GOR – Great Ocean Road, czyli dramatyczne krajobrazy

Bardzo podoba mi się angielskie określenie dramatic landscape, które idealnie pasuje do widoków jakie można zobaczyć wzdłuż całej Great Ocean Road. Oprócz zapierających dech w piersi stromych, spadających prosto do morza wzgórz, silnego wiatru i deszczu, w czasie całej podróży towarzyszyły nam ogromne sztormowe fale, które odcisnęły na mojej psychice właśnie takie ‚dramatyczne’ piętno. Otóż szukając pewnej kotwicy, pozostałości po rozbitym dziewiętnastowiecznym statku, nabawiłam się falofobii (jeśli takie określenie istnieje)…

Dojście do drugiej kotwicy.
Pierwsza kotwica.

Mieliśmy to szczęście, że mogliśmy odwiedzić GOR poza szczytem sezonu: mniej ludzi = wolne miejsca na kempingach. Jedynym minus stanowiła, kapryśna sztormowa pogoda i bardzo zimne mokre noce. Z tego powodu spanie w prowizorycznym namiocie, przystosowanym raczej do wysokich temperatur i braku deszczu, było ekstremalnie trudne. Zmarznięci i przemoknięci postanowiliśmy spać w naszej małej Toycie Corolli, co jak na nas było nie lada wyczynem (ja mam 180 cm wzrostu a Marcin 192 cm). Jak nam się to udało? Zobaczcie filmik:

GOR jest tłumnie odwiedzane z powodu sławnych 12 Apostołów, czyli wapiennych kolumn wystających z morza. Owszem widok ten robi wrażenie, ale mi szczerze mówiąc bardziej podobały się inne, mniej odwiedzane fragmenty GOR, gdzie jeszcze mogliśmy znaleźć puste plaże i dzikie bezludne zakątki.

12 Apostołów.
Tłumy turystów.

Jedna z plaż przy GOR

Kawałek dalej za 12 Apostołami znajduje się jeszcze kilka ciekawych miejsc widokowych, też tłumnie odwiedzanych, ze względu na swój dramatyczny krajobraz. Wśród nich pozostałości po sławnej formacji skalnej London Bridge, która dość niedawno zawaliła się do morza, na szczęście bez ofiar.

London bridge Arch

GOR wymaga częstych napraw przez położenie obok oceanu i wapienne podłoże.

GOR to nie tylko morze. Jeśli ktoś dysponuje większą ilością czasu polecamy przejechać się drogą w głębi lądu wśród starego lasu, który rzeczywiście robi wrażenie.
Można też poszukać koali, które ponoć najłatwiej spotkać na drodze do Cape Otway Lighthouse. Nam się to udało.

Koala na drodze do latarni.
Koala przy kempingu Kennet River

Optymistycznie założyliśmy, że dwa tygodnie starczą nam na dojechanie aż do Adelaide, jednak zrezygnowaliśmy z tego pomysłu i dotarliśmy tylko, lub aż, do Mount Gambier, gdzie znajdują się wulkaniczne jeziora. Australijskie odległości i zimowa, deszczowa pogoda zdecydowanie nas pokonały. Większość zorganizowanych wycieczek dociera do Peterborough. Za tym miasteczkiem GOR odbija od wybrzeża w głąb lądu dlatego nie stanowi już tak dużej atrakcji turystycznej. Oficjalnie Great Ocean Road liczy 243 km i ciągnie się od Torquay do Allansford.

Szczegóły miejsc, które warto odwiedzić na Great Ocean Road we wpisie poniżej:

GOR – miejsca, które warto zobaczyć na Great Ocean Road

Continue Reading

GOR – miejsca, które warto zobaczyć na Great Ocean Road

Miejsca, które warto zobaczyć na Great Ocean Road i dalej na trasie do Mount Gambier:

12 Apostołów
  1.  Torquay – plaża i miasteczko surferów. Tutaj zaczyna się Great Ocean Road, a właściwie oficjalnie kilka km za miasteczkiem. 
    Plaża niedaleko Torquay.
    Idealne warunki do surfowania

    Początek GOR.
  2. Split Point Lighthouse – spacer do latarni, z której rozpościera się widok na okolicę (szczerze: spod latarni widok jest niespecjalny więc można zamiast spaceru posiedzieć na plaży obok). 

    W oddali latarnia na Split Point.
  3.  Kennet Riverkemping i drzewo z koalą. Drogi, lecz jeden z niewielu większych kempingów na trasie w pobliżu oceanu. Spędziliśmy tu dwie bardzo zimne i deszczowe noce. Ładna plaża po drugiej stronie ulicy i koala, którego licznie odwiedzają autokarowe wycieczki. 
    Kemping Kennet River.
    Koala z Kennet River.
    Koala jest turystyczną atrakcją licznie odwiedzaną przez autokarowe wycieczki.
    Plaża przy Kennet River.

  4. Cape Otway Lighthouse – na drodze do latarni można ponoć często spotkać koale. Nam się udało. Siedział na środku drogi, ale na szczęście udało nam się go nie przejechać. Niestety część eukaliptusowego lasu spłonęła więc więcej koali nie widzieliśmy… Okolice latarni porośnięte są gęstym lasem/ krzewami, ale można wybrać się na krótki spacer na wzgórze i podziwiać latarnię z daleka.
    Koala na drodze do latarni.

    Spalony eukaliptusowy las.

