Do parku Noosa jechaliśmy z ogromnym zaciekawieniem, bo nasz francuski towarzysz podróży od dwóch dni powtarzał, że właśnie tam zobaczymy: wall in the sea (ściany w wodzie). Przyjęliśmy, że pewnie jest to jakiś spektakularny klif czy inna niezwykła ściana w wodzie… tymczasem nieświadomi jechaliśmy oglądać migrację wielorybów (ang. whale – wymowa tego słowa w ustach naszego kolegi była jednak bardziej zbliżona do słówka wall – ang. ściana, stąd nasze niezrozumienie).
Park jest bardzo popularną i obleganą atrakcją w regionie dlatego trudno było nam znaleźć miejsce do zaparkowania w pobliżu wejścia. Po wielu próbach i okrążeniach w końcu wcisnęliśmy się w jakąś wolną dziurę na parkingu i ruszyliśmy oglądać wspomniane ściany 🙂
Pierwszym lokatorem parku, który przywitał nas na początku spaceru, był senny koala. Wysoko w koronie eukaliptusa dostrzegliśmy brunatne futerko. Pewnie byśmy go przeoczyli gdyby nie czujne oko azjatyckich turystów, którzy z wielkim entuzjazmem polowali na misia długimi strzelbami swoich foto-obiektywów. Senne koale nie lubią zbyt dużego zainteresowania dlatego chowają się w najwyższych partiach eukaliptusów, a że są to wysokie drzewa to bardzo trudno je wypatrzeć.
Nossa słynie też z koloni delfinów, ale akurat w miejscu gdzie miały być widoczne, wcale nie chciały się pokazać.
Po dłuższym spacerze doszliśmy do końca cypla, który w spektakularny sposób oblewały błękitne wody oceanu. Chłopcy jeszcze postanowili wdrapać się na najwyższy punkt, a ja zostałam i podziwiałam bezkres niebieskiej wody, gdy nagle ktoś podekscytowany zawołał: wieloryb, tam! I rzeczywiście w oddali widać było rozbryzg wody i wielkie cielsko wyłaniające się z głębin. Wieloryb nie miał zamiaru szybko odpłynąć dlatego radośnie zaczęłam wołać chłopaków, żeby szybko przyszli, bo oto właśnie objawiły się nasze ściany w wodzie. Nasz Francuz w tym całym radosnym podnieceniu zostawił swoje gopro na ławce i niestety, jak już sobie o tym przypomniał, to mały aparacik wsiąkł gdzieś bezpowrotnie. Zobaczenie wieloryba na własne oczy w oceanie robi ogromne wrażenie!
Niestety do idealnych zdjęć zabrakło mi teleskopowego obiektywu.
Jak już wieloryby odpłynęły, bo w końcu okazało się, że było ich przynajmniej 4 (matka z małym i dwie inne pojedyncze sztuki), objawiły się nam delfiny, które lubią towarzystwo i płynęły wokół motorówki.
Wschodnie wybrzeże słynie z surferów. Na plaży przy kurortowym miasteczku Noosaville, już poza granicami parku, można spokojnie rozpocząć swoją przygodę z deską. Panują tu idealne warunki dla początkujących. My, po naszych niezbyt udanych doświadczeniach z Portugalii, nie zdecydowaliśmy się na pływanie na desce. Przyglądaliśmy się chwilkę dzielnym śmiałkom.
Mimo niepowetowanej straty naszego kolegi (na szczęście miał jeszcze drugi aparat), zaliczyliśmy ten dzień do bardzo udanych.Noosa National Park, mimo tłumu turystów, jest zdecydowanie jednym z ładniejszych miejsc na australijskim wschodnim wybrzeżu.
O wizę turystyczną E-visitor (subclass 651) wnioskowaliśmy online jeszcze przed wyjazdem z Polski. Jest to wiza, która pozwala na pobyt turystyczny w Australii. W ciągu trwania ważności wizy (rok od daty wydania) można wielokrotnie wjeżdżać na teren kraju, ale każdy pobyt nie może być dłuższy niż 3 miesiące. Można też podjąć studia na tej wizie – jednak kurs nie może być dłuższy niż 3 miesiące.
Wiza jest bezpłatna. Żeby ją otrzymać należy wypełnić wniosek online. Na początku musimy założyć konto w australijskim systemie imigracyjnym (link tutaj) – trzeba kliknąć Apply Now i na następnej stronie założyć nowe konto, klikając w Create an Immi Account, na końcu wypełnić i przesłać formularz. Po wypełnieniu i przesłaniu ankiety, decyzję o przyznaniu wizy powinniśmy dostać mailem w ciągu 3 dni. My dostaliśmy nasze wizy już po kilku godzinach od złożenia wniosku. Takie to łatwe.
