Litchfield National Park – w krainie wodospadów

Litchfield National Park

Znalazłeś się w Darwin w porze suchej i zastanawiasz się gdzie w okolicy można miło spędzić czas i przy okazji zaznać odrobiny ochłody?

Odpowiedź jest prosta: odwiedź Litchfield National Park!

Po wizycie w raczej gorącym i wysuszonym parku Kakadu, Litchfield National Park, mimo pory suchej, okazał się przyjemną krainą orzeźwiających wodospadów, w których przeważnie można się kąpać (znów zagrożenie stanowią krwiożercze krokodyle). Drugą atrakcję parku stanowią liczne termitiery o różnym kształcie i wielkości. Na tablicach informacyjnych przy punktach widokowych można dokładnie obejrzeć jak wygląda taka termitiera w środku i na czym polega życie termitów. Bardzo ciekawa lektura.

Bardzo wysoka termitiera
Można prześledzić ciekawe życie termitów.
W Litchfield National Park można podziwiać las termitier tzw. Magnetic Termite Mounds.

W odróżnieniu od Kakadu, w Litchfield większość dróg do głównych atrakcji jest asfaltowa. Odległości do pokonania są też ciut mniejsze. Bramą wjazdową do parku jest miasteczko Batchelor, w którym, uwaga, obowiązuje całkowita prohibicja (tak samo jest na terenie parku). My na wjeździe do miasteczka mieliśmy przyjemność dmuchać w balonik i musieliśmy również otworzyć bagażnik, żeby pan policjant miał pewność, że nie wwozimy żadnych napojów wyskokowych. Chociaż Litchfield jest mniejsze od Kakadu, również i tu należy mieć ze sobą zapas wody i paliwa (o jedzeniu też trzeba pamiętać). Warto też zatankować w Batchelor mimo wysokiej ceny paliwa. W małym punkcie informacyjnym można wziąć sobie mapę parku, z zaznaczonymi atrakcjami.

Główna droga w parku.

Florence Falls

Po obejrzeniu fascynujących termitier udaliśmy się na kemping przy Florence Falls. Na nasze szczęście byliśmy tam dosyć wcześnie i udało nam się znaleźć kawałek wolnego miejsca. Kemping jest dosyć mały i w sezonie zapełnia się bardzo szybko. Małą ilość miejsc wynagradza nowo wybudowany budynek sanitarny, w którym jest bieżąca woda i można wziąć prysznic – oczywiście tylko zimny, ale w porównaniu z warunkami w Kakadu to był prawdziwy luksus!

Kemping przy Florence Falls jest dosyć mały i w sezonie zapełnia się bardzo szybko.

Na noc nieopatrznie zostawiliśmy przy samochodzie siatkę z pustymi butelkami po wodzie. Niby nie ma zapachu a jednak zwabiła ciekawskiego stwora… Tej nocy naprawdę miałam stracha. O jakiejś 2 w nocy obudziło mnie tupanie i szeleszczenie. Od razu pomyślałam: jesteśmy tak blisko wody, to musi być krokodyl! Złapałam Marcina za rękę i kazałam mu nasłuchiwać. Przerażeni słuchaliśmy odgłosów rozszarpywanych siatek i zastanawialiśmy się co zrobimy jak stwór zacznie dobierać się nam do namiotu… na szczęście kroki okrążyły tylko nasz namiot i się oddaliły. Z wrażenia musiałam bardzo zrobić siku i cała w strachu wychyliłam się z namiotu. Poświeciłam dookoła latarką i w odległości jakiś 2 metrów ode mnie, w krzakach zobaczyłam smukłą psią sylwetkę, trochę mi ulżyło, że to był tylko pies Dingo, ale i tak z duszą na ramieniu i mocno tupiąc ruszyłam biegiem w stronę toalety. Dzikie zwierzęta na szczęście zazwyczaj mają jedną dobrą cechę wspólną: unikają ludzi i światła, atakują przeważnie tylko wtedy, gdy czują się zagrożone. Reszta nocy upłynęła nam już w błogim spokoju.

W jednej z restauracji nieopodal Darwin można oglądać zabalsamowany okaz największego jak do tej pory zabitego na tym terenie krokodyla.

Następnego dnia poszliśmy wykąpać się we Florence Falls, do których z kempingu prowadziła oznaczona ścieżka przez busz. Miejsce okazało się bardzo urokliwe, chociaż mocno zacienione i z bardzo zimną wodą. Mnie też od kąpieli odstraszały duże czarne ryby, które pływały ławicami w krystalicznej wodzie (jedni mają arachnofobię, ja mam rybofobię – wpadam w panikę jak coś śliskiego dotknie mnie w wodzie). Marcin i nasz francuski kolega wskoczyli do wody bez wahania. Po kilku minutach i licznych namowach, ja też weszłam do lodowatej wody. Było warto! Dzięki wczesnej porze wokół nie było ludzi i mogliśmy sami cieszyć się naturalnym spa w buszu. Ostrzegam jednak, że pływanie przy wodospadach jest niezwykle męczące i wymaga dobrych umiejętności pływackich. Po pierwsze baseny przy wodospadach są bardzo głębokie, po drugie występują bardzo silne prądy i trzeba mieć dużo siły zarówno żeby podpłynąć pod wodospad, jak i odpłynąć od niego…

Droga przez busz do Florence Falls
Florence Falls widziane z góry.
Florence Falls w Litchfield National Park
Kąpiel w Florence Falls w Litchfield National Park

Wangi Falls

Kolejnymi wodospadami, które odwiedziliśmy były Wangi Falls. Tutaj mimo większego zagrożenia krokodylowego niż we Florence Falls również odbyliśmy kąpiel. I tym razem nie obyło się bez strachu. Wangi Falls są dosyć pokaźnymi wodospadami, które otacza duży basen wodny. Żeby dopłynąć pod wodospady z miejsca gdzie można wejść do basenu, trzeba mieć dużo siły i przynajmniej 5 min czasu. Jak już byliśmy prawie pod wodospadem usłyszeliśmy przeraźliwe krzyki dziewczynki, która kąpała się przy brzegu. Pierwsza myśl: o cholera krokodyl i co teraz?! My tu na środku głębokiego jeziora, wokół do brzegów daleko, zresztą wyjście na brzeg w nieoznaczonym miejscu graniczyłoby z cudem, bo busz gęsty i nie wiadomo co tam siedzi… sytuacja patowa. Na szczęście po chwili nasłuchiwania rozmowy dziewczynki z jej opiekunami, zrozumieliśmy, że wpadła w panikę bo zaplątała się w jakieś glony… uff, jednak niepewność została już zasiana i przebywanie w wodzie, mimo niezwykłych uroków Wangi Falls, wiązało się z lekkim dyskomfortem.

Przy wejściu do Wangi Falls można przeczytać takie oto ostrzeżenie…
Wangi Falls to najpopularniejsze wodospady w Litchfield National Park
Żeby dopłynąć pod wodospady trzeba pokonać duży basen, który bogaty jest we wszelkiego rodzaju faunę i florę…
Pod wodospadem ciężko zrobić dobre zdjęcie…

Po ekscytującej kąpieli chłopaki postanowili zrobić jeszcze szybki hikking na szczyt wodospadu. Ja zdecydowała się posiedzieć na dole i dzięki temu zobaczyłam największego pająka w moim życiu, podobno był też niebezpiecznie trujący… niestety bateria w aparacie mi się wyczerpała dlatego nie zamieszczę tu jego zdjęcia. Wycieczka chłopaków okazała się nie warta wysiłku, bo widok z góry rozczarowywał…

Greenant Creek

Kolejnymi wodospadami na naszej trasie były wodospady na Greenant Creek, do których prowadzi malownicza ścieżka przez busz i czasami dosyć strome skałki, bo basen kąpielowy położony jest dosyć wysoko dzięki czemu z wody można podziwiać panoramę parku. Sam basen do kąpieli jak i wodospad są raczej skromne, ale za to można zrobić sobie nieumyślny rafting wodospadem w dół gdy przypadkiem staniesz zbyt blisko krawędzi wodospadu i twoja stopa ześliźnie się z mokrej skały…

Basen kąpielowy jest na szczycie wodospadu, jak źle postawi się stopę to można odbyć nieumyślny rafting…

Kolejne udane zdjęcie pod wodospadem 🙂
Widok na Litchfield Park ze wzgórza Greenant Creek

Walker Creek

Ostatnią kąpiel w Litchfield odbyliśmy w chyba najprzyjemniejszym miejscu w tym parku: w wodospadach Walker Creek. Żeby do nich dojść trzeba odbyć 3 km wędrówkę przez busz i skałki, ale warto się pomęczyć. Mimo śliskich skał, które utrudniały wejście/ wyjście i mrożącej krew w żyłach temperatury wody, jak dla mnie było to najładniejsze i zarazem najprzyjemniejsze miejsce do kąpieli w Litchfield National Park.