    Cape Otway Lihgthouse.
  5. Wreck Beach z dwoma kotwicami – bardzo chcieliśmy odwiedzić to miejsce i zobaczyć dwie kotwice, jedyne pozostałości po statkach Marie Gabrielle i  Fiji, które rozbiły się tu pod koniec XIX wieku. Okazało się to nie lada wyzwaniem. Po pierwsze, żeby tam dojechać nasza Toyota musiała dać z siebie wszystko na krętej nieutwardzonej i czasami błotnistej drodze, po drugie był sztorm i dojście do kotwic zalewały nam ogromne fale, które odcisnęły piętno na mej psychice. Z duszą na ramieniu doszłam do pierwszej kotwicy. Cały czas się modliłam, żeby jednak nie przyszła jeszcze większa fala niż te, które już huczały mi nad głową, bo wysokie i strome klify uniemożliwiały jakąkolwiek formę ucieczki. Tylko Marcin miał na tyle odwagi, żeby dobiec do drugiej kotwicy. Jakoś udało mu się przebiec między falami i za bardzo nawet się nie zmoczył, mimo że w tej części woda zalewała plażę w całości. Po trzecie samo zejście i wejście na plażę również wymaga trochę wysiłku, bo jest dosyć strome. Mimo traumatycznych przeżyć uważam, że było warto tam się wybrać zwłaszcza w taką pogodę, bo z łatwością mogłam sobie wyobrazić potworną katastrofę tonącego statku i okropny strach jaki przeżywali rozbitkowie, którzy w ogromnej większości nawet nie umieli pływać.
    Zejście na Wreck beach.
    Dojście do pierwszej kotwicy
    Pierwsza kotwica.
    Dojście do drugiej kotwicy.

  6. 12 Apostołów – punkt obowiązkowy na GOR i co za tym idzie ogromne centrum turystyczne. Z głównej drogi zjeżdża się na prawo na duży parking, gdzie znajduje się również budynek informacji przy którym jest przejście na tarasy widokowe. Codziennie zjeżdżają tu tłumy turystów dlatego warto wybrać się wcześnie rano albo wieczorem, oczywiście nie na wschód ani na zachód słońca bo to też bardzo oblegane godziny odwiedzin. Tuż przed zjazdem na parking można się zatrzymać po lewej stronie i zejść na małą plażę, żeby podziwiać Apostołów z dołu. 
    Zejście na plażę, z której można podziwiać 12 apostołów z dołu.
    Widok z dołu na fragment 12 Apostołów.
    Główny taras widokowy na 12 Apostołów.
    12 Apostołów.

    Tłumy turystów.
    Dalsza część tarasów.

  7. Loch Ard Gorge i okolica – kolejne bardzo malownicze wapienne klify. Jak dla mnie robią nawet lepsze wrażenie w niektórych miejscach niż samych 12 Apostołów. 
  8. London Bridge (London Arch) – słynna formacja skalna, która niestety w 1990 roku runęła częściowo do morza. Obecnie można podziwiać tylko jeden łuk mostu. 
  9. Bay of Islands – kolejne miejsce, które dostarcza również niezapomnianych ‚dramatycznych’ widoków
  10. Great Otway National Park – polecamy ze względu na tani kemping w pobliżu 12 apostołów, który niestety w przyszłości może zostać zlikwidowany kosztem dużego kompleksu hotelowego. Warto też się przejść na mniej uczęszczaną pobliską plażę.

    Kemping przy Great Otway National Park
  11. Majestatyczny las przy drodze C159 – jeżeli dysponujecie dodatkowym czasem, warto odbić z GOR i zobaczyć fragment imponującego starego lasu, który kiedyś porastał te tereny.

Kilka miejsc za Allansford (tu oficjalnie kończy się GOR), które odwiedziliśmy w drodze do Mount Gambier:

  1. Warnambool – większe miasto, w którym warto zrobić zakupy i zatankować do pełna.
  2. Port Fairy – małe urokliwe miasteczko z przyjemną piaszczystą plażą.
  3. Portland – miasteczko portowe, po którym można przejechać się zabytkową kolejką
  4. Cape Nelson Lighthouse – bardzo malowniczo położona latarnia. Warto przejść się po klifach w jej okolicy. Ponoć nieopodal na Cape Bridgewater można wypatrzeć foki, ale my tam już niestety nie dojechaliśmy więc nie możemy potwierdzić.
  5. Mount Gambier – robotnicze miasteczko, położone na dawnych terenach wulkanicznych. Słynne z niebieskiego wulkanicznego jeziora (blue lake). Nas niestety nie zachwycił jego kolor, bo trafiliśmy na pochmurny dzień i woda w nim raczej wydała nam się szara…
Continue Reading

Wilsons Promontory National Park – górzysty raj

W stosunkowo bliskiej odległości od Melbourne (jakieś 250 km i 3-4 godz jazdy samochodem) znajduje się, jak dla mnie, najładniejszy park w tej części Australii: Wilsons Promotory National Park. Wyprawę do tego parku wspominam z wyjątkowym rozczuleniem, bo po drodze na jednym z kempingów obok parku, w miasteczku Foster, spotkaliśmy naszego intrygującego australijskiego przyjaciela. To niespodziewane spotkanie zaowocowało w późniejszym czasie niezwykłą wyprawą na czołgi… otóż tak, w Australii pierwszy raz mieliśmy okazję przejechać się czołgiem, ale o tym na końcu.