Kontrola graniczna
Moje obawy, co do wjazdu na teren Australii, najbardziej były związane z restrykcyjną kontrolą graniczną. Nie dlatego, że przewoziliśmy jakieś niedozwolone substancje (swoją drogą lepiej sprawdzić wcześniej listę np. leków zabronionych i innych substancji, których nie można przewozić), ale dlatego, że mieliśmy ze sobą sprzęt trekingowo-kempingowy, różne drewniane pamiątki z Azji, i w końcu nasz lot był z Bali, czyli kraju potencjalnie groźnego biologicznie (groźne dla fauny i flory australijskiej drobnoustroje i rośliny). Zdając sobie sprawę z zagrożenia jakie mogliśmy stanowić dla australijskiej przyrody i ludzi posłusznie zgłosiliśmy w deklaracji, którą muszą wypełnić wszyscy jeszcze na pokładzie samolotu, że przewozimy niebezpieczne buty trekingowe, namiot i drewno (figurki z Bali).
Na szczęście na małym lotnisku w Darwin kontrola odbywała się sprawnie i w miłej atmosferze. Po kontroli paszportowej i miłej pogawędce z celniczką w jakim celu i na ile przyjechaliśmy do Australii (czasami padają też pytania o bilet powrotny i miejsce pobytu więc lepiej być przygotowanym), udaliśmy się na kontrolę i odkażanie bagażu. Na początku personel sprawdzał wypełnione deklaracje i kierował do dwóch kolejek: dla tych, co coś zadeklarowali i dla tych, co nic nie zadeklarowali. Oprócz tego wśród osób, które nic nie zadeklarowały przechadzał się Pan, który typował niektóre osoby do kontroli osobistej (kazał otwierać walizkę i szukał niedozwolonych przedmiotów, bądź takich, które należało zadeklarować – kary za oszukiwanie są wysokie). Przyszła wreszcie nasza kolej na rewizję. Pan celnik wyjmował śpiwory, buty, namiot i dokładnie oglądał czy nie ma na nich zanieczyszczeń. Zażartował jeszcze czy nie mamy jakiegoś węża z Azji w plecaku, po tym jak skrupulatnie zaprzeczyliśmy zaniósł nasz sprzęt do komory gazowej i zdezynfekował. Jeszcze przed wyjściem z lotniska obwąchał nas pies (to bardziej kontrola narkotykowa) i mogliśmy ruszać wolni w ciemną australijską noc i na podbój Darwin…
W czasie długiej podróży z Townsville do Sydney optymistyczny plan naszego kolegi obejmował kilkudniowy pobyt na Fraser Island. Jest to o tyle duże wyzwanie, ponieważ wyspa jest bezludna, zamieszkana tylko przez psy Dingo, i nie ma na niej normalnych dróg (ponoć jest jedna regularnie zalewana, która prowadzi do głównego obozu). W czasie odpływu, żeby zwiedzić wyspę można przemieszać się samochodem tylko po plaży.
Na wyspę można dostać się jedynie promem i z powodu panujących tam warunków należy raczej dysponować dobrym samochodem terenowym. Nasz samochód, który bardziej udawał terenowy, według moich odczuć nie był dobrą opcją, ale kolega Francuz się uparł, pomimo realnego zagrożenia, że nie dojedziemy do Sydney i utkniemy na dobre na bezludnej wyspie w towarzystwie psów Dingo. Nie wspominam tu już o dodatkowych kosztach: przeprawa i pobyt na wyspie nie są tanie (trzeba zapłacić za wjazd na teren rezerwatu i kemping, który nie oferuje żadnych udogodnień). Na szczęście postanowiliśmy najpierw przetestować możliwości samochodu na plaży Rainbow Beach, na której panują podobne warunki do Fraser Island. Po drodze odwiedziliśmy jeszcze kilka urokliwych miejsc na wschodnim wybrzeżu.
Nadszedł wreszcie sądny dzień próby. Tym razem to Marcin przejął kierownicę i ruszył w kierunku złocistego piasku Rainbow Beach. Niestety już przy wjeździe zakopaliśmy się na dobre. Czy zawiodły umiejętności mojego męża, czy samochód nie dał rady? Raczej to samochód nie był przystosowany do tak głębokiego piasku, a dziękirozsądkowi Marcina nie utknęliśmy dużo dalej i nie zatarliśmy sprzęgła, co realnie nam groziło po tym jak nasz nerwowy kolega Francuz próbował wyjechać z potrzasku, zakopując jeszcze głębiej koła…
Ja po cichu uradowana z całej tej sytuacji (miałam duże obawy, co do naszej wycieczki na wyspę), zostawiłam rozemocjonowanych chłopców i poszłam obejrzeć piękną Rainbow Beach, która swą nazwę zawdzięcza różnokolorowemu klifowi.
Po jakiś 40 minutach zjawił sięwreszcie odpowiedni samochód (prawdziwy terenowy), który był w stanie nam pomóc i wyciągnąć nasz pojazd z piachu. Po tym wstrząsającym przeżyciu i realnej groźbie zepsucia samochodu, nasz kolega poszedł po rozum do głowy i postanowił, że już nie będziemy próbowali jeździć po plaży dlatego wycieczka na Fraser Island nie doszła do skutku.