Droga do Walker Creek jest męcząca z powodu upału i odległości.
Przy drodze można wypatrzeć takie znaleziska jak skóra węża… daje do myślenia.
Końcowy odcinek drogi do wodospadów wiedzie przez skałki.
wodospady Walker Creek
Po wędrówce w upale, mrożąca krew w żyłach woda skutecznie nas ochłodziła…

Warto też przejść się trochę dalej i obejrzeć imponujący kanion Walker Creek.

Tolmer Falls

Na koniec wycieczki do Litchfield National Park obejrzeliśmy imponujący Tolmer Falls, w którym niestety nie można się kąpać…

Widok na Tolmer Falls.
Ścieżki krajoznawcze wokół kanionu Tolmer Falls
Widok na park z Tolmer Falls.

Wymoczeni i orzeźwieni wyruszyliśmy w dalszą fascynującą podróż po pustynnym australijskim Outbacku. CDN 🙂

Continue Reading

Kakadu National Park – rady praktyczne

Park Narodowy Kakadu oddalony jest od Darwin o jakieś 200 km. Żeby zwiedzić najpopularniejsze punkty potrzebne jest od 2 do 4 dni. W tym czasie przygotujcie się, że przejedziecie około 400 km lub więcej (czasami po nieutwardzonych drogach). Najlepszym sezonem do zwiedzania jest pora sucha (w czasie pory deszczowej większa część parku jest zamknięta). Mimo pory suchej zawsze lepiej jest dowiedzieć się najpierw w informacji jaki jest stan poszczególnych dróg np. w czasie naszego pobytu droga do Twin Falls była zupełnie nieprzejezdna.

Infrastruktura w parku jest dosyć skąpa dlatego przed wycieczką do Kakadu należy:

  1. Zrobić zakupy jedzenia na kilka dni (na terenie parku nie ma sklepów, w Jabiru i na 2 płatnych kempingach są drogie restauracje).
  2. Zabrać duży zapas wody pitnej (w czasie pory suchej ciężko jest znaleźć ujęcie wody pitnej – od zbiorników wodnych raczej trzeba trzymać się na dystans. Tylko niektóre i bardzo drogie kempingi oferują bieżącą wodę. Na kempingach darmowych albo tańszych nie ma wody, są tylko suche toalety)
  3. Zabrać kanister z benzyną (przy wjeździe do parku w Bar Hut Inn, na wyjeździe w Mary River Road House i w Jabiru są bardzo drogie stacje benzynowe – w promieniu jakiś 150 km stacji benzynowych jest jak na lekarstwo np. w Pine Creek jest stacja).
  4. Zabrać narzędzia do naprawy samochodu w tym lewarek, koło zapasowe etc. (bardzo ważne bo jesteśmy zdani na siebie i pomoc innych pośrodku buszu).
  5. Zabrać spray na komary, siatkę ochronnę na oczy – chroni przed muchami!
  6. Zabrać kapelusz na głowę i krem z filtrem.
  7. Wziąć sprzęt biwakowy, w tym latarkę, niezbędne leki i opatrunki.
Na terenie parku jest bardzo mało ujęć wody (tylko na płatnych kempingach i w punktach informacji). Toalety zwykle są suche tzn. budka a w niej dziura w ziemi, czyli znany nam w Polsce wychodek…

Dlaczego ważny jest dobry samochód?

Drogi dojazdowe do największych atrakcji w parku są delikatnie mówiąc dosyć wymagające (dwie główne drogi na szczęście są asfaltowe). O ile do Ubirr dojedziecie w miarę równą tzw. gravel road (droga żwirowa), to już do Jim-Jim wiedzie bardzo nierówna droga piaszczysto-błotna. Nasz samochód tylko udawał terenowy więc na odcinku do Jim-Jim parokrotnie ryzykowaliśmy zakopanie się w piasku i urwanie czegoś z podwozia (zwłaszcza gdy atakowały nas wielkie kamulce luźno rozsypane wokół drogi, które zsuwały się z luźnym piaskiem i uderzały w boki i o podwozie). Na szczęście nie przytrafiło nam się nic tragicznego w skutkach i szczęśliwie nie utknęliśmy w środku buszu na noc. Ruch na tym odcinku był umiarkowany więc istniała też jakaś szansa na ewentualną pomoc. Po tym doświadczeniu, zwłaszcza, że mieliśmy w perspektywie przejechanie tym samochodem ponad 4 tyś kilometrów, odpuściliśmy sobie jazdę drogami przeznaczonymi tylko dla samochodów 4WD.

Inne potencjalne zagrożenia:

Jeden z mieszkańców Kakadu National Park

Oprócz awarii samochodu, zagrożenie stanowią również pożary buszu. Nam np. nie udało się zatrzymać na jednym z kempingów właśnie z powodu pożaru. Zadymienie na drodze jak dla mnie również stwarzało realne zagrożenie. Na szczęście nie było dużego ruchu samochodowego. Jednak należy być bardzo ostrożnym i w razie pożaru szybko uciekać, bo ogień rozprzestrzenia się błyskawicznie.

Pożary buszu w porze suchej są codziennym zjawiskiem.

Jeśli chodzi o zwierzęta to należy zachować ostrożność, zwłaszcza przy większych zbiornikach wodnych (nie podchodzić zbyt blisko brzegu). Na kempingach nie należy trzymać jedzenia/ śmieci na wierzchu (nie tylko krokodyle, ale też psy dingo są zainteresowane naszym pożywieniem).

Uwaga: na terenie parku zasięg telefoniczny jest mocno ograniczony. Telstra działała tylko w pobliżu Jabiru i przy wjeździe i wyjeździe z parku.

Dobrze jest zasięgnąć informacji o zagrożeniach i stanie dróg w centrum informacji w Jabiru, tam też dostaniecie dokładną mapę parku i kupicie bilety (można to również zrobić przy wjeździe do parku).

Koszt wjazdu na teren parku to 41 AUD/ os

Oficjalna strona parku

Continue Reading

Kakadu National Park – w krainie krokodyli

Krokodyla daj mi luby… zawsze mnie zastanawiał nieodpowiedzialny wybór zwierzątka w tym naiwnym życzeniu. Lekkomyślnej Klarze z Zemsty Fredry pewnie nawet nie przyszło do głowy, że w Australii takie życzenie wcale nie jest niemożliwe do spełnienia, dlatego zawsze należy zachować ostrożność w życzeniach, które wypowiada się na głos. Ja w każdym bądź razie byłam przerażona wizją spania w namiocie na terenie parku, gęsto zasiedlonego przez krokodyle, zarówno te wielkie, słodkowodne, jak i te małe, bardziej agresywne, słonowodne. Nie miałam jednak wyboru. Jednocześnie ekscytowała mnie możliwość zobaczenia tych gadów w dużej liczbie na wolności. Zapewniam Was, że takie przeżycie powoduje dreszczyk emocji na całym ciele i gęsią skórkę, gdy nagle z mętnej wody wynurzają się wyłupiaste oczy.