Pierwszym przystankiem w Promotory jest dzikie zoo. Warto wysiąść z samochodu i poszukać w okolicy emu, licznych kangurów i wombatów. My szczególnie byliśmy zainteresowani tym ostatnim zwierzątkiem, zwłaszcza, że wydawało się zupełnie nie zainteresowane naszą obecnością i pozwoliło nam do siebie naprawdę blisko podejść.

Promotory słynie z górzystych krajobrazów i kilkudniowych szlaków trekkingowych. Nam nie było dane wybrać się na włóczęgę w góry, ale chętnie skorzystaliśmy z tutejszych szerokich i piaszczystych plaż.

Główny kemping parku, gdzie znajdują się też oficjalne biura, w których uzyskacie wszelkie informacje na temat tras i punktów noclegowych w parku, znajduje się w Tidal River. Niestety dostępność miejsc, a raczej jej znikoma ilość i cena skutecznie zniechęciły nas żeby zostać tu na noc, mimo urokliwych okoliczności przyrody. Na kempingu zjedliśmy lunch i poszliśmy pooglądać surferów na pobliskiej plaży.

Główny kemping w parku.

Odwiedziliśmy jeszcze Squeaky Beach z niezwykle białym piaskiem i pojechaliśmy na początek jednej z górskich tras, żeby podziwiać górskie widoki.

Po dniu pełnym wrażeń, spędziliśmy bardzo zimną noc na kempingu w Foster. Na pocieszenie dostaliśmy zaproszenie na przejażdżkę czołgami, z której postanowiliśmy skorzystać. Jakiś tydzień później wróciliśmy do pagórkowatego regionu Gippsland, żeby poznać australijskiego weterana II wojny światowej, który kiedyś sam jeździł i naprawiał czołgi i innych pasjonatów militariów. Sama przejażdżka też okazała się ekstremalnym przeżyciem, bo kierujący nas nie oszczędzał. Jechaliśmy pełnym gazem po błocie i wybojach. Po wszystkim wyglądaliśmy jakbyśmy co najmniej tarzali się gdzieś w błocie… ale było warto!

Zobacz FOTORELACJĘ:

Przejażdżka czołgiem – czyli co jeszcze można robić w Australii

Continue Reading

Co zobaczyć w Sydney? – Krótki przewodnik

1. Opera – Sydney Opera House

Opera w Sydney

Oczywiście najbardziej charakterystyczne i obowiązkowe miejsce w Sydney. Oprócz obejścia budynku z zewnątrz i wzięcia udziału w jakimś koncercie/ spektaklu, można również po południu wybrać się do jednej z restauracji / barów, które mieszczą się na parterze opery z widokiem na zatokę. Weźcie ze sobą koniecznie jakiś dokument, bo przed wejściem do strefy barowej stoją ochroniarze i proszą o pokazanie torebek i dowodu osobistego, inaczej nie wejdziecie. 

Restauracje i bary w dolnej części opery.

2. Park obok opery/ ogród botaniczny

Widok na operę z parku.

Miłe miejsce na odpoczynek wśród zieleni po męczącym dniu w mieście. Wstęp jest bezpłatny. Można również podziwiać operę i miasto z innej perspektywy.

Widok na Sydney z parku.

3. Sydney Harbour Bridge i Millers Point

Ci odważni, co nie mają lęku wysokości, mogą wybrać się na wspinaczkę na jeden z łuków mostu, żeby podziwiać z góry zatokę oraz widok na miasto i operę. 

Grupa śmiałków na górnym łuku mostSydney Harbour Bridge
Jeden z wycieczkowców odwiedzających Sydney.

Jak już znajdziecie się w okolicach mostu polecamy przespacerować się wzdłuż brzegu do bardzo urokliwego parku na Millers Point.

Sztuka uliczna w niedalekiej okolicy mostu.

Millers Point

4. Centrum i Chinatown

Wśród wielu punktów widokowych w mieście znajduje się też wieża telewizyjna, na szczycie której umiejscowiono obracającą się restaurację. 

Spośród budynków wyłania się charakterystyczna sylwetka wieży telewizyjnej.

W centrum znajdziemy największe galerie handlowe i zabytkowe budowle tj. np. Queen Victoria Building, wiktoriańską halę targową, lub liczne siedziby Sydney Living Museum, które zostały umieszczone w najciekawszych zabytkach miasta. Chinatown natomiast pełne jest banków i restauracji z azjatyckim jedzeniem. Zainteresowani sakralnymi zabytkami mogą również odwiedzić neogotycką archikatedrę Najświętszej Maryi Panny, która znajduje się nieopodal centralnie położonego i przyjemnie zielonego Hyde Park.

Jedna z siedzib Sydney Living Museum w dawnym budynku policji.
Martin Place jeden z centralnych placów miasta.
Chinatown
Deptak przy King St

Z portu Circular Quay, w niedalekiej okolicy Opery, odpływają promy na drugą stronę zatoki. Można tu również podziwiać ogromne wycieczkowce odwiedzające Sydney, a wieczorami okolica portu zamienia się w gwarną imprezownię.

Widok na przystań Circular Quay.
Wycieczkowiec wpływający do przystani Circular Quay

Jeden z zabytkowych budynków portowych w okolicach nabrzeża Circular Quay.
Kolejka do klubu w okolicy portu Circular Quay

4. Darling Harbour

Zatoka rozrywki, w której znajdziecie liczne kawiarnie zbudowane z okazji olimpiady w Sydney, centrum handlowe, muzeum morskie, koło widokowe i zwodzony zabytkowy most.