Na pocieszenie wybraliśmy się do pobliskiego rezerwatu wydm, z którego rozpościerał się przepiękny widok na klify i plażę Rainbow Beach.
Po udanym pobycie na farmie, znowu porozumieliśmy się z naszym Francuskim kolegą, z którym już wcześniej podróżowaliśmy z Darwin do Cairns (początek relacji z tego odcinka drogi), i tym razem postanowiliśmy razem dojechać aż do Sydney. Po drodze oczywiście mieliśmy zaplanowane postoje we wszystkich, co bardziej interesujących miejscach, o których wspomniano w Lonely Planet.
Podróż nr 2 zaczęliśmy w raczej sennym Townsville, które jest urokliwym nadmorskim miasteczkiem, ale po 5 dniach mieliśmy go już trochę dosyć.
Skrytym marzeniem Marcina, jeszcze z czasów dzieciństwa, było zobaczenie mitycznego dziobaka, unikalnego ssaka (połączenie kaczki z borsukiem?), który występuje tylko w Australii. Na początku wybraliśmy się w góry do Broken River, naturalnego miejsca występowania tego uroczego stworzenia. Najlepszymi porami, żeby zobaczyć to urocze, ale bardzo wstydliwe zwierzątko, jest wczesny ranek lub wieczór.
My niestety byliśmy na miejscu o 9:00. Mimo wszystko postanowiliśmy cierpliwie czekać i bardzo długo wpatrywaliśmy się w mętne wody rzeki Broken River. Ku wielkiemu rozczarowaniu Marcina nie udało nam się zobaczyć Platypus’a, a jedynie kilka żółwi.
Jacyś australijscy turyści podłamali nas jeszcze bardziej mówiąc, że poprzedniego wieczora widzieli aż dwa dziobaki i że są to bardzo szybkie zwierzątkawięc trzeba dobrze się wpatrywać, najlepiej w miejscach gdzie jest zgromadzonych dużo patyków.
O tym, że jest to nadpobudliwe zwierzątko przekonaliśmy się miesiąc później, kiedy to wreszcie spełniło się marzenie Marcina i na własne oczy zobaczyliśmy dziobaka… w zoo koło Melbourne dzięki uprzejmości właścicieli drugiej farmy, na której mieliśmy okazję pracować (polecamy film o dziobaku na Facebooku).
Dla osłody, po gorzkiej porażce, następnego dnia pojechaliśmy do małego darmowego zoo w Rockhampton, gdzie z bliska mogliśmy się przyjrzeć flagowym przedstawicielom fauny australijskiej, których później mieliśmy wielokrotnie okazję oglądać na wolności.
Niestety nasz kolejny pomysł, żeby wybrać się na najpiękniejszą plażę w Australii, nie wypalił z powodu zbyt dużych kosztów. Plaża Whiteheaven beachznajduje się na wyspie Whitsunday Island, na którą można dostać się tylko promem (chyba że ktoś decyduje się na kilkudniową wycieczkę przez busz), najlepiej w pakiecie z wykupioną ofertą w jednym z biur podróży lub w bardziej luksusowej wersji helikopterem. Wyspa Whitsunday jest ścisłym rezerwatem i za każdy dzień pobytu na niej należy wnieść opłatę, biwakowanie też nie jest tanie, tak więc nawet pobyt na własną rękę nie wyjdzie tanio zwłaszcza, że najpiękniejsza plaża, o której mowa jest dostępna tylko drogą wodną więc i tak trzeba zapłacić za wycieczkę – pozwolenia na wpływanie do najpiękniejszego fragmentu ma tylko jedno biuro więc trzeba się dokładnie dopytać przed kupnem oferty. Te tańsze na pewno tam nie płyną – w informacji w Airlie chętnie powiedzą, kto gdzie może dopłynąć. Najmniejszy koszt za 2 dniową wycieczkę za osobę był w granicach 400 AUD, co zdecydowanie przekraczało nasz budżet. Zresztą takich pięknych białych plaż w Azji widzieliśmy kilka więc jakoś nas ta atrakcja zbytnio nie zachęcała. Na pocieszenie pospacerowaliśmy przez chwilę po również bardzo drogim kurorcie Airlie Beach, z którego wypływają promy i w którym liczne biura oferują wycieczki na Whiteheaven Beach.
Po intensywnej podróży z naszym Francuskim kolegą przyszedł czas na zatrzymanie się w jednym miejscu i pracę na farmie. Na farmę zaprosili nas sami jej właściciele: Ptricia i John, po tym jak dodałam nasz profil na portalu Helpx.net (więcej o portalu i jak tanio podróżować po Australii tutaj). Właściwie to byliśmy bardziej zaproszeni ze względu na informatyczne umiejętności Marcina niż jako pomoc robotnicza. Jak się później okazało, to ja jak zwykle musiałam odwalać brudną robotę: przesadzać kwiatki, pielić ogródek, karmić kurczaki i inne takie prace fizyczne, a Marcin głównie siedział przed komputerem – cholerny intelektualista!