Jeden z mieszkańców Kakadu National Park

Zanim jednak napiszę więcej o krokodylach, słów kilka o drodze do parku. Z Darwin do głównej siedziby Rangers’ów i centrum informacji parku, Jabiru, jest około 250 km. Dystans bardzo krótki jak na realia Australijskie. Zanim jednak wyruszy się na wycieczkę po parku własnym samochodem (zazwyczaj na taką wyprawę trzeba przeznaczyć kilka dni) należy odpowiednio się do tego przygotowaćo tym w poście Kakadu rady praktyczne.
Po jakiś 5 godzinach zakupów, tankowania i przepakowywania ekwipunku (zanim opracowaliśmy odpowiedni system wypakowywania i pakowania wszystkiego do samochodu, musiał upłynąć prawie tydzień), odpowiednio przygotowani, wyruszyliśmy we trójkę, z naszym francuskim kolegą, na podbój Kakadu.

Już w drodze do parku mogliśmy obserwować liczne stada ptaków, m.in. różowe kakadu.

Pora sucha na terytorium północnym sprzyja pokonywaniu nieutwardzonych dróg w parku – w czasie pory deszczowej są one zupełnie nieprzejezdne – ale oznacza to też lejący się żar z nieba, pożary buszu (czasami wywoływane specjalnie przez Aborygenów, żeby zachować naturalny cykl wzrostu roślin i ograniczyć nadmierne rozmnażanie węży i robactwa) i duże ryzyko zakopania się w piasku lub uszkodzenia kamieniami podwozia samochodu. (Dlaczego do parku Kakadu najlepiej wybrać się prawdziwym samochodem terenowym w poście Kakadu praktyczne).

Pożary buszu w porze suchej są codziennym zjawiskiem.

Nieświadomi licznych zagrożeń (optymistom w życiu zazwyczaj sprzyja szczęście) około 16:00 dotarliśmy w okolice Mamukala, gdzie według naszych aplikacji kempingowych (więcej info na temat kempingów w Australii), znajdował się darmowy kemping. Po krótkiej dyskusji czy ten mały placyk wśród buszu to na pewno ten kemping postanowiliśmy, że jednak zostajemy bo o 17:00 już się zmierzchało, a po zmroku w buszu nie sposób przebywać na zewnątrz, bo komary i muchy chcą Cię pożreć żywcem. Mimo sprzeciwów jakiegoś pana z kampera, który twierdził, że nie możemy, bo to miejsce tylko dla kamperów z powodu dużego ryzyka pojawienia się krokodyli (!), szybko rozstawiliśmy nasz mały namiocik (kolega Francuz był bezpieczny, bo spał w samochodzie), zjedliśmy jakiś makaron, ugotowany na kuchence turystycznej, i czym prędzej schowaliśmy się do namiotu. Mimo duchoty (na szczęście miałam power banka i mały przenośny wiatraczek na usb) zamknęliśmy szczelnie namiot i rozpoczęliśmy rzeź małych wampirków, które wbijały nam się w odsłonięte części ciała. Do późna słyszeliśmy jak nasz kolega rzuca się po samochodzie i zabija krwiopijców. Rano liczne ślady na tapicerce świadczyły o tym, że polowanie się udało, ale kosztowało naszego Francuza wiele wysiłku i nerwów, bo w ciągu dalszej naszej podróży wspominał o nim jeszcze kilkukrotnie.

Pierwszy biwak na darmowym kempingu w Kakadu National Park. Z wygód dostępna była tylko sucha toaleta i kamienne stoły. Nie było ujęcia wody.

Pierwszego dnia postanowiliśmy, mimo obaw Francuza i tylko dzięki mojemu ogromnemu entuzjazmowi, pojechać do Ubirr i po drodze zatrzymać się na oglądanie krokodyli przy słynnej przeprawie rzecznej Cahill Crossing. Było warto. Na początku poczułam lekkie rozczarowanie, bo w mętnej wodzie nie było widać żadnego gada. Pływały natomiast jakieś łódki z turystami żądnymi wrażeń. Chwilę po tym jak łódki odpłynęły, zaczęły pojawiać się pierwsze oczka i zarysy gadzich kadłubów w wodzie.

W kulminacyjnym momencie naliczyłam ich aż 20. Zagęszczenie spowodowało pojawienie się na drugim brzegu rzeki (część rezerwatu na teren którego nie można wjeżdżać bez stosownego zezwolenia) aborygeńskich dzieci. Dla zabawy, czy może z nudów, dzieciaki podbiegały do brzegu rzeki i jak tylko widziały jakieś poruszenie w wodzie uciekały ze śmiechem. Bardzo ryzykowna zabawa. Kolejną atrakcją były przejeżdżające przez przeprawę samochody. Wszyscy po cichu liczyli na jakiś mały dramat (na YT dużo jest filmów o tym jak z powodu zbyt wysokiego stanu wody przejazd w tym miejscu zakończył się spektakularnym fiaskiem i otoczeni przez gady pasażerowie musieli być ewakuowani łodziami). Tym razem wszystkie przejazdy, ku rozczarowaniu gapiów (!), zakończyły się szczęśliwie. Nawet ten małego samochodu osobowego.

Aborygeńskie dzieci oraz gapie na łódce i brzegu z zaciekawieniem śledzą przejazd samochodu osobowego przez Cahil Crossing, tymczasem jeden z krokodyli wolał obserwować nas… 
Łódkę też miał na oku…
Przejazd na szczęście się udał, mimo dużego ryzyka zalania silnika…
Takim samochodem dużo bezpieczniej jest pokonywać tę przeprawę.

Nasyceni gadzim widokiem ruszyliśmy do Ubirr, gdzie na skałach można podziwiać prehistoryczną sztukę Aborygenów. Z każdym z malowideł wiąże się jakaś aborygeńska legenda. Jest to swojego rodzaju biblia aborygenów (zbiór wzorców odpowiednich zachowań i mitów przekazywany z pokolenia na pokolenie). O określonych godzinach można dołączyć do grupy i posłuchać legend z ust miejscowego przewodnika. My stwierdziliśmy, że nie mamy tyle czasu, bo musimy jeszcze przed zmrokiem rozbić nasze obozowisko i urządziliśmy sobie spacer na własną rękę.

Trzeba przyznać, że zaraz po Cahill Crossing jest to najciekawsze miejsce w parku Kakadu. Masywne skały pozwalają podziwiać z góry bezkresne płaszczyzny buszu. Widoki warte każdej kropli potu.

Po wyczerpującym dniu rozbiliśmy namiot, tym razem na suchym i bezpiecznym darmowym kempingu. Drugi dzień bez prysznica zapowiadał się równie wyczerpujący jak poprzedni. Tym razem wyzwanie stanowił dla nas dojazd do wyznaczonego celu: wodospadu Jim-Jim. Nasz samochód tylko udawał terenowy, a w rękach niedoświadczonego kierowcy, naszego kolegi Francuza, był wolno tykającą bombą, która przy każdym zbyt nerwowym ruchu mogła wybuchnąć. Na szczęście udało nam się uniknąć uszkodzenia samochodu i zakopania pośrodku australijskiego buszu.

Parking przy wejściu na ścieżkę do wodospadu Jim-Jim, prawie jak na plaży – samochody też odpowiednio przystosowane…
Nasz samochód tylko udawał terenowy, dlatego po pokonaniu 16 km ciężkiej nieutwardzonej drogi, musieliśmy sprawdzić czy nic nie odpadło…

Dojście do Jim-Jim wcale nie jest proste i ani przyjemne. Ścieżka biegnie po porozrzucanych głazach i wystających korzeniach. Ostatni fragment jest wyjątkowo uciążliwy, bo nagrzane czarne skały palą w stopy i przy pokonywaniu większych szczelin parzą w ręce i inne części ciała. Można również nieszczęśliwie ześliznąć się z jakiegoś głazu i wpaść do wody.