Darling Harbour
Darling Harbour
Darling Harbour

5. King Cross

Ponoć ulubiona dzielnica dealerów, prostytutek no i backpackerów ze względu na tanie hostele. Bez wątpienia jeżeli szukacie nocnych wrażeń to tu je znajdziecie. W ciągu dnia dzielnica wydaje się spokojna i swojska, idealna na kawę.

6. Woolloomooloo, Paddington, Double Bay

Bardzo przyjemne willowe dzielnice Sydney. Przy nadmiarze czasu warto się po nich powłóczyć w poszukiwaniu przyjaznych zakątków i licznych zatok lub wypić kawę w jednej z małych kafejek.

Przystań w Woolloomooloo
Urokliwy basen przy przystani.
Przystań w Double Bay
Przystań w Double Bay
Urokliwe kawiarenki w Paddington

7. Bondi Beach

Bez wątpienia najbardziej znana i pozerska plaża w mieście. Jeśli chcecie pokazać swoje umięśnione ciało na tle deski surfingowej to tylko tam 🙂 Można też wybrać się na spacer po okolicznych klifach lub odwiedzić jedną z drogich restauracji, które oferują szeroki wybór owoców morza. Dojazd z centrum miejskim autobusem.

Bondi Beach
Sztuka alternatywna na Bondi Beach

Surferzy na Bondi Beach

 

Continue Reading

Australia – z Brisbane do Sydney – co zobaczyć na Wschodnim Wybrzeżu? – cz. 3

Klify Creascent Heads i szpital dla koali po przejściach w Port Mcquarie

Na klify Creascent Heads trafiliśmy przez przypadek szukając miłego miejsca na obiad.
Znaleźliśmy pusty stolik, ale niestety bez widoku i z żarłocznymi ptakami, ale za to późniejszy spacer wynagrodził nam wszystkie niedogodności.

Szpital dla koali – tylko dla wytrwałych


Szpital można zwiedzić samemu lub w towarzystwie przewodnika/wolontariusza (ustalone godziny wycieczek). Gdy odwiedza się miśki na własną rękę, można również poznać ich trudne historie, które są wypisane na metalowych tabliczkach obok klatek. Weterani wracają do szpitala nawet po kilkadziesiąt razy. Zazwyczaj koale trafiają tam w wyniku pożarów łatwopalnych lasów eukaliptusowych, lub wypadków samochodowych – podobnie jak koty w Polsce chowają się w komorach silników więc trzeba być czujnym.

Jeden z pacjentów szpitala

W Port Maquarie można również zwiedzić zabytkowy dom pierwszych osadników. Za drobną darowiznę oprowadza bardzo miły Pan, który chętnie opowiada o historii regionu.

Latarnia Sugarloaf i przygoda na plaży

W budynkach latarni mieści się zdecydowanie najlepiej położony hotel w Australii. Niestety nie dane nam było tam mieszkać… natomiast mogliśmy znowu podziwiać migrację wielorybów i bezkresny błękit oceanu.

Później poszliśmy pobiegać po plaży i przekonałam się na własnej skórze jak ważne jest oglądanie seriali. Otóż przydała mi się pewna historia z Przyjaciół: pamiętacie jak Chandler i Joey poszli z Moniką na plażę i później nie chcieli się przyznać, co się tam wydarzyło? No właśnie, otóż musiałam zrobić to samo 🙂

Beztrosko biegłam po plaży na bosaka i nagle przeszył mnie potworny ból – jakby moja stopa płonęła od spodu. Na początku myślałam, że to może jakiś kolec, albo że nadepnęłam na coś ostrego, ale stopa była tylko lekko zaróżowiona. Od razu pomyślałam o groźnych paraliżujących jadem meduzach i trochę się przestraszyłam, że ból wcale nie minie i jeszcze mnie sparaliżuje… Żeby uniknąć wizyty w szpitalu bez namysłu postanowiłam wykorzystać sposób z Przyjaciół i… no właśnie poszłam nasikać na własną stopę. Tak to obrzydliwe, ale uwierzcie, że pomogło. Po kilku minutach ból przestał się nasilać i do końca dnia tylko trochę piekła mnie podeszwa stopy, ale już tak do wytrzymania. Także polecam gdybyście nie mieli przy sobie octu winnego (to ponoć drugi dobry sposób na łagodzenie oparzenia meduzim jadem).

Newcastle i Zoo

Jeżeli wciąż nie mieliście okazji zobaczyć czołowych przedstawicieli australijskiej fauny to wykorzystajcie okazję i odwiedźcie park dzikiej przyrody przy Carnley Avenue w New Castle.
Wejście jest bezpłatne.

Później można odpocząć na piaszczystej plaży w New Castle lub przejść się po zabytkowym centrum miasta.

Wieczorem na kempingu widzieliśmy największą odmianę kangurów, niektóre miały chyba po dwa metry wzrostu i prezentowały się naprawdę atletycznie. Miejscowy opiekun kempingu ostrzegł nas żebyśmy nie podchodzili za blisko bo mają młode i samce mogą być bardzo agresywne, a że są bardzo silne to mogą nawet zabić swoim kopnięciem.


Następnego dnia mieliśmy dotrzeć do celu tego etapu naszej podróży: Sydney.