Zapoznanie
Właściciele farmy okazali się bardzo miłymi i, jak na Australię przystało, oryginalnymi ludźmi. Będę do znudzenia powtarzać, że w Australii na mnie największe wrażenie zrobili właśnie ludzie. Takiego zbioru oryginałów nie spotkałam nigdzie na świecie, ale o tym w osobnym wpisie, bo temat jest zbyt ciekawy i szeroki.
Jhon przyjechał po nas do miasteczka Ingham, które było oddalone o jakąś godzinę jazdy od farmy. Zrobiliśmy jeszcze zakupy i pojechaliśmy w nieznane. Jechaliśmy i jechaliśmy. Droga robiła się coraz węższa i bardziej kręta. Po jakimś czasie znikły jakiekolwiek zabudowania i otoczył nas las. Można powiedzieć, że farma leżała pośrodku niczego. Idealne miejsce na plantację maryśki, co jak się później okazało było prawdą (nie rosła na naszej farmie, ale ponoć w okolicy). Takie zadupie, że nawet sygnału telefonicznego nie było, co niestety stanowiło dla nas nie lada problem, bo Marcin wciąż pracował zdalnie i bez internetu nie mógł wywiązywać się ze swoich obowiązków (więcej o internecie w Australii). Na szczęście John szybko zadeklarował się, że usunie ten problem i udostępni nam internet satelitarny, ale zanim do tego doszło, jeździliśmy po ciemku starym pickupem Johna na pobliskie wzgórze, żeby złapać jakikolwiek zasięg. Przy okazji mogliśmy obserwować nocne życie zwierząt w Australii.
Patrycja z całym inwentarzem (5 kotów, 1 pies, 1 wredna papuga o imieniu Roger) powitała nas w domu uroczystą kolacją. Bardzo długo i bardzo miło sobie pogawędziliśmy, mimo że na początku angielski Johna był trudny do zrozumienia przez silny lokalny dialekt, ale o dziwo dawaliśmy radę.
Przyczepa
Warunki mieszkaniowe na farmie można było określić bardziej jako spartańskie niż luksusowe (ale można powiedzieć, że uczyniliśmy jakiś postęp, bo nie spaliśmy już w namiocie, w którym spędziliśmy miesiąc podróżując z Francuzem). Mieszkaliśmy w starej przyczepie oddalonej jakieś 200 metrów od głównego domu, co dawało nam poczucie prywatności, ale niestety nie zapewniało nam odpowiedniej ochrony przed zimnem – w nocy temperatury spadały poniżej 10 stopni, w końcu farma była położona w górach. Kolejny raz koce i folia termiczna ratowały nam życie.
W domu Jhona i Patrici wcale nie było dużo cieplej. Owszem piec kaflowy w czasie gdy grzaliśmy nim wodę i gotowaliśmy jedzenie dawał dużo ciepła, ale lekka konstrukcja domu i liczne niezasłonięte szpary, przez które wchodziły do domu koty, wpuszczały do środka zimne powietrze. Nie można powiedzieć, że Jhon z Patricią klepali biedę. Nie. Po prostu wiedli ekscentryczny styl życia, co głównie było spowodowane artystyczną duszą Johna.
Jhon artysta
John jest lokalnym artystą rzeźbiarzem. Tworzy imponujące rzeźby z metalu. Dzięki temu nasz pobyt na farmie był urozmaicony, bo uczestniczyliśmy nawet w lokalnych eventach kulturalnych. Byliśmy na gali rozdania nagród, gdzie Jhon otrzymał główną nagrodę za rzeźbę Emu i na wernisażu prac w lokalnym domu kultury w Mission Beach.
Jak na prawdziwego artystę przystało, Jhon musiał mieć odpowiedni nastrój, żeby coś zacząć robić, a później to skończyć. Skutek był taki, że na farmie leżały porozrzucane nieukończone projekty Jhona, łącznie z nową częścią domu, która wciąż czekała na ostateczne dokończenie. Gdyby nie wielka siła charakteru i poukładanie Patrycji to pewnie farma i Jhon byliby w jeszcze gorszym stanie.
Zwierzęta
Oprócz już wspomnianych 5 kotów, 1 psa i 1 wrednego papuga Rogera, który jak tylko wyrwał się z klatki dziobał wszystkich w nogi poza Jhonem i złośliwie zrzucał rzeczy Patrycji z kuchennego blatu, na farmie było jeszcze stado indyków, kilka kur, dwa konie, no i najważniejsze, krowy. Krowy, hodowane tu głównie na mięso, stanowiły główne źródło utrzymania farmy. Wbrew pozorom, mimo smutnego przeznaczenia, krowy na farmie wiodły bardzo sielankowy żywot: miały ogromny teren, po którym mogły się swobodnie poruszać (żeby policzyć cielaki musieliśmy jeździć po farmie starym pick-upem, bo odległości były tak duże i teren nieprzyjazny do chodzenia).