Ścieżka na początku biegnie w lesie, który daje odrobinę cienia.
Lepiej nie zbliżać się zbyt blisko do wody…
Kanion wodospadu Jim-Jim.
W głębi czarna ściana wodospadu Jim-Jim. W porze suchej zostaje tylko mała smużka wody w miejscu imponującego wodospadu.
Pod koniec, żeby dostać się pod ścianę wodospadu, trzeba jakoś przejść po rozgrzanych, porozrzucanych w wodzie głazach.

Po pokonaniu przeszkód dociera się do serca Jim-Jim, czyli malutkiej plaży i czarnego wodospadu. W porze suchej przypomina on raczej ciek wodny, ale sama plaża i jeziorko robią miłe wrażenie. Co odważniejsi zażywali kąpieli dla ochłody. My się nie zdecydowaliśmy, bo zawsze istnieje ryzyko, że jakiś mały krokodylek nie został odłowiony przez pracowników parku i czyha na swoją ofiarę w zaroślach.

Dla ochłody zanurzyłam tylko nogi w lodowatej wodzie. Dzięki bogom udało nam się szczęśliwie wyjechać na asfaltową drogę. Jednak muszę zdecydowanie stwierdzić, że przejechanie prawie 40 km po nieutwardzonej drodze dla terenówek jest bardzo wyczerpujące fizycznie i psychicznie. Tym razem, zmęczeni i spragnieni prysznica postanowiliśmy wydać po 20 AUD na głowę i zatrzymać się na luksusowym kempingu w Yellow Water. Następnego dnia szybko zwiedziliśmy jeszcze bagna Yellow Water (można wybrać się na rejs łódką ).

Bagna Yellow Water można zwiedzać spacerując po kładkach. Główną atrakcją jest obserwowanie ptaków.

 

Można też popływać łódką.

Następnie nieutwardzoną drogą (na szczęście dosyć krótko) pojechaliśmy do Gunlom Falls. Naturalne baseny Gunlon to bardzo malownicze i z pewnością warte odwiedzenia miejsce w Kakadu Park.

Dolny basen Gunlom Falls. Tutaj kąpać się raczej nie można ze względu na większe ryzyko spotkania krokodyla niż w górnych basenach.

Wspięliśmy się do wysoko położonego naturalnych Infinity Pools w Gunlom, w którym mimo zagrożenia krokodylami wzięliśmy kąpiel 🙂 

Żeby wykąpać się w basenach, najpierw trzeba się mocno spocić i wspiąć na szczyt wodospadu.
Widoki w czasie wspinaczki na Kakadu Park są imponujące.
Baseny Gunlom.
Każdy ruch i rybki, które mnie dotykały w wodzie wywoływały we mnie panikę.

Po dniu pełnym wrażeń, wieczorem wróciliśmy do Darwin, przy okazji przejeżdżając przez wyludnione miasteczko Pine Creek, bo okazało się, że nasz Francuz nie załatwił jeszcze wszystkich formalności związanych z samochodem…

Continue Reading

Darwin – kilka słów o mieście na odludziu i australijskich Aborygenach

Do Darwin trafiliśmy głównie ze względu na tanie loty z Bali. Niestety nie była to do końca przemyślana decyzja z kilku względów. Po pierwsze położenie Darwin: od wszystkich większych australijskich ośrodków miejskich, w tym słynnego Gold Coast, dzieliło nas przynajmniej 3 tysiące kilometrów i więcej. Najbliżej mieliśmy do Alice Springs i Uluru (jakieś 1,5 tyś km) oraz do nadmorskiego Broom, ale paradoksalnie nie zdecydowaliśmy się tam jechać. Co ciekawe Darwin leży bliżej np. stolicy Timoru niż stolicy Australii.
Ze względu na odosobnienie w Darwin jest drożej – chodzi mi tu głównie o zakup samochodu – m.in. z tego względu nie zdecydowaliśmy się na tę opcję (więcej o kupnie samochodu i transporcie w Australii), i o noclegi – mały wybór hosteli, w drugiej części kraju był też sezon zimowy i ze względu na tropikalny klimat oraz porę suchą, akurat w Darwin panował wysoki sezon plażowy = wysokie ceny noclegów.
Inne opcje wydostania się z Darwin (loty, autobusy, wynajem samochodu) były przerażająco drogie (przynajmniej trzy razy droższe niż nasz lot z Bali do Darwin).

Jedna z głównych ulic Darwin, przy której znajduje się większość tanich hosteli.

Nie ukrywam, że nasze pierwsze bliższe spotkanie z Australią było dużym wstrząsem, zwłaszcza przeraził nas aspekt finansowy. Nasz strach potęgowały wcześniejsze ostrzeżenia ludzi, którzy już tu byli i mówili, że w krainie kangurów jest strasznie drogo, co jak się później okazało nie jest do końca prawdą, ale my przez pierwszy tydzień żyliśmy w strachu, że będziemy głodować i spać na ulicy…
Byliśmy pewni jednego: musimy jak najszybciej wydostać się z Darwin i przenieść się na wschodnie, bardziej zaludnione wybrzeże. Po kilku dniach wzmożonych poszukiwań (tu cała historia) szczęście się do nas uśmiechnęło i zaczęliśmy naszą podróż po Australii dzieląc samochód z pewnym nieznajomym Francuzem. W ten sposób mieliśmy również okazję zwiedzić dwa słynne australijskie parki narodowe Kakadu i Litchfield, które leżą w niedalekiej okolicy Darwin ( w promieniu 500 km, co jak na Australię jest bardzo bliską odległością).

Nasze pierwsze chwile w Australii.

Wróćmy jednak do samego Darwin. Jest to dosyć małe i relatywnie nowe miasto, w którym żyje duża społeczność aborygenów. Piszę relatywnie nowe, bo historia miasta jest długa i sięga aż do XVII wieku, kiedy nastąpiły pierwsze próby osiedlania się europejczyków w tej części wybrzeża, ale po tragicznym huraganie w 1974 większość starego miasta zostało zrównane z ziemią, dlatego około 70% obecnych budynków jest nowa.

Nowoczesne centrum miasta.
Osiedla w części portowej miasta.

Zwłaszcza w porze suchej (maj – wrzesień), gdy w tej bardziej zaludnionej części Australii panuje astronomiczna zima, Darwin cieszy się popularnością. Wysokie temperatury i brak opadów sprawiają, że jest to dobry czas na plażowanie i wycieczki do pobliskich parków narodowych (co nie jest możliwe w porze deszczowej, bo większość dróg jest podtopiona).

Miejska plaża w Darwin. Pływanie w oceanie jest niebezpieczne (meduzy, krokodyle, rekiny), dlatego przy brzegu budowane są sztuczne baseny (niektóre wypełnione są wodą morską). Żeby spędzić czas na prawdziwej plaży, trzeba wybrać się na wycieczkę za miasto.

W mieście można odwiedzić lokalne muzeum i zobaczyć punkty obrony militarnej, które były używane w czasie walki zbrojnej z wojskami japońskimi w czasie II wojny światowej. Dla nas europejczyków to raczej skromne eksponaty, ale wartościowe jeśli chodzi o poznawanie lokalnej historii.

Darwin jest stosunkowo małym kurortowym miastem o tropikalnym klimacie. Tu, park miejski przy linii brzegowej, w którym można odnaleźć pozostałości militarne po wojnie australijsko-japońskiej. 