Continue Reading

Australia – z Brisbane do Sydney – co zobaczyć na Wschodnim Wybrzeżu? – cz. 2

Szlakiem wodospadów: Wollomombi, Ebor, Dorrigo

Po opuszczeniu Goald Coast i krótkim plażowaniu postanowiliśmy odbić trochę w bok od głównej drogi, która wiedzie wzdłuż wybrzeża, i poszukać wodospadów. A jest ich w tym regionie kilkanaście więc mieliśmy w czym wybierać. Sama droga w głąb lądu też ma swój urok, bo krajobraz zmienia się na bardziej rustykalny i górzysty. Trzeba więc przyzwyczaić się do serpentyn i stromych podjazdów.

Zresztą temperatura w nocy, zwłaszcza poza latem, już w tej części Australii staje się, delikatnie mówiąc, dość chłodna. My pod koniec wodospadowego dnia spędziliśmy noc na dużym lokalnym boisku położonym jeszcze wśród pagórkowatego krajobrazu i pod wieczór, gdy temperatura zbliżała się do 3-4 stopni ratowało nas ognisko, ale w nocy chłód i wilgoć dały nam mocno w kość w cienkim namiocie.

Nasze obozowisko. Dopóki świeciło słońce temperatura była znośna.

Na szczęście w ciągu dnia temperatura wraz ze słońcem wracała do przyzwoitych 20 stopni, a im byliśmy bliżej wybrzeża tym było jeszcze cieplej. 

Wróćmy jednak do wodospadów:

Najbardziej imponującym pod względem wysokości okazał się wodospad Wollomombi. Co prawda starczyło nam czasu, żeby podziwiać go tylko z daleka, ale i tak swoim monumentalnym wyglądem przypominał najwyższy wodospad Australii: Wallaman Falls.

Wollomombi Falls
Marcin najwyraźniej już miał dosyć oglądania wodospadów.

Wodospady Ebor według mnie w tej okolicy są najbardziej urokliwe ze względu na kaskadowy charakter. W ich pobliżu można też chwilkę pospacerować i popodziwiać je z różnych perspektyw. Można też coś przekąsić na wyznaczonym do tego piknikowym terenie.

Kaskadowe Ebor Falls.
Okolice Ebor Falls

Dorrigo Waterfall
Ostatni wodospad jaki odwiedziliśmy tego dnia, miał zdecydowanie najbardziej rustykalny i mroczny klimat. Dlaczego mroczny? Bo jako jedyny znajdował się wśród gęstego lasu. A dlaczego rustykalny? Bo ścieżka, która do niego prowadzi zaczyna się w osadzie pełnej krów.

Zabytkowa jak na Australię osada Dorrigo.

Rustykalne okolice wodospadu Dorrigo.

Wśród rytmicznych krowich porykiwań doszliśmy do ukrytego między drzewami wodospadu, przy którym jakaś para zażywała romantycznych uniesień przy dźwiękach gitary. Nie, nie robili nic zdrożnego. On jej grał i śpiewał, a ona wpatrywała się w niego maślanymi oczami. Widocznie zakłóciliśmy im nastrój, bo na nasz widok szybko się podnieśli i sobie poszli.

Leśna ścieżka do wodospadu Dorrigo.
Romantyczna sceneria wodospadu Dorrigo. Po prawej chłopak z gitarą.

Wodospad Dorrigo, po tylu odwiedzonych przez nas wodospadach w Australii i innych częściach świata, wydał nam się dosyć nieciekawy, dlatego postanowiliśmy długo mu się nie przyglądać i jeszcze przed zmrokiem dotrzeć na upatrzone miejsce postojowe, co jak się okazało było słuszną decyzją, ze względu na opisaną wyżej niską temperaturę po zmroku.

Wodospad Dorrigo z góry.
Otoczenie wodospadu Dorrigo.

Nambucca Heads Beach


Następnego dnia zmarznięci wróciliśmy na wybrzeże, żeby spędzić trochę czasu na, jak dla mnie, najciekawszej i najładniejszej plaży wschodniego wybrzeża: Nambucca Heads Beach.

Bardzo ciekawe formacje skalne sprawiają, że jest to wyjątkowe miejsce. Można też przyjrzeć się z bliska różnym ciekawym formom życia np. wielkim pelikanom i małym krabikom.

Nambucca Heads

Po okrążeniu skał trafiliśmy do uroczego portu z kolorowym molem, dookoła, którego były rozlokowane ośrodki wczasowe i kempingi – zdecydowanie bardziej turystyczna część Nambucca.


Z punktu widokowego Captain Cook Lookout można podziwiać widok na zatokę i plaże w Nambucca Heads.


W drodze na kemping odwiedziliśmy jeszcze małą plażę, której nazwy sobie nie mogę przypomnieć, ale która zapadła mi głęboko w pamięci przez parkę zakochanych pelikanów. Marcin prawie naraził się na atak jednego z nich przez swoją ciekawską kamerkę.

Continue Reading

Australia – z Brisbane do Sydney – co zobaczyć na Wschodnim Wybrzeżu? – cz. 1

Wschodnie wybrzeże Australii to osławione złote surfer’skie plaże i popularne gwarne miasta: Gold Coast i Brisbane. Nam jednak na trasie z Brisbane do Sydney bardziej do gustu przypadły piękne parki narodowe i dzikie wybrzeże niż szklane miasta i zatłoczone sławne plaże.