Rano po wyjściu z przyczepy witały nas albo stada kangurów albo ich kupy porozrzucane wokół przyczepy. Jhon czasami ukradkiem strzelał do kangurów – rolnicy i farmerzy w Australii traktują je jak szkodniki. Wieczorami dla rozrywki przychodziły pogapić się na nas krowy.
Ja rano zazwyczaj karmiłam indyki i kurczaki. Wbrew pozorom nie było to takie łatwe zajęcie, bo duże i głodne indyki to agresywne ptaki. Nie mogłam też pozwolić, żeby dostały się do klatki z kurami, więc najpierw, żeby odwrócić ich uwagę od kurnika wsypywałam im ziarno na ziemię i szybko wślizgiwałam się do kur, które też zgłodniałe atakowały pojemnik z jedzeniem.Istny armagedon! A jeszcze do tego musiałam zebrać jajka. Wyjęcie kurze spod tyłka jajka, której nie rusza nawet porcja świeżego ziarna, to dopiero jest wyzwanie! Dziobnięcia rozwścieczonego ptaka wcale nie są mniej groźne niż ugryzienia psa lub kota. Jeszcze tylko wlewałam czystej wody do naczyń i z ulgą opuszczałam kurnik i wredne indory.
Do zwierząt często widywanych na farmie ponoć zaliczały się też węże – z tego powodu w domu było aż 5 kotów, bo ponoć polują one na te gady i skutecznie je odstraszają. Na szczęście dla nas jeszcze nie było sezonu na węże (za zimno). Mieliśmy tylko wątpliwą przyjemność oglądać raz nocą na drodze dojazdowej do farmy ogromnego pytona, który powoli przetaczał się na pobocze. Jhona zmartwił bardziej fakt, że ktoś może go przejechać niż to, że wąż postanowi nas odwiedzić. Na szczęście węże są nieśmiałe i raczej uciekają zamiast atakować, co innego jeśli poczują się zagrożone wtedy tak: stanowią duże niebezpieczeństwo dla człowieka. Patrycja opowiedziała nam, że raz musiała zatłuc łopatą takiego jadowitego węża, który chciał zaatakować Jhona w czasie pracy na polu, bo ten widocznie wszedł na jego terytorium. Od nas na szczęście węże trzymały się z daleka. Jedynym nieprzyjemnym intruzem jakiego znalazłam pewnego dnia na swojej ręce był ogromny kleszcz. Cała w panice pobiegłam do Patrycji, która ze spokojem mi go wyjęła i powiedziała, że jest ich tu od groma i że nie są niebezpieczne (mogą jedynie spowodować paraliż u kota, jeżeli złapie ich za dużo). Miała rację: w Australii kleszcze nie przenoszą groźnych chorób (tylko w Ameryce, Rosji i Europie mogą być zakażone boreliozą albo innym świństwem).
Praca
Marcin stworzył Jhon’owi stronę i fanpaga na Facebooku. Ja, oprócz karmienia kur i indyków, porządkowałam jeszcze ogródek i podlewałam roślinki. Brzmi przyjemnie, ale porządkowanie ogródka w buszu to jak walka z Goliatem: trzeba piły i dużej siły, żeby pozbyć się np. uschłych liści palmy. Patrycja mimo wieku i choroby biodra wykazywała się nadludzką siłą, której ja miastowa dziewczyna nigdy nie miałam. Ratowałam się pomocną dłonią Marcina.
Praca na farmie była podzielona na 2 etapy. O 8:30 jedliśmy śniadanie, później ja do kur i ogródka, Marcin coś wtedy robił z Jhonem, około 12:30 był lunch i potem siesta do 15:00. Po południu dalsze prace lub wycieczka do krów. Wieczory tak od 18:00 mieliśmy wolne i albo spacerowaliśmy po sennej okolicy, relaksowaliśmy się na leżakach albo szykowaliśmy kolację.
Dwa tygodnie szybko zleciały i chcąc nie chcąc musieliśmy pożegnać się z sympatycznymi Jhon’em i Patrycją i znowu zgadaliśmy się z naszym kolegą Francuzem, żeby razem wyruszyć w drogę. Tym razem do Sydney!
Podobał Ci się wpis? Polub nas na Facebooku, bo już niedługo kolejne relacje o podróżowaniu po Australii i Nowej Zelandii!
W pobliżu miasteczka Ingham, gdzie umówiliśmy się, że odbierze nas właściciel farmy, na której mieliśmy pracować przez następne 2 tygodnie, znajduje się najwyższy wodospad Australii: Wallaman Falls (268 m).
Oczywiście nie mogliśmy przegapić takiej atrakcji, w końcu w przewodniku Lonley Planet był to punkt nr 1 tego regionu. Nasz Francuz nigdy nie pozwoliłby nam nie pojechać do miejsca, które w rankingu jego ulubionego przewodnika miało tak wysoką ocenę. Skorzystaliśmy więc z okazji i po godzinie jazdy trudną górzystą i wąską drogą, która czasami przyprawiała mnie o mdłości, zwłaszcza, że nasz młody kierowca szarpał nerwowo kierownicą, dojechaliśmy do celu.
Wodospad rzeczywiście okazał się imponujący. Można go podziwiać z punktów widokowych, które znajdują się niedaleko parkingu.
Dla wytrwałych i tych, co mają dużo czasu i lubią się zmęczyć jest szlak, które prowadzi do podnóży wodospadu. W trakcie 5 godzinnej wędrówki można podziwiać imponujący kanion i widoki na górzystą okolicę. My na szczęście nie mieliśmy czasu na trekking. Na szczęście, bo pogoda w czasie dnia była prawdziwie tropikalna i jak dla mnie chodzenie po górach w takim gorącu to żadna przyjemność.
Po południu wróciliśmy do Ingham, rozstaliśmy się z Francuzem, jak się później okazało wcale nie na zawsze, i z niecierpliwością czekaliśmy na Johna. Wieczorem zaczęliśmy nowy etap naszej podróży po Australii: pracę na farmie.
Prawie pod koniec naszej pierwszej wyprawy samochodowej z Francuskim kolegą, zdążyliśmy jeszcze odwiedzić jedną ze sławnych plaż wschodniego wybrzeża: Mission Beach, i najwyższy wodospad Australii: Wallaman Falls.
Szeroka, jeszcze tropikalna plaża, rozciąga się pomiędzy Cairns a Townsville. Rzeczywiście jest ładna, jednak kąpiele w oceanie nie są tu wskazane, zwłaszcza w pewnych okresach czasu (zazwyczaj gdy robi się cieplej), z powodu małych, ale bardzo zjadliwych meduz, których jad powoduje porażenie układu nerwowego, a w konsekwencji paraliż i nawet czasami śmierć. Dla śmiałków i amatorów kąpieli przy każdym wejściu na plaże umieszczony jest zestaw ratunkowy, który zazwyczaj zawiera jakiegoś rodzaju ocet: ponoć szybkie polanie ukąszenia octem częściowo redukuje nieprzyjemne skutki trucizny.
Na szczęście, jak dla nas było za zimno na kąpiele, więc nie podjęliśmy ryzyka wchodzenia do wody i zadowoliliśmy się tylko ładnymi widokami.
Wzdłuż plaży znajdują się liczne kurortowe domy dla lepiej sytuowanych Australijczyków. Samo miasteczko Mission Beach zresztą też należy do tych lepszych kurortów.
Plażę Mission Beach odwiedziliśmy jeszcze raz w trakcie naszego pobytu na pierwszej farmie. Nasz właściciel farmy miał w pobliskim domu kultury wystawę swoich prac, ale o tym już w następnym wpisie… Wtedy też próbowaliśmy w pobliskim parku zobaczyć jedynego w swoim rodzaju ptaka, którego można spotkać na wolności tylko w tym regionie: Casuarius. Na nasze szczęście nie udało nam się to, później dowiedzieliśmy się, że te ogromne ptaki są bardzo agresywne i nie boją się nawet samochodów, które ponoć w nocy nawet atakują, tym bardziej nie przejmują się ludźmi. Casuariusa zobaczyliśmy w końcu na żywo w zoo w Richmond.
Australijski stan Queensland obfituje w malownicze wodospady. Zwłaszcza jego wschodnia część. Na terenie tegoż stanu położony jest również najwyższy wodospad całego kontynentu: Wallaman Falls. Jednym z ciekawszych wodospadów są Josephine Falls, zwłaszcza jeżeli planujecie się w nich wykąpać. Dodatkową atrakcją jest naturalna zjeżdżalnia, która cieszy się w okolicy dużą popularnością.
Do wodospadów prowadzi dość długa ścieżka przez tropikalny las.
My niestety dotarliśmy do Josephine Falls tuż przed zmrokiem, kiedy temperatura nie zachęcała już do kąpieli więc tylko popatrzyliśmy z zazdrością na pluskających się śmiałków. Mimo wszystko, jak dla mnie jest to jeden z fajniejszych australijskich wodospadów do kąpieli i zabaw w wodzie.
Po wyczerpującej podróży nieutwardzoną drogą krajową nr 62, okolice Atherton zaskoczyły nas zupełną zmianą krajobrazu. Jakby za sprawą jakiejś magicznej różdżki przenieśliśmy się do zielonej górzystej krainy. Soczysto-zielony pagórkowaty krajobraz był dla nas dużym zaskoczeniem po pustynnym Outbacku. Nieznacznie zmieniła się też temperatura i zimny wieczorny wiatr przypomniał nam, że w górach noce przeważnie są chłodne, niezależnie od strefy klimatycznej.
