Przejście graniczne pomiędzy Tajlandią (Chiang Khong) a Laosem (Huay Xay) i spływ Mekongiem do Luang Prabang

Jak dojechać z Chiang Rai na granicę Tajlandia | Laos

Z dworca nr 1 (Bus station nr 1) w Chiang Rai , który znajduje się prawie w centrum miasta (obok nocnego bazaru) co godzinę kursują lokalne autobusy do przygranicznego miasteczka Chiang Khong. Koszt przejazdu to 65 THB / os, czas przejazdu około 3h. Autobus zatrzymuje się przy przystanku, z którego do samej granicy kursują lokalne tuk tuki – koszt przejazdu 50 THB / os.

Po kontroli paszportowej u tajskich służb celnych (ważne: koniecznie trzeba mieć przy sobie karteczkę wyjazdową – tą, którą dostaliśmy przy wjeździe) należy zakupić bilet na autobus (koszt 20 THB / os), żeby przedostać się na drugą stronę mostu i znaleźć się już po laotańskiej stronie.

Po wyjściu z autobusu należy udać się do okienka z napisem „Visa” (po prawej stronie), wypełnić wszystkie papierki i zapłacić 30 USD (ważne: należy mieć ze sobą 1 fotografię).

Ponowna kontrola paszportowa i jesteśmy w Laosie!!!

Tutaj również musimy zapłacić za tuk tuka (25 000 Kip /os), żeby dostać się do centrum miasteczka lub do portu, z którego odpływają slow boat lub speed boat (dwa różne miejsca).

Wymiana pieniędzy na granicy

Niewydane Bathy i trochę dolarów wymieniliśmy na Kipy jeszcze po Tajskiej stronie, ale już po przejechaniu mostu (przed mostem panie w kantorze nie miały Kipów). Można też to zrobić już po Lotańskiej stronie. Należy jednak pamiętać, żeby wziąć ze sobą dolary, bo za wizę przyjmowana jest opłata tylko w gotówce. Żeby zdobyć kipy można też skorzystać z bankomatu, który znajduje się na Laotańskiej części granicy.

Slow Boat do Luang Prabang (nocleg w Pak Beng)

Powolna łódź odpływa z Huay Xay o 11:30. My do portu dotarliśmy o 11:00 i łódź była już pełna turystów i miejscowych pasażerów. Mimo wszystko Pani w budce sprzedała nam i jeszcze kilku osobom bilety (do budki biletowej trzeba wejść po schodach wysoko do góry). Koszt za 1 odcinek (pierwszy do Pak Beng, drugi do Luang Prabang) to 105 000 Kip / os.

Port w Huay Xay (na górze pośród drzew widoczna szara budka i domek po prawej, gdzie można kupić bilet na rejs)

Na łodzi nie znaleźliśmy już  wolnego siedzącego miejsca w części „turystycznej”, dlatego poszliśmy usiąść do przedziału bagażowego, który znajdował się tuż za silnikiem (nie są to specjalnie luksusowe warunki – gorąco, trochę śmierdzi spalinami i dymem papierosowym, ale da się przeżyć).

Część turystyczna łodzi.
Bagażownia

Pierwszego dnia łódź płynie około 5,5 godziny (mniej więcej o 17:00 dopływa do Pak Beng).

W miasteczku Pak Beng następuje rozładunek i należy znaleźć sobie kwaterę na nocleg. Nie ma z tym problemu, ponieważ od razu po zacumowaniu łodzi w porcie pojawia się tłum naganiaczy.

My znaleźliśmy przyzwoity pokój za 50 000 Kip/2 os z wiatrakiem i wspólną łazienką.

Następnego dnia łódź wypływa do Luang Prabang o 9:00 (tak naprawdę to o 9:30), jednak my postanowiliśmy przyjść wcześniej i tym razem zająć jakieś przyzwoite miejsca. Jak się okazało była to słuszna strategia. Oprócz tłumu turystów z poprzedniego dnia, na łódź wsiadła spora grupa lokalnej ludności z dużą ilością bagażu (worków z ryżem i ziemniakami, tudzież innymi produktami rolnymi). Do Luang Prabang dotarliśmy około godziny 16:30, właściwie to dotarliśmy do portu oddalonego od centrum miasta o jakieś 10 km. Znowu należy zakupić bilet na tuktuka za 20 000 Kip / os, żeby dostać się do centrum.

Port w Luang Prabang – 10 km od centrum miasta.
Port w Luang Prabang, rozładunek bagaży.

ZOBACZ TEŻ FILM

 

Continue Reading