Brisbane

Po dzikich pustkowiach Outbacku i słabo zaludnionych terenach północno-wchodniego wybrzeża, było to pierwsze duże miasto jakie odwiedziliśmy. Biznesowa i administracyjna stolica stanu Queensland. Niestety z powodu wielkości miasta nasz francuski towarzysz troszkę spanikował, bo ruch samochodowy okazał się większy i ciężko było znaleźć miejsce do parkowania. Kiedy już był zdecydowany oddalić się na dobre od centrum, jakoś udało nam się go uspokoić i szczęśliwie zaparkować (o zgrozo na płatnym parkingu!), więc mogliśmy spokojnie udać się na krótki spacer po brukowanych ulicach nowoczesnego centrum.

Centrum Brisbane

Serce miasta, dzielnica South Bank, położona jest wzdłuż rzeki Brisbane River, przy której umiejscowiły się najdroższe restauracje i kawiarenki.

Ciekawostka: Most na rzece Brisbane jest miniaturową kopią słynnego mostu z Sydney i tak jak w stolicy można się na niego wdrapać i podziwiać widok na miasto.

Jako że leniwy klimat miasta (jak dla nas nie przypominało ono wcale zatłoczonych ruchliwych metropolii, tylko raczej rozbudowaną nowoczesną senną wioskę), nas troszkę uśpił, to również postanowiliśmy zasiąść na kawę w jednej z licznych kawiarni w centrum. Bardzo przyjemy odpoczynek przy czarnej cieczy zakłócił okrzyk naszego kolegi, który z przerażeniem stwierdził, że zostało nam tylko 15 min parkingu i że musimy biec z powrotem. Nie mieliśmy wyjścia, musieliśmy wracać do samochodu. W ramach pocieszenia udaliśmy się jeszcze na najbardziej znany punkt widokowy w mieście Mt Cooth-tha, który ponoć należy odwiedzić w czasie zachodu słońca, oczywiście najlepiej z butelką jakiegoś dobrego trunku w ręku.

Brisbane, Mt Cooth-tha
Mt Cooth-tha

Gold Coast

Kolejnym dużym miastem na naszej trasie było kurortowe Gold Coast. Jak sami siebie szumnie nazwali: Surferski Raj.

Szeroka plaża przy centrum Gold Coast
Gold Coast

Tym razem szklane domy i wysokie apartamentowce wznoszą się tuż nad złotą plażą, dlatego wykorzystałam tę niepowtarzaną okazję na szybką orzeźwiającą kąpiel w falach. Pogoda raczej nie sprzyjała surferom.

Plaża w Gold Coast

Po krótkim plażowaniu i przechadzce po centrum posililiśmy się jeszcze w pobliskim McDonald’sie i ruszyliśmy do nieco oddalonego od centrum Burleigh Head National Park.

Spacer z widokiem na Gold Coast

Wiało niemiłosiernie dlatego zrezygnowaliśmy z dalszego plażowania i zmęczeni udaliśmy się w poszukiwaniu jakiegoś zacisznego miejsca na nocleg. Gold Coast mimo swoich widocznych plażowych walorów nie przypadło nam do gustu, zdecydowanie wolimy mniej nadęte, przytulne mieściny z niezatłoczoną plażą i niskim zabudowaniem.

Widok na Gold Coast z Burleigh beach

Byron Bay

Ta mieścina bardziej zasługuje na miano mekki surferów niż miasto Gold Coast, przynajmniej tych bardziej hipsterskich surferów… Jest to na pewno bardzo modne miejsce wśród młodych ludzi. Tutaj też pierwszy raz na plaży Broken Head mieliśmy przyjemność obserwować surferów w akcji.

Bardzo przyjemną wycieczką jest również spacer do Cape Byron Lighthouse. Zwłaszcza kawa z takim widokiem dobrze smakuje. Mieliśmy również okazję zobaczyć kolejne wielorybie igraszki w wodzie.

Cape Byron Lighthouse

Wielorybie igraszki

 

Continue Reading

Australia – Wiza i kontrola na lotnisku

Wiza

O wizę turystyczną E-visitor (subclass 651) wnioskowaliśmy online jeszcze przed wyjazdem z Polski. Jest to wiza, która pozwala na pobyt turystyczny w Australii. W ciągu trwania ważności wizy (rok od daty wydania) można wielokrotnie wjeżdżać na teren kraju, ale każdy pobyt nie może być dłuższy niż 3 miesiące. Można też podjąć studia na tej wizie – jednak kurs nie może być dłuższy niż 3 miesiące.

W potwierdzeniu przyznania wizy są też określone warunki jak jej można używać.

Wiza jest bezpłatna. Żeby ją otrzymać należy wypełnić wniosek online. Na początku musimy założyć konto w australijskim systemie imigracyjnym (link tutaj) – trzeba kliknąć Apply Now i na następnej stronie założyć nowe konto, klikając w Create an Immi Account, na końcu wypełnić i przesłać formularz.
Po wypełnieniu i przesłaniu ankiety, decyzję o przyznaniu wizy powinniśmy dostać mailem w ciągu 3 dni. My dostaliśmy nasze wizy już po kilku godzinach od złożenia wniosku.
Takie to łatwe.

