Jest to jeden z bardziej popularnych kurortów nadmorskich Wietnamu. Owszem są tu ładne plaże i masa turystycznych atrakcji, ale… no właśnie, ale z pewnością nie jest to wymarzone miejsce na spokojny relaks na złocistym piasku z widokiem na turkusową wodę (przynajmniej w mojej subiektywnej ocenie). Jak już uda Ci się zająć jakiś wolny leżak (co wcale nie jest oczywistością, chociaż wszystkie są płatne), to za chwilę twój spokój zmącą wędrowni sprzedawcy, głośna muzyka z pobliskiego baru albo skaczące w wodnym parku dzieci… Jeżeli lubisz gwar, głośną zabawę w stylu disco przy basenie/ na plaży, wesołe miasteczka sklepy z pamiątkami, luksusowe hotele przy plaży, przepych i zatłoczone turystami ulice to przyjeżdżaj do Nha Trang.
Nam pomimo pewnego uroku, ten kurort zupełnie nie przypadł do gustu. Było zbyt głośno i tłoczno. A luksusowe hotele i bary przy plaży to zbyteczny z naszego punktu widzenia dