Kakadu National Park – w krainie krokodyli

Krokodyla daj mi luby… zawsze mnie zastanawiał nieodpowiedzialny wybór zwierzątka w tym naiwnym życzeniu. Lekkomyślnej Klarze z Zemsty Fredry pewnie nawet nie przyszło do głowy, że w Australii takie życzenie wcale nie jest niemożliwe do spełnienia, dlatego zawsze należy zachować ostrożność w życzeniach, które wypowiada się na głos. Ja w każdym bądź razie byłam przerażona wizją spania w namiocie na terenie parku, gęsto zasiedlonego przez krokodyle, zarówno te wielkie, słodkowodne, jak i te małe, bardziej agresywne, słonowodne. Nie miałam jednak wyboru. Jednocześnie ekscytowała mnie możliwość zobaczenia tych gadów w dużej liczbie na wolności. Zapewniam Was, że takie przeżycie powoduje dreszczyk emocji na całym ciele i gęsią skórkę, gdy nagle z mętnej wody wynurzają się wyłupiaste oczy.

Jeden z mieszkańców Kakadu National Park

Zanim jednak napiszę więcej o krokodylach, słów kilka o drodze do parku. Z Darwin do głównej siedziby Rangers’ów i centrum informacji parku, Jabiru, jest około 250 km. Dystans bardzo krótki jak na realia Australijskie. Zanim jednak wyruszy się na wycieczkę po parku własnym samochodem (zazwyczaj na taką wyprawę trzeba przeznaczyć kilka dni) należy odpowiednio się do tego przygotowaćo tym w poście Kakadu rady praktyczne.
Po jakiś 5 godzinach zakupów, tankowania i przepakowywania ekwipunku (zanim opracowaliśmy odpowiedni system wypakowywania i pakowania wszystkiego do samochodu, musiał upłynąć prawie tydzień), odpowiednio przygotowani, wyruszyliśmy we trójkę, z naszym francuskim kolegą, na podbój Kakadu.

Już w drodze do parku mogliśmy obserwować liczne stada ptaków, m.in. różowe kakadu.

Pora sucha na terytorium północnym sprzyja pokonywaniu nieutwardzonych dróg w parku – w czasie pory deszczowej są one zupełnie nieprzejezdne – ale oznacza to też lejący się żar z nieba, pożary buszu (czasami wywoływane specjalnie przez Aborygenów, żeby zachować naturalny cykl wzrostu roślin i ograniczyć nadmierne rozmnażanie węży i robactwa) i duże ryzyko zakopania się w piasku lub uszkodzenia kamieniami podwozia samochodu. (Dlaczego do parku Kakadu najlepiej wybrać się prawdziwym samochodem terenowym w poście Kakadu praktyczne).

Pożary buszu w porze suchej są codziennym zjawiskiem.

Nieświadomi licznych zagrożeń (optymistom w życiu zazwyczaj sprzyja szczęście) około 16:00 dotarliśmy w okolice Mamukala, gdzie według naszych aplikacji kempingowych (więcej info na temat kempingów w Australii), znajdował się darmowy kemping. Po krótkiej dyskusji czy ten mały placyk wśród buszu to na pewno ten kemping postanowiliśmy, że jednak zostajemy bo o 17:00 już się zmierzchało, a po zmroku w buszu nie sposób przebywać na zewnątrz, bo komary i muchy chcą Cię pożreć żywcem. Mimo sprzeciwów jakiegoś pana z kampera, który twierdził, że nie możemy, bo to miejsce tylko dla kamperów z powodu dużego ryzyka pojawienia się krokodyli (!), szybko rozstawiliśmy nasz mały namiocik (kolega Francuz był bezpieczny, bo spał w samochodzie), zjedliśmy jakiś makaron, ugotowany na kuchence turystycznej, i czym prędzej schowaliśmy się do namiotu. Mimo duchoty (na szczęście miałam power banka i mały przenośny wiatraczek na usb) zamknęliśmy szczelnie namiot i rozpoczęliśmy rzeź małych wampirków, które wbijały nam się w odsłonięte części ciała. Do późna słyszeliśmy jak nasz kolega rzuca się po samochodzie i zabija krwiopijców. Rano liczne ślady na tapicerce świadczyły o tym, że polowanie się udało, ale kosztowało naszego Francuza wiele wysiłku i nerwów, bo w ciągu dalszej naszej podróży wspominał o nim jeszcze kilkukrotnie.

Pierwszy biwak na darmowym kempingu w Kakadu National Park. Z wygód dostępna była tylko sucha toaleta i kamienne stoły. Nie było ujęcia wody.

Pierwszego dnia postanowiliśmy, mimo obaw Francuza i tylko dzięki mojemu ogromnemu entuzjazmowi, pojechać do Ubirr i po drodze zatrzymać się na oglądanie krokodyli przy słynnej przeprawie rzecznej Cahill Crossing. Było warto. Na początku poczułam lekkie rozczarowanie, bo w mętnej wodzie nie było widać żadnego gada. Pływały natomiast jakieś łódki z turystami żądnymi wrażeń. Chwilę po tym jak łódki odpłynęły, zaczęły pojawiać się pierwsze oczka i zarysy gadzich kadłubów w wodzie.

W kulminacyjnym momencie naliczyłam ich aż 20. Zagęszczenie spowodowało pojawienie się na drugim brzegu rzeki (część rezerwatu na teren którego nie można wjeżdżać bez stosownego zezwolenia) aborygeńskich dzieci. Dla zabawy, czy może z nudów, dzieciaki podbiegały do brzegu rzeki i jak tylko widziały jakieś poruszenie w wodzie uciekały ze śmiechem. Bardzo ryzykowna zabawa. Kolejną atrakcją były przejeżdżające przez przeprawę samochody. Wszyscy po cichu liczyli na jakiś mały dramat (na YT dużo jest filmów o tym jak z powodu zbyt wysokiego stanu wody przejazd w tym miejscu zakończył się spektakularnym fiaskiem i otoczeni przez gady pasażerowie musieli być ewakuowani łodziami). Tym razem wszystkie przejazdy, ku rozczarowaniu gapiów (!), zakończyły się szczęśliwie. Nawet ten małego samochodu osobowego.

Aborygeńskie dzieci oraz gapie na łódce i brzegu z zaciekawieniem śledzą przejazd samochodu osobowego przez Cahil Crossing, tymczasem jeden z krokodyli wolał obserwować nas… 
Łódkę też miał na oku…
Przejazd na szczęście się udał, mimo dużego ryzyka zalania silnika…
Takim samochodem dużo bezpieczniej jest pokonywać tę przeprawę.

Nasyceni gadzim widokiem ruszyliśmy do Ubirr, gdzie na skałach można podziwiać prehistoryczną sztukę Aborygenów. Z każdym z malowideł wiąże się jakaś aborygeńska legenda. Jest to swojego rodzaju biblia aborygenów (zbiór wzorców odpowiednich zachowań i mitów przekazywany z pokolenia na pokolenie). O określonych godzinach można dołączyć do grupy i posłuchać legend z ust miejscowego przewodnika. My stwierdziliśmy, że nie mamy tyle czasu, bo musimy jeszcze przed zmrokiem rozbić nasze obozowisko i urządziliśmy sobie spacer na własną rękę.

Trzeba przyznać, że zaraz po Cahill Crossing jest to najciekawsze miejsce w parku Kakadu. Masywne skały pozwalają podziwiać z góry bezkresne płaszczyzny buszu. Widoki warte każdej kropli potu.

Po wyczerpującym dniu rozbiliśmy namiot, tym razem na suchym i bezpiecznym darmowym kempingu. Drugi dzień bez prysznica zapowiadał się równie wyczerpujący jak poprzedni. Tym razem wyzwanie stanowił dla nas dojazd do wyznaczonego celu: wodospadu Jim-Jim. Nasz samochód tylko udawał terenowy, a w rękach niedoświadczonego kierowcy, naszego kolegi Francuza, był wolno tykającą bombą, która przy każdym zbyt nerwowym ruchu mogła wybuchnąć. Na szczęście udało nam się uniknąć uszkodzenia samochodu i zakopania pośrodku australijskiego buszu.

Parking przy wejściu na ścieżkę do wodospadu Jim-Jim, prawie jak na plaży – samochody też odpowiednio przystosowane…
Nasz samochód tylko udawał terenowy, dlatego po pokonaniu 16 km ciężkiej nieutwardzonej drogi, musieliśmy sprawdzić czy nic nie odpadło…

Dojście do Jim-Jim wcale nie jest proste i ani przyjemne. Ścieżka biegnie po porozrzucanych głazach i wystających korzeniach. Ostatni fragment jest wyjątkowo uciążliwy, bo nagrzane czarne skały palą w stopy i przy pokonywaniu większych szczelin parzą w ręce i inne części ciała. Można również nieszczęśliwie ześliznąć się z jakiegoś głazu i wpaść do wody.

Ścieżka na początku biegnie w lesie, który daje odrobinę cienia.
Lepiej nie zbliżać się zbyt blisko do wody…
Kanion wodospadu Jim-Jim.
W głębi czarna ściana wodospadu Jim-Jim. W porze suchej zostaje tylko mała smużka wody w miejscu imponującego wodospadu.
Pod koniec, żeby dostać się pod ścianę wodospadu, trzeba jakoś przejść po rozgrzanych, porozrzucanych w wodzie głazach.

Po pokonaniu przeszkód dociera się do serca Jim-Jim, czyli malutkiej plaży i czarnego wodospadu. W porze suchej przypomina on raczej ciek wodny, ale sama plaża i jeziorko robią miłe wrażenie. Co odważniejsi zażywali kąpieli dla ochłody. My się nie zdecydowaliśmy, bo zawsze istnieje ryzyko, że jakiś mały krokodylek nie został odłowiony przez pracowników parku i czyha na swoją ofiarę w zaroślach.

Dla ochłody zanurzyłam tylko nogi w lodowatej wodzie. Dzięki bogom udało nam się szczęśliwie wyjechać na asfaltową drogę. Jednak muszę zdecydowanie stwierdzić, że przejechanie prawie 40 km po nieutwardzonej drodze dla terenówek jest bardzo wyczerpujące fizycznie i psychicznie. Tym razem, zmęczeni i spragnieni prysznica postanowiliśmy wydać po 20 AUD na głowę i zatrzymać się na luksusowym kempingu w Yellow Water. Następnego dnia szybko zwiedziliśmy jeszcze bagna Yellow Water (można wybrać się na rejs łódką ).

Bagna Yellow Water można zwiedzać spacerując po kładkach. Główną atrakcją jest obserwowanie ptaków.

 

Można też popływać łódką.

Następnie nieutwardzoną drogą (na szczęście dosyć krótko) pojechaliśmy do Gunlom Falls. Naturalne baseny Gunlon to bardzo malownicze i z pewnością warte odwiedzenia miejsce w Kakadu Park.

Dolny basen Gunlom Falls. Tutaj kąpać się raczej nie można ze względu na większe ryzyko spotkania krokodyla niż w górnych basenach.

Wspięliśmy się do wysoko położonego naturalnych Infinity Pools w Gunlom, w którym mimo zagrożenia krokodylami wzięliśmy kąpiel 🙂 

Żeby wykąpać się w basenach, najpierw trzeba się mocno spocić i wspiąć na szczyt wodospadu.
Widoki w czasie wspinaczki na Kakadu Park są imponujące.
Baseny Gunlom.
Każdy ruch i rybki, które mnie dotykały w wodzie wywoływały we mnie panikę.

Po dniu pełnym wrażeń, wieczorem wróciliśmy do Darwin, przy okazji przejeżdżając przez wyludnione miasteczko Pine Creek, bo okazało się, że nasz Francuz nie załatwił jeszcze wszystkich formalności związanych z samochodem…

You may also like