Kontrola graniczna

Moje obawy, co do wjazdu na teren Australii, najbardziej były związane z restrykcyjną kontrolą graniczną. Nie dlatego, że przewoziliśmy jakieś niedozwolone substancje (swoją drogą lepiej sprawdzić wcześniej listę np. leków zabronionych i innych substancji, których nie można przewozić), ale dlatego, że mieliśmy ze sobą sprzęt trekingowo-kempingowy, różne drewniane pamiątki z Azji, i w końcu nasz lot był z Bali, czyli kraju potencjalnie groźnego biologicznie (groźne dla fauny i flory australijskiej drobnoustroje i rośliny). Zdając sobie sprawę z zagrożenia jakie mogliśmy stanowić dla australijskiej przyrody i ludzi posłusznie zgłosiliśmy w deklaracji, którą muszą wypełnić wszyscy jeszcze na pokładzie samolotu, że przewozimy niebezpieczne buty trekingowe, namiot i drewno (figurki z Bali).

Na szczęście na małym lotnisku w Darwin kontrola odbywała się sprawnie i w miłej atmosferze. Po kontroli paszportowej i miłej pogawędce z celniczką w jakim celu i na ile przyjechaliśmy do Australii (czasami padają też pytania o bilet powrotny i miejsce pobytu więc lepiej być przygotowanym), udaliśmy się na kontrolę i odkażanie bagażu. Na początku personel sprawdzał wypełnione deklaracje i kierował do dwóch kolejek: dla tych, co coś zadeklarowali i dla tych, co nic nie zadeklarowali. Oprócz tego wśród osób, które nic nie zadeklarowały przechadzał się Pan, który typował niektóre osoby do kontroli osobistej (kazał otwierać walizkę i szukał niedozwolonych przedmiotów, bądź takich, które należało zadeklarować – kary za oszukiwanie są wysokie). Przyszła wreszcie nasza kolej na rewizję. Pan celnik wyjmował śpiwory, buty, namiot i dokładnie oglądał czy nie ma na nich zanieczyszczeń. Zażartował jeszcze czy nie mamy jakiegoś węża z Azji w plecaku, po tym jak skrupulatnie zaprzeczyliśmy zaniósł nasz sprzęt do komory gazowej i zdezynfekował. Jeszcze przed wyjściem z lotniska obwąchał nas pies (to bardziej kontrola narkotykowa) i mogliśmy ruszać wolni w ciemną australijską noc i na podbój Darwin…

Darwin – kilka słów o mieście na odludziu i australijskich Aborygenach

 

Continue Reading

Przygoda z samochodem i zachwycająca Rainbow Beach

W czasie długiej podróży z Townsville do Sydney optymistyczny plan naszego kolegi obejmował kilkudniowy pobyt na Fraser Island. Jest to o tyle duże wyzwanie, ponieważ wyspa jest bezludna, zamieszkana tylko przez psy Dingo, i nie ma na niej normalnych dróg (ponoć jest jedna regularnie zalewana, która prowadzi do głównego obozu). W czasie odpływu, żeby zwiedzić wyspę można przemieszać się samochodem tylko po plaży.

Pies Dingo

Na wyspę można dostać się jedynie promem i z powodu panujących tam warunków należy raczej dysponować dobrym samochodem terenowym. Nasz samochód, który bardziej udawał terenowy, według moich odczuć nie był dobrą opcją, ale kolega Francuz się uparł, pomimo realnego zagrożenia, że nie dojedziemy do Sydney i utkniemy na dobre na bezludnej wyspie w towarzystwie psów Dingo. Nie wspominam tu już o dodatkowych kosztach: przeprawa i pobyt na wyspie nie są tanie (trzeba zapłacić za wjazd na teren rezerwatu i kemping, który nie oferuje żadnych udogodnień). Na szczęście postanowiliśmy najpierw przetestować możliwości samochodu na plaży Rainbow Beach, na której panują podobne warunki do Fraser Island. Po drodze odwiedziliśmy jeszcze kilka urokliwych miejsc na wschodnim wybrzeżu.

Nadszedł wreszcie sądny dzień próby. Tym razem to Marcin przejął kierownicę i ruszył w kierunku złocistego piasku Rainbow Beach. Niestety już przy wjeździe zakopaliśmy się na dobre. Czy zawiodły umiejętności mojego męża, czy samochód nie dał rady? Raczej to samochód nie był przystosowany do tak głębokiego piasku, a dzięki rozsądkowi Marcina nie utknęliśmy dużo dalej i nie zatarliśmy sprzęgła, co realnie nam groziło po tym jak nasz nerwowy kolega Francuz próbował wyjechać z potrzasku, zakopując jeszcze głębiej koła…

Narada co teraz mamy zrobić…
Nasza sytuacja nie wyglądała optymistycznie…

Ja po cichu uradowana z całej tej sytuacji (miałam duże obawy, co do naszej wycieczki na wyspę), zostawiłam rozemocjonowanych chłopców i poszłam obejrzeć piękną Rainbow Beach, która swą nazwę zawdzięcza różnokolorowemu klifowi.

Ślady kół samochodowych na Rainbow Beach. Prawdziwe samochody terenowe mogą jeździć tu po plaży.
Plaża Rainbow Beach zawdzięcza swoją nazwę klifom.

Po jakiś 40 minutach zjawił się wreszcie odpowiedni samochód (prawdziwy terenowy), który był w stanie nam pomóc i wyciągnąć nasz pojazd z piachu. Po tym wstrząsającym przeżyciu i realnej groźbie zepsucia samochodu, nasz kolega poszedł po rozum do głowy i postanowił, że już nie będziemy próbowali jeździć po plaży dlatego wycieczka na Fraser Island nie doszła do skutku.

Po udanej akcji ratunkowej, wszyscy troje mogliśmy cieszyć się plażą.