Na nocleg zatrzymaliśmy na darmowym kempingu w okolicach miasteczka Atherton. Ku naszemu zdziwieniu pierwszy raz w nocy musieliśmy założyć na siebie kurtki puchowe, bo temperatura spadła poniżej 15 stopni i było już dosyć zimno na spanie w namiocie. Jak się później okazało był to dopiero początek naszych cierpień związanych z zimnymi nocami. Najbardziej zmarzliśmy na deszczowym południu, ale zanim tam dojedziemy upłynie jeszcze trochę czasu i przybędzie postów 🙂
W dzień temperatura była przyjemna, jakieś 20-25 stopni. Po dusznej Azji i gorącym tropikalnym Northern Teritory byliśmy zadowoleni ze zmiany klimatu. Jeszcze nie wiedzieliśmy, że już niedługo będziemy tęsknić za upałami.
W drodze do Cairns zatrzymaliśmy się jeszcze w okolicy Atherton, żeby podziwiać monumentalne drzewa Figowe. Zrobiły na nas ogromne wrażenie. Ponoć ta okolica z nich słynie.
Okolice Cairns słynął również z pięknych wodospadów. Jednym z nich jest Barron Falls, do których wiedzie malownicza ścieżka przez tropikalny las.
Głównym celem naszego pobytu w Cairns była wymiana zniszczonych opon (historia opon). Zostawiliśmy więc samochód w warsztacie i poszliśmy zwiedzać miasto. Cairns jako nadmorski kurort niestety nie może pochwalić się piękną plażą. Na pocieszenie, tuż przy mułowatym nadbrzeżu zbudowano otwarty kompleks miejskich basenów.
Port w Cairns jest punktem, z którego wyruszają rejsy na wielką rafę koralową. Ponoć jest ona znacznie oddalona od brzegu i rejsy są realizowane w zależności od pogody i stanu morza. Oczywiście jest to droga wycieczka. Można też skorzystać z jeszcze droższego wariantu, ale za to z pomysłem. Otóż można polecieć samolotem nad rafę, wyskoczyć do wody ze sprzętem do nurkowania lub rurką snorklingową. Po pooglądaniu rafy trzeba jeszcze dopłynąć do łódki, która zabiera wszystkich na brzeg. Ekscytujące, ale też kosztowne. Niestety ani nasz budżet, ani czas nie pozwalały nam na zobaczenie wielkiej rafy koralowej. Może i szkoda, bo ponoć w bardzo szybkim tempie jej ubywa.
Na pocieszenie wypiliśmy kawę i zjedliśmy ciasto na promenadzie przy porcie.
Jakie miejsce zrobiło na nas największe wrażenie w Australii? Wcale nie, tak jak pewnie podejrzewacie, surfer’skie plaże zachodniego wybrzeża, ani też liczne wodospady… był to pustynny australijski Outback. Dlaczego? Bo pięknych wodospadów i piaszczystych plaż na świecie jest wiele (w Australii ładniejsze plaże od tych z osławionego Gold Coast są chociażby na zimnym południu), a Outback zafascynował nas swoją odmiennością. Może jakbyśmy wcześniej poznali azjatyckie stepy lub pustynne bezdroża USA, to nie bylibyśmy pod wrażeniem australijskiego Outbacku. Może… Jednak w tamtym momencie było to dla nas pierwsze takie doświadczenie bezkresnych pustkowi, niekończących się dróg donikąd, braku oznak jakikolwiek życia… zdecydowanie było to dla nas fascynujące miejsce.
Pierwszy raz poczułam się tak odizolowana od jakichkolwiek oznak cywilizacji (z brakiem zasięgu telefonicznego włącznie). W Azji wszędzie są ludzie (nawet dżungla jest stosunkowo gęsto zamieszkana), tutaj człowiek może liczyć tylko na to, że raz na kilka godzin zobaczy samochód jakiegoś turysty lub pociąg drogowy, który bardziej wywołuje strach niż radosne odczucia. Dlaczego strach? Bo taki pociąg nie hamuje, jest bardzo długi i jedzie dosyć szybko wzbijając wokół siebie kłęby kurzu, dlatego wyprzedzanie go stanowi duże wyzwanie…
Największe wrażenie pociągi drogowe robią w nocy, gdy oświetlone kolorowymi lampkami, mkną przez bezdroża Outbacku, siejąc spustoszenie wśród licznej populacji lokalnych kangurów. Widok martwych zwierząt przy drodze nie jest rzadki, zresztą pierwszy kangur jakiego zobaczyłam w Australii to właśnie był taki martwy duży okaz przy drodze. Ze względu na duże ryzyko zderzenia się ze zwierzętami podróżowanie po zmierzchu samochodami osobowymi po Outbacku jest zabronione.