Bardziej interesująca, przynajmniej z mojej perspektywy, wydawała się kwestia społeczności i kultura Aborygenów. Piszę kwestia społeczna Aborygenów, bo w aktualnej rzeczywistości Australii asymilacja Aborygenów stanowi palący problem. Widać to zresztą gołym okiem. Na ulicach w dużych grupach koczują bezrobotni i zazwyczaj mocno podchmieleni Aborygeni. Co zadziwiające, jak na tak duży odsetek ludności rdzennej, w Darwin trudno jest spotkać jej przedstawicieli w przestrzeni publicznej, mam tu na myśli pracowników w lokalnych sklepach, punktach usługowych etc. Nawet w galerii sztuki Aborygenów pracowali sami biali ekspedienci…

Oczywiście nie wszyscy aborygeni leżą na ulicy pijani. Na szczęście liczna grupa prowadzi normalne życie w mieście i specjalnych zamkniętych strefach, do których biały człowiek nie ma wstępu – trzeba zdobyć specjalną przepustkę.

Niestety Australijczycy sami sobie zapracowali na taką sytuację społeczną. Od samego początku kolonizacji biali ludzie marginalizowali i niejednokrotnie traktowali rdzenną ludność Australii gorzej niż zwierzęta. Efekt jest taki, że po rozbiciu plemiennych podstaw społecznych i odebraniu możliwości rozwoju w społeczności białych ludzi, Aborygeni stracili wszelką motywację do rozwoju i asymilacji w nowej australijskiej społeczności. Ogromna przepaść zarówno w dziedzinie edukacji jak i zdolności w poruszaniu się w nowym świecie sprawia, że mimo dobrych chęci niemożliwa jest pełna asymilacja aborygeńskiej społeczności z białym społeczeństwem. Jak ktoś słusznie powiedział potrzebne jest kolejne 100 lat, żeby Aborygeni nadrobili stracony, właściwie zabrany im przez białych ludzi, czas na rozwój.

Czy to się uda? Z wielu rozmów jakie przeprowadziłam z białymi Australijczykami na ten temat rysuje się raczej czarny scenariusz. Niestety izolowanie aborygenów w specjalnych strefach, rezerwatach, ponoć nie pomaga w asymilacji a wręcz ją uniemożliwia. Powoduje bowiem efekt błędnego koła: rząd utrzymuje i wspiera finansowo rdzenne społeczności, bo są nijako społecznie wykluczone. W rdzennej ludności powoduje to raczej brak motywacji do rozwoju, bo nie muszą się zbytnio starać, żeby przeżyć: i tak dostaną pieniądze od rządu, bo im się należą, a przecież mają od wieków wpojone, że biały człowiek jest lepszy i w rywalizacji z nim o lepsze stanowiska nie mają szans więc nie ma co się zbytnio starać… i tak koło się zamyka… Trwają więc w smutnej rzeczywistości, gdzie niestety alkohol i przemoc są na porządku dziennym.

Jeden z farmerów opowiadał mi, że system pomocy społecznej jest do tego stopnia szkodliwy, że nawet jak próbował dać pracę aborygenom i zachęcić ich do jakiegokolwiek działania (nie jest to takie powszechne zachowanie, bo aborygeni nie są cenionymi pracownikami ze względu na alkoholizm i małą wydajność), to urząd po kilku miesiącach zabronił mu ich zatrudniania, bo pozwalał im pić alkohol i nie wypłacał regularnie pensji. Tutaj należy wyjaśnić dlaczego tak robił. Otóż według jego słów większość aborygenów jest poważnie uzależniona i jak tylko dostaje pieniądze za pracę, to znika na kilka miesięcy, bo wpada w alkoholowy ciąg. Dlatego system, jaki przyjął wspomniany farmer, był taki, że zatrudniał aborygenów, którym dawał miejsce do mieszkania, jedzenie i kilka piw na dzień pod warunkiem, że wykonywali powierzone im zadania (pieniądze za pracę mieli dostać po ustalonym okresie, żeby nie zniknęli i wszystkiego od razu nie przepili). System okazał się skuteczny, niestety po kilku miesiącach opieka społeczna zakończyła projekt farmera i aborygeni wrócili na ulicę do swojego codziennego marazmu… Nie ma tu z pewnością złotego środka na rozwiązanie tej palącej społecznej sytuacji. Praca u podstaw (edukacja w zamkniętych społecznościach aborygenów) daje pierwsze efekty, ale jak na razie, zarówno rdzenna ludność jak i białe społeczeństwo ponosi konsekwencje bezmyślnych i okrutnych działań z czasów kolonizatorów.

Port w Darwin.
Główny deptak w centrum Darwin.
Continue Reading

Ciężkie życie Backpackera, czyli o tym jak tanio podróżować po Australii – część 3 – JEDZENIE I INTERNET

Jedzenie

Jeżeli przyjechaliście do kraju kangurów na dłużej i nie boicie się gotować to nie musicie się martwić, że zakupy jedzeniowe nadwyrężą wasz budżet. Tak, jedzenie w restauracjach jest drogie więc jeżeli waszym celem jest zjedzenie lokalnych przysmaków w topowych restauracjach, to weźcie worek pieniędzy. Oczywiście są też tańsze jadłodajnie, ale i tak najtaniej wychodzi kupowanie i gotowanie samemu. Swoją drogą ceny w kawiarniach są praktycznie takie same jak w Warszawie np. 2 kawy i ciasto w centrum Cairns na deptaku kosztowały nas 16 AUD (jakieś 40 zł za 2 osoby – czyli mniej więcej tyle samo ile zapłacilibyśmy w warszawskich sieciówkach).

Kawa z widokiem na deptaku w Cairns.

Jedzenie w supermarketach jest zarówno tanie jak i drogie, w zależności co i gdzie kupujecie (oczywista, oczywistość), jednak gdy kupujecie na promocjach i nie zwracacie uwagi na markę, to w Australii można zrobić zakupy podstawowych produktów nawet taniej niż obecnie w Warszawie.
Prawie każdy z hosteli niskobudżetowych i płatnych kempingów w cenie noclegu oferuje możliwość korzystania z kuchni. Jeżeli nawet jej nie ma, a w pobliżu jest jakiś tani supermarket (tu przodują marki Woolworths i Coles), to na pewno znajdziecie w nim jakieś ciepłe i gotowe do spożycia danie (czasami nawet na terenie marketu są specjalne miejsca/ kawiarenki, żeby to z godnością uczynić, a nie na jakimś krawężniku przy drodze). Zazwyczaj po godzinie 13:00 w marketach wystawiane są promocje, czyli produkty o krótkim terminie spożycia (1-2 dni), ale wciąż jak najbardziej zjadliwe i smaczne. Kupując na promocjach można sporo oszczędzić, zwłaszcza jeśli chodzi o mięso np. średni stek wołowy (dla 2 osób) przed przeceną kosztuje około 6 AUD, po przecenie nawet 3-2 AUD (czyli taniej i smaczniej, bo mięso dużo lepszej jakości, niż w Polsce).
Warzywa i owoce są trochę droższe niż w Polsce, ale tu znowu możemy liczyć na przeceny, zwłaszcza sezonowe. Czasami warto zatrzymać się przy drodze przy stanowisku lokalnego rolnika lub wejść do dużych warzywnych magazynów na prowincji, bo tam ceny warzyw i owoców są często niższe niż w marketach. Przykładowo cena avocado w markecie wynosiła jakieś 4-6 AUD za sztukę, ale już u rolnika zdarzało mi się je kupić za 2 AUD (oczywiście bez avocado też da się żyć).

Z zakupionych w supermarkecie produktów można szybko ugotować w warunkach kempingowych smaczny obiad/kolację (potrzebna jest tylko mała przenośna kuchenka gazowa i jakiś garnek)

Wróćmy jeszcze na chwilę do kwestii gotowania: w Australii bardzo rozpowszechnione są ogólnodostępne elektryczne lub gazowe grille, z których każdy może korzystać (czasami za drobną opłatą – 1-2 AUD). Praktycznie w każdym miejskim parku, przy darmowych kempingach lub miejscach wyznaczonych na biwak/ piknik znajdziemy takie bardzo przydatne, zwłaszcza do grillowania mięsa lub ryby, urządzenie.

Ogólnodostępny grill elektryczny/ gazowy. Żeby go uruchomić należy wcisnąć przycisk, poczekać kilka minut aż płyta się nagrzeje i można grillować 🙂
Wiata z ogólnodostępnym grillem w miejskim parku w Townsville

Jeżeli podróżujecie samochodem to warto zakupić sobie kuchenkę turystyczną na wkłady gazowe (koszt kuchenki około 20 AUD, koszt wkładu około 3 AUD), wtedy gotować można praktycznie wszędzie (utrudnieniem jest tylko silny wiatr). Najtańszy sprzęt turystyczny znajdziecie w sklepach Target i Kmart.

Internet

Jeśli chodzi o dostępność i jakoś internetu, to Australia jest akurat w tym względzie sto lat za Azją…
W Azji, nawet w dżungli mieliśmy tani i dobrze działający internet (może jedynie wyjątek stanowi tu Malezja, gdzie internet jest ciut droższy i jakby wolniejszy). W Australii niestety Marcin musiał mocno ograniczyć swoją pracę zdalną, bo przez większość czasu nie było zasięgu, nawet żeby zadzwonić

Na tzw. outbacku zasięg telefoniczny praktycznie nie istnieje…

Sytuacja oczywiście jest dużo lepsza na wschodnim wybrzeżu, ale i tak zasięg i jakość sygnału słabnie po opuszczeniu większych miast. Oczywiście można taką sytuację tłumaczyć ogromnymi i często kiepsko zaludnionymi obszarami w jakie obfituje zwłaszcza centralna część Australii, ale jest ona też wynikiem przestarzałych technologi, które do tej pory są w użyciu. Z relacji miejscowych mogę śmiało stwierdzić, że sytuacja w ostatnich latach uległa znacznej poprawie. Tak czy inaczej internet w Australii jest drogi i poza większymi ośrodkami miejskimi bardzo kiepsko, o ile w ogóle, działa. Na australijskiej prowincji większość mieszkańców korzysta z internetu satelitarnego. Czasami najlepszym wyjściem jest udanie się do lokalnej biblioteki, gdzie zazwyczaj można korzystać z internetu za darmo (w bardzo popularnych miejscach, ze względu na duże zapotrzebowanie na tani internet wśród backpakerów pobierana jest drobna opłata).

Biblioteka miejska w Sydney. Australijskie biblioteki zazwyczaj bardziej przypominają multimedialne centra, idealne do spotkań, nauki i kreatywnego spędzania wolnego czasu. Praca na komputerze jest w nich bardzo wygodna.

Mimo wygórowanych cen dobrze jest jednak mieć jakąś australijską kartę sim (oczywiście kartę typu prepaid). My kupiliśmy aż 3 różnych operatorów:

  • Telstra jest zdecydowanie najdroższa, ale też ma największy zasięg, zwłaszcza jeśli chodzi o prowincję np. pakiet rozmów i 2,5 GB internetu (!) na 28 dni kosztuje 30 AUD, oczywiście są różne promocje, ale i tak korzystanie z internetu Telstry zawsze wychodziło nam najdrożej.
  • Optus ma też bardzo dobry zasięg i do tego bardziej elastyczne plany, np. można sobie doładować konto za 10 AUD i dopóki nie aktywuje się usługi nie jest naliczana żadna opłata, tylko w momencie kiedy zaczynamy korzystać z internetu lub dzwonić pobierane są np. 2 AUD za pakiet 500 MB. Inny plan Optusa za 30 AUD oferował nam aż 16GB internetu i nielimitowane rozmowy na 42 dni. 
  • Vodafone, ostatnia wypróbowana przez nas firma, jest jak dla mnie najbardziej korzystna finansowo jeśli chodzi o internet, jedyna jej wada jest taka, że ma mniejszy zasięg niż Optus i Telstra, ale w pobliżu większych skupisk ludzkich i w miastach działa bez zarzutu.

Jeżeli nie stać was na zakup karty sim, to zawsze pozostają restauracje Mcdonalds i biblioteki gdzie internet jest bezpłatny.

W hostelach też dostępne jest darmowe wi-fi, ale zazwyczaj ilość danych jest ograniczona.

Pakiety startowe wszystkich telefonii dostępne są w supermarketach. Następnie należy zarejestrować numer przez internet (czasami trzeba zrobić zdjęcie/ zeskanować jakiś dokument tożsamości np. paszport), chwile czekamy na aktywację i możemy korzystać 🙂 .

Zobacz też film

Continue Reading

Ciężkie życie Backpackera, czyli o tym jak tanio podróżować po Australii – część 2 – TRANSPORT

 Samochód

Nie odkryję na nowo Amery.. ups… Australii, jeżeli powiem, że najwygodniej jest mieć swój własny samochód. Jeżeli zamierzacie zostać w kraju kangurów dłużej, tzn. więcej niż 3 miesiące, i przy tym trochę podróżować, to jest to najlepsza opcja transportu, jednak kupno i zarejestrowanie samochodu w zależności od regionu w jakim go kupujecie/ sprzedajecie, wiąże się z różnymi wymogami, ale oczywiście dla upartego nic trudnego 🙂

Niestety nie omówię tutaj po kolei co trzeba zrobić i gdzie, żeby kupić samochód, bo my zdecydowaliśmy się go nie kupować z kilku przyczyn:

  • Zaczęliśmy naszą podróż w Darwin, gdzie z racji lokalizacji miasta, samochody są droższe niż w innych częściach kraju;
  • Obawialiśmy się zainwestować znacznej kwoty pieniędzy, którą w razie awarii samochodu moglibyśmy stracić (i nie mielibyśmy środków na dalszą podróż);
  • Nie chcieliśmy marnować czasu na formalności (szukanie i załatwianie przeglądów/ papirologii wymaga przebywania przez jakiś czas w jednym miejscu).

Co zrobiliśmy, żeby wydostać się z Darwin? Mieliśmy do wyboru kilka opcji:

Samolot 

Jest to popularny środek transportu w Australii ze względu na odległości, ale ceny z wliczeniem bagażu (dużego plecaka) nie wydały nam się atrakcyjne (powyżej 200 AUD za os).

Autobus 

Wcale nie jest tak oczywistą formą przemieszczania się po kraju, jak np. w Europie, zwłaszcza jeżeli chcesz to robić tanio i szybko. Po pierwsze istnieje tylko jedna linia, która jeździ po całym kraju Greyhound (inne linie znajdziecie tylko wokół dużych skupisk miejskich). Po drugie odległości są na prawdę duże, więc pokonanie ich autokarem zajmuje sporo czasu.

Wspomniana linia oferuje ciekawe pakiety zamiast pojedynczego biletu na przejazd np. możecie sobie wykupić konkretną ilość kilometrów jaką chcecie przejechać albo, co bardziej atrakcyjne, trasę, na którą dostajecie bilet open, czyli z możliwością wsiadania i wysiadania w ciekawych miejscach/ miastach. Niestety ta opcja wcale nie jest tania (porównywalna do samolotu) i raczej bardziej atrakcyjna na wschodnim wybrzeżu.

Wypożyczenie samochodu/kampera 

Nasz wypożyczony na tydzień „kamper”.

Pewnie jest to najlepsza opcja dla osób planujących dosyć krótki pobyt w Australii i raczej dla tych, które zaczynają w bardziej turystycznie popularnych miastach niż Darwin np. Gold Coast, Brisbane, Sydney lub Melbourne. Po pierwsze w tych czterech miastach, które przed chwilą wymieniłam, jest większy wybór tanich ofert/ samochodów, po drugie z tego samego względu łatwiej jest znaleźć tzw. ofertę transferową, czyli nie płacimy za wynajem kampera w zamian za dostarczenie go z punktu A do punktu B w określonym czasie. Więcej informacji o transferach za półdarmo znajdziecie np. na stronach:

www.transfercar.com.au

www.imoova.com

www.apollocamper.com

W Darwin nie zdecydowaliśmy się na wynajem samochodu/ kampera:

  • Ze względu na trasę jaką chcieliśmy przejechać (ponad 4 tyś km w 2 tygodnie) oferty były bardzo drogie (dodatkowym kosztem jest możliwość oddania samochodu w innym niż zaczynacie miejscu);
  • Nie było również transferów w kierunku, w którym chcieliśmy jechać.
  • Bardzo dużym problemem okazał się brak karty kredytowej, a raczej jej fizycznej wersji, bo kartę wirtualnie mieliśmy, ale fizycznie była w Polsce… kiedy już byliśmy w Sydney i chcieliśmy wypożyczyć samochód, żeby dostać się do Melbourne to żadna z renomowanych, znanych również w Europie, firm nie chciała bez karty w ręku wypożyczyć nam samochodu.

Później już w Melbourne spróbowaliśmy naszego szczęścia w Jucy i tu się okazało, że przy zakupie opcji z full ubezpieczeniem nie musimy mieć karty kredytowej i możemy zapłacić debetową. Chętnie skorzystaliśmy z tej opcji, zwłaszcza, że nawet po dodaniu ubezpieczenia oferta cenowo była bardzo korzystna, ale to tylko dlatego, że pożyczyliśmy i oddaliśmy samochód w tym samym miejscu. 

Koniecznie obejrzyj jak zrobić z Toyoty Corroli kampera, żeby jakoś przetrwać deszczowe i zimne australijskie noce (czasami bywało około 3-4 stopnie) 

 Współdzielenie podróży

Czyli znalezienie kogoś z samochodem, kto w zamian za częściowe pokrycie kosztów paliwa chciałby nas podwieźć do zaplanowanego celu. My właśnie z tej opcji skorzystaliśmy, żeby wydostać się z Darwin.

Jak spotkać odpowiedniego kierowcę?

Na początku nie wydawało się to wcale takie proste… zaczęliśmy od dodania ogłoszenia, na australijskim Gumtree (uwaga: zamieszczenie ogłoszenia jest tylko możliwe z terytorium Australii, jeżeli chcecie szukać z wyprzedzeniem towarzyszy podróży lub samochodu to niestety serwis nam to skutecznie uniemożliwia). W międzyczasie sami też szukaliśmy potencjalnych kierowców na Gumtree i na ścianach ogłoszeniowych w hostelach, ale nikt nie jechał w naszym upatrzonym kierunku. W końcu skutecznym okazało się ogłoszenie zamieszczone na portalu www.coseats.com. Po pomyślnej wstępnej rozmowie z naszym przyszłym kierowcą byliśmy gotowi do drogi. Poniżej plusy i minusy takiego rozwiązania:

 Plusy  Minusy
Niskie koszty podróży – koszt paliwa zazwyczaj dzieli się na wszystkich uczestników podróży. Brak zbędnych formalności związanych z kupnem samochodu. Zaraz po autostopie najtańszy sposób przemieszczania się po Australii 🙂 Nie znamy osób/ osoby, z która decydujemy się przebywać przez dłuższy czas prawie 24h na dobę – zazwyczaj po jakimś czasie okazuje się to być uciążliwe, pojawiają się też oczywiście pierwsze konflikty o to gdzie spać, co jeść, gdzie zrobić przystanek, co zobaczyć po drodze etc. Jeżeli samochód nie jest nasz, to raczej musimy dostosować się do planów podróży naszego kierowcy np. my dzięki naszemu kierowcy w ciągu 2 tygodni odwiedziliśmy po drodze wszystkie możliwe atrakcje wymienione w Lonely Planet… Zobaczyliśmy niewątpliwie bardzo dużo, ale po jakimś czasie tempo było dla nas zbyt męczące, co, o dziwo, nie zniechęciło nas, żeby po raz drugi ruszyć w podróż z tym samym kierowcą… tym razem częstotliwość występowania różnicy zdań była większa, bo zdążyliśmy się już się lepiej poznać.

 Suma sumarum: podróżując w ten sposób przejechaliśmy ponad 5 tyś kilometrów, zwiedziliśmy wiele ciekawych miejsc i oszczędziliśmy relatywnie sporo czasu i pieniędzy, tak więc polecamy ten sposób!

Z naszym francuskim kierowcą na Rainbow beach.

Pociąg

Nie jest to bardzo popularna forma transportu po Austraii, bo połączeń jest stosunkowo mało i pociągi są zazwyczaj drogie i wolne. My raz skorzystaliśmy z pociągu relacji Sydney – Melbourne i polecamy to rozwiązanie, bo w gruncie rzeczy było ono może wolniejsze niż lot samolotem, ale znacznie tańsze jeśli ma się przy sobie bagaż rejestrowany (oszczędza się też na dojazdach z lotniska do centrum, bo stacje kolejowe są zazwyczaj centralnie zlokalizowane). Pociąg był też wygodniejszy niż autobus (podobny standard jak w polskich Pendolino), niestety nie mieliśmy okazji podziwiać pięknych widoków, bo zdecydowaliśmy się na przejazd nocny (około 8 godzin trwała cała podróż).

Transport miejski w Sydney i Melbourne 

tych obydwu dużych miastach, żeby swobodnie korzystać z transportu miejskiego, należy zaopatrzyć się w odpowiednie karty magnetyczne, na których kodowane są kwoty doładowań. W Sydney taka karta jest bezpłatna, nazywa się OPAL, w Melbourne trzeba zapłacić 6$ za wydanie karty, tu system nazywa się MYKI . Obydwie karty doładowujemy pieniędzmi na przejazdy i po przyłożeniu do czytników w autobusie/tramwaju/ metrze/ pociągu zostajemy obciążeni opłatą za przejazd (jest ona zależna od odległości i czasu podróży). W Melbourne w obrębie ścisłego centrum kursują darmowe tramwaje więc jeżeli nie będziecie wyjeżdżać poza darmową strefę to nie ma potrzeby kupowania karty Myki. Jest też specjalny darmowy tramwaj turystyczny, w którym można posłuchać ciekawych informacji na temat miasta.

Darmowy tramwaj turystyczny w centrum Melbourne.

Po Australii można też oczywiście podróżować w inny sposób np. autostopem lub czołgiem… jak kto woli, dla chcącego… 😉

 ZOBACZ TEŻ

Continue Reading

Ciężkie życie Backpackera, czyli o tym jak tanio podróżować po Australii – część 1 – NOCLEGI

Spełnił się wasz sen i oto jesteście w wymarzonym kraju kangurów. 

Rozmarzeni i pełni entuzjazmu zmierzacie do, jak się Wam wydaje, najtańszego młodzieżowego hostelu w mieście i tu nagłe BUM: ceny zwalają z nóg. Tak, tak noclegi to jedna z tych rzeczy, która z pewnością nadwyręży wasz budżet w Australii. W zależności od standardu (chociaż ogólnie w hostelach backpackerskich nie jest on za wysoki) zapłacicie od 20 do 40 AUD za noc w dormie (duży pokój wieloosobowy, im więcej osób tym taniej) lub od 50 AUD wzwyż za pokój dwuosobowy ze wspólną łazienką.

Mimo wszystko, w odróżnieniu od Azji, gdzie słowo backpackers oznacza zawyżone ceny, tu w Australii jest to synonim najtańszych noclegów w pomieszczeniu (poniżej rozwijam temat spania na kempingach).

Co zrobić jeżeli nie stać was nawet na łóżko w dormie?

Trzeba zakasać rękawy i wziąć się do sprzątania cudzych brudów. Praktycznie wszystkie hostele backpakerskie w których nocowaliśmy oferują darmowe noclegi w zamian za sprzątanie. Tu trzeba zaznaczyć, że nie jest to przyjemna praca, bo w większości takich obiektów syf w kuchni i łazienkach jest ogromny i raczej lokatorzy (głównie młodzież w wieku akademickim) nie należą do tych czystych i poukładanych. Czasem może się też zdarzyć, że wszystkie posady sprzątaczy są już zajęte, ale wtedy nie należy się zrażać i po prostu znaleźć kolejny hostel, być może w nim będziecie mieli więcej szczęścia.

Taka opcja darmowego spania jest zdecydowanie najlepsza dla osób, które mają wizę studencką z możliwością pracy i jeszcze jej nie znalazły, bo po pierwsze nic nie płacą za noclegi, a po drugie, takie hostele są najlepszym miejscem do szukania pracy (patrz ściana z ogłoszeniami) i wymiany informacji z innymi backpackerami. Kolejnym plusem spania w hostelu backpackerskim jest ogólnodostępna kuchnia, w której można samemu przygotować tani posiłek (ceny w restauracjach również nie należą do najtańszych).

Pragniecie lepszych standardów i nie chcecie spać z backpakerami?

Przygotujcie się na wydatek powyżej 100 AUD za noc w podrzędnym hotelu/hostelu za pokój 2 osobowy (przeważnie również ze wspólną łazienką).

PLUSY i MINUSY spania w HOSTELACH BACKPACKERSKICH

niska cena;

ogólnodostępna kuchnia;

tablica z ogłoszeniami;

inni backpackerzy, z którymi można wymienić cenne informacje / rzeczy potrzebne do dalszej podróży.

inni backpackerzy (bo głośno i czasami brudno);

mała przestrzeń do życia;

drogo jak na standard, który oferują. 

Jakie są inne opcje tanich noclegów?

Znajdźcie sobie farmę! Załóżcie konto na portalach Helpx  lub WWOOF i poszukajcie miejsc, w których za kilka godzin pracy na farmie dostaniecie nocleg i wyżywienie. Są to zazwyczaj prace fizyczne: karmienie zwierząt, sprzątanie, porządkowanie ogrodu… brzmi dobrze, ale w zależności od miejsca, do którego traficie poziom trudności takich prac może być bardzo różny np. czyszczenie ogrodu w tropikalnym klimacie, który powoli zamienia się już w busz lub podlewanie drzewek na obszarze kilkunastu kilometrów kwadratowych, bo farmy w Australii są zazwyczaj ogromnych rozmiarów, jest pracą mocno wysiłkową.

Koszenie trawy, jedna z prac na farmie.
Prace hydrauliczne na farmie. Szukamy dziury w rurze.

Czy łatwo znaleźć taki wolontariat?

Tak i nie. My zaraz po zarejestrowaniu konta zaczęliśmy dostawać pierwsze zaproszenia od zainteresowanych nami hostów. Największym problemem była dla nas lokalizacja tych farm, bo nie zdecydowaliśmy się kupić samochodu więc mieliśmy bardzo utrudnione zadanie, żeby się swobodnie przemieszczać (już niedługo więcej o tym jak tanio przemieszczać się po Australii). Zdecydowaliśmy się na pobyt w dwóch miejscach i było to w większości dobre doświadczenie, ale o tym w innym wpisie.

Jedna z przyjemniejszych prac na farmie: karmienie koni.

Żeby nie było tak różowo: najtrudniej jest znaleźć Helpx w dużych miastach i popularnych miejscach, zwłaszcza w okresie od czerwca do października, bo z uwagi na wakacje w Europie jest wielu chętnych do pracy.

Rada praktyczna: zacznijcie szukać swojej farmy najlepiej na 2 tygodnie przed przyjazdem (to taki optymalny termin) i róbcie to przynajmniej na obszarze do 100 km od zamierzonego miejsca docelowego (jak na Australię to bardzo blisko).

PLUSY i MINUSY przebywania na Helpx’ach

możliwość poznania ‚prawdziwej Australii’ i spotkania bardzo ciekawych ludzi;

piękne widoki i przebywanie z naturą (farmy zazwyczaj są na odludziu);

zdobywanie nowych doświadczeń i umiejętności;

darmowy nocleg i wyżywienie.

nie możecie się przemieszczać i czasami jesteście ‚uwięzieni’ gdzieś na odludziu (jeżeli nie macie samochodu);

wykorzystywanie backpackerów do prac komercyjnych (tzn. zbyt duża ilość godzin lub zlecanie prac, dzięki którym właściciel ma profity i za które inni pracownicy normalnie otrzymaliby wynagrodzenie);

jesteście u kogoś gośćmi więc trzeba przestrzegać czyichś zasad, a czasami są one bardziej niż dziwaczne etc.

KEMPINGI

Australia to raj dla osób lubiących biwakować. Za pomocą przydatnych aplikacji Camper Mate (polecam, bardzo dobra i bezpłatna) i Wiki Camp (nie polecam, po miesiącu trzeba płacić i szata graficzna jak dla mnie nieciekawa, poza tym te same info znajdziecie w Camper Mate) dowiecie się gdzie się znajduje i jaki kemping (czy bezpłatny, jak płatny to ile i dla kogo: wszystkich czy tylko dla kamperów etc.).

Plac jednego z płatnych kempingów z dostępnymi prysznicami i kuchnią.
Bezpłatny kemping w lesie z dostępną toaletą.

Dla wielu Australijczyków mieszkanie na kempingu to styl życia, dla backpakerów to czasami konieczność, ale też bardzo ciekawy sposób na lepsze poznanie kraju (na kempingach zazwyczaj spotyka się wielu ciekawych lokalsów). Jeżeli kupiliście samochód, w którym możecie spać, albo przynajmniej macie namiot, to witajcie w raju. My wielokrotnie podróżując w ten sposób, żeby było jeszcze taniej, wybieraliśmy jednego dnia kemping bezpłatny (tylko toaleta i czasami stoły do jedzenia lub w wersji na bogato elektryczne grille) a drugiego dnia kempingi płatne (takie z prysznicem i kuchnią). Ceny na tych tańszych kempingach wahały się zazwyczaj od 5 do 10 AUD za osobę (standardowo od 10 do 30 AUD za miejsce bez prądu ‚unpowered’ dla 2 osób).

W przypadku nieciekawych warunków pogodowych w nocy, trzeba sobie jakoś radzić…

PLUSY i MINUSY spania na KEMPINGACH

tani i przyjemny sposób spania (można trafić na bardzo malownicze miejsca);

możliwość porozmawiania z ciekawymi lokalsami;

odkrywanie prawdziwej australijskiej kultury (można dzięki temu np. uczestniczyć, jak nam się zdarzyło, w imprezie topless w lokalnym barze – nie, nie zdjęłam koszulki, wśród gości przechadzały się tylko rozebrane hostessy);

możliwość podglądania bogatej australijskiej fauny.

niskie temperatury (zwłaszcza na południu kraju – spanie w namiocie przy temperaturze 5-10 stopni do najprzyjemniejszych nie należy, ale o dziwo człowiek się hartuje);

upały na północy kraju (to jednak lepsze niż zimno i deszcz na południu);

czasami brak możliwości umycia się;

nieprzyjemne darmowe kempingi przy drogach / stacjach paliw (najbardziej przeszkadzają zjeżdżające na odpoczynek tiry, które hałasują przez całą noc, bo kierowcom nie opłaca się wyłączać silnika);

uciążliwe zwierzęta: muchy na pustyni (chcą zjeść twoje oczy, siatka ochronna na głowę niezbędna), komary, krokodyle, węże i inne ciekawe żyjątka (jednak nie wpadajcie w panikę – przez całe 3 miesiące tylko raz widzieliśmy węża i groźnego pająka, większość zwierząt stanowczo woli unikać człowieka).

Na koniec wypada nam tylko, życzyć Wam dobrej nocy 😉 

 ZOBACZ TEŻ FILM

Continue Reading