Na pocieszenie wybraliśmy się do pobliskiego rezerwatu wydm, z którego rozpościerał się przepiękny widok na klify i plażę Rainbow Beach.

Rainbow Beach
Continue Reading

Mityczny dziobak i inne zwierzaki – początek drogi z Townsville do Sydney

Po udanym pobycie na farmie, znowu porozumieliśmy się z naszym Francuskim kolegą, z którym już wcześniej podróżowaliśmy z Darwin do Cairns (początek relacji z tego odcinka drogi), i tym razem postanowiliśmy razem dojechać aż do Sydney. Po drodze oczywiście mieliśmy zaplanowane postoje we wszystkich, co bardziej interesujących miejscach, o których wspomniano w Lonely Planet. 

Czasami znajdowaliśmy też czas na zasłużony odpoczynek po obejrzeniu wszystkich wodospadów w okolicy 😉 .

Podróż nr 2 zaczęliśmy w raczej sennym Townsville, które jest urokliwym nadmorskim miasteczkiem, ale po 5 dniach mieliśmy go już trochę dosyć.

Jedna z ulic Townsville
Atrakcją turystyczną Townsville jest stary fort wojskowy Kissing Point
Plaża w Townsville. Kąpiel raczej nie wskazana ze względu na groźnie meduzy. Żeby się ochłodzić u można skorzystać z basenu miejskiego, który znajduje się zaraz przy brzegu.

Skrytym marzeniem Marcina, jeszcze z czasów dzieciństwa, było zobaczenie mitycznego dziobaka, unikalnego ssaka (połączenie kaczki z borsukiem?), który występuje tylko w Australii. Na początku wybraliśmy się w góry do Broken River, naturalnego miejsca występowania tego uroczego stworzenia. Najlepszymi porami, żeby zobaczyć to urocze, ale bardzo wstydliwe zwierzątko, jest wczesny ranek lub wieczór.

Najlepsze godziny do szukania dziobaka.

My niestety byliśmy na miejscu o 9:00. Mimo wszystko postanowiliśmy cierpliwie czekać i bardzo długo wpatrywaliśmy się w mętne wody rzeki Broken River. Ku wielkiemu rozczarowaniu Marcina nie udało nam się zobaczyć Platypus’a, a jedynie kilka żółwi.

Marcin cierpliwe szukał dziobaka…
Jak tylko coś poruszyło się w wodzie wpadaliśmy w chwilową ekscytację, ale zazwyczaj okazywało się, że to kolejny żółw.

Jacyś australijscy turyści podłamali nas jeszcze bardziej mówiąc, że poprzedniego wieczora widzieli aż dwa dziobaki i że są to bardzo szybkie zwierzątka więc trzeba dobrze się wpatrywać, najlepiej w miejscach gdzie jest zgromadzonych dużo patyków.

O tym, że jest to nadpobudliwe zwierzątko przekonaliśmy się miesiąc później, kiedy to wreszcie spełniło się marzenie Marcina i na własne oczy zobaczyliśmy dziobaka… w zoo koło Melbourne dzięki uprzejmości właścicieli drugiej farmy, na której mieliśmy okazję pracować (polecamy film o dziobaku na Facebooku).
Dla osłody, po gorzkiej porażce, następnego dnia pojechaliśmy do małego darmowego zoo w Rockhampton, gdzie z bliska mogliśmy się przyjrzeć flagowym przedstawicielom fauny australijskiej, których później mieliśmy wielokrotnie okazję oglądać na wolności.

W zoo były ciekawskie papugi.
Najładniejszy australijski koala jakiego widzieliśmy w ciągu całej podróży.
Sławny Cassuaris, którego szukaliśmy w okolicach Mission Beach
Pies Dingo
Oczywiście nie mogło też zabraknąć kangura

Niestety nasz kolejny pomysł, żeby wybrać się na najpiękniejszą plażę w Australii, nie wypalił z powodu zbyt dużych kosztów. Plaża Whiteheaven beach znajduje się na wyspie Whitsunday Island, na którą można dostać się tylko promem (chyba że ktoś decyduje się na kilkudniową wycieczkę przez busz), najlepiej w pakiecie z wykupioną ofertą w jednym z biur podróży lub w bardziej luksusowej wersji helikopterem. Wyspa Whitsunday jest ścisłym rezerwatem i za każdy dzień pobytu na niej należy wnieść opłatę, biwakowanie też nie jest tanie, tak więc nawet pobyt na własną rękę nie wyjdzie tanio zwłaszcza, że najpiękniejsza plaża, o której mowa jest dostępna tylko drogą wodną więc i tak trzeba zapłacić za wycieczkę – pozwolenia na wpływanie do najpiękniejszego fragmentu ma tylko jedno biuro więc trzeba się dokładnie dopytać przed kupnem oferty. Te tańsze na pewno tam nie płyną – w informacji w Airlie chętnie powiedzą, kto gdzie może dopłynąć. Najmniejszy koszt za 2 dniową wycieczkę za osobę był w granicach 400 AUD, co zdecydowanie przekraczało nasz budżet. Zresztą takich pięknych białych plaż w Azji widzieliśmy kilka więc jakoś nas ta atrakcja zbytnio nie zachęcała. Na pocieszenie pospacerowaliśmy przez chwilę po również bardzo drogim kurorcie Airlie Beach, z którego wypływają promy i w którym liczne biura oferują wycieczki na Whiteheaven Beach.

Basen i miejska plaża w Airlie 
Z Airlie odpływają promy na Whitsunday Island
Continue Reading