Należy więc dobrze zaplanować sobie trasę przejazdu poszczególnych odcinków, żeby zawsze przed zmrokiem zdążyć dojechać na jakiś bezpieczny przydrożny kemping/ miejsce postojowe. Swoją drogą, jeśli traficie na taki kemping przy drodze, gdzie pociągi robią sobie postój w nocy, to raczej spokojnie nie pośpicie, bo w tych pojazdach nie opłaca się wyłączać silnika w czasie postoju więc robią straszny hałas zwłaszcza jak zbierze się ich kilka…
Inną atrakcją na przydrożnych outbackowych kempingach po zmroku są krwiożercze muchy. Jednego takiego wieczora zaraz po pięknym zachodzie słońca zrozumiałam po co w sklepach w Darwin sprzedają siatki ochronne na głowę. Otóż muchy w ogromnych ilościach atakują właśnie głowę, a w szczególności okolice oczu. Człowiek bez siatki na głowie nie jest w stanie wytrzymać na zewnątrz ani chwili… Wtedy też poczułam wielkie współczucie dla krów, które widzieliśmy na farmach i które miały wygryzioną skórę wokół oczu aż do krwi przez te okropne muszyska…
W Australii o życiu na Outbacku pisze się książki, które cieszą się dużą popularnością. Są to zazwyczaj opowieści o ciężkim życiu farmerów, którzy mimo niesprzyjających warunków hodują na tych terenach bydło. Należy tutaj wspomnieć, że taka jedna farma może mieć wielkość podobną do terytorium Polski (wcale nie przesadzam) i żeby móc ją nadzorować właściciel powinien mieć helikopter lub inny samolot śmigłowy. Owe sławne stations, jak je się tutaj nazywa, przeważnie należą do bogatych rodów australijskich, czyli potomków odważnych pionierów, którzy nie bali się wyzwań samotnego życia na Outbacku.
Dobrym miejscem, żeby dowiedzieć się czegoś więcej o trudnej i czasem krwawej historii Outbacku jest znany na całą Australię pubThe Daly Waters Pub, który w początkowej fazie swojego istnienia był świadkiem licznych morderstw i zatargów lokalnych właścicieli ziemskich. Miejsce z pewnością warte jest zatrzymania, chociażby na kawę. Można tu poczuć atmosferę dzikiego australijskiego zachodu.
Już prawie pod koniec naszej drogi przez Outback (do celu, miasta Cairns, zostało nam jakieś 800 km) okazało się, że tylne opony w naszym samochodzie, delikatnie mówiąc, nie zniosły najlepiej tych przejechanych przez nas 2 tysięcy kilometrów i były zdarte aż do metalowego wzmocnienia. Nasz kolega, właściciel samochodu, oczywiście wpadł w panikę i zakomunikował, że dalej nie jedzie. Bardzo mnie to rozbawiło, bo znajdowaliśmy się pośrodku niczego i właściwie to nie bardzo było wiadomo, jak inaczej moglibyśmy się stamtąd wydostać. Niestety była tez niedziela i jedyny zakład z oponami jaki znaleźliśmy w pobliżu był zamknięty. Co prawda właściciel przez telefon powiedział, że może po południu przyjedzie jeżeli bardzo potrzebujemy, ale cena jaką powiedział zamknęła naszemu Francuzowi usta i sprawiła, że zaczął intensywnie myśleć.
Po naszych, właściwie bardziej Marcina, zapewnieniach, że te opony mimo wszystko wytrzymają te 800 km do Cairns i dłuższej chwili zastanowienia, nasz kolega jednak zmienił zdanie i oznajmił, że musimy dojechać do jakiegoś większego miasta, żeby było taniej. Odetchnęliśmy z ulgą. Na noc zatrzymaliśmy się w uroczym Richmond, w którym pasjonaci ery dinozaurów znajdą w miejscowym muzeum liczne skamieliny i pozostałości po tych wymarłych stworzeniach.
Nazajutrz wyruszyliśmy najkrótszą drogą do Cairns. Niestety nie obyło się bez niespodzianek. Jeżeli zjeżdżacie w Australii z głównej drogi (przeważnie jest tylko jedna właściwa), to musicie się liczyć z tym, że nawet te większe drogi oznaczone na mapie jako krajowe, okażą się w pewnym momencie drogami żwirowymi. Tak też się stało w czasie naszej jazdy po drodze krajowej nr 62, na której dopiero trwały prace i właśnie zaczynano kłaść asfalt. Ku rozpaczy Francuza i naszej, czekało nas do pokonania ta nieutwardzoną drogą jakieś 80 km. Ominęliśmy nawet jeden z parków, które były wymienione w Lonely Plnet jako warte odwiedzenia, co oznaczało, że nasz kolega był bardzo przejęty, bo nigdy mu się wcześniej nie zdarzyło zlekceważyć zalecenia jego świętego przewodnika.
My i opony jakoś przerwaliśmy tę męczącą podróż i po 8 godzinach dojechaliśmy szczęśliwie na nocleg w okolice zadziwiająco zielonego Atherton. Jednak tutaj również nie udało nam się zmienić opon, bo cena była zbyt wygórowana. Dopiero w Cairns się udało, ale o tym w kolejnym wpisie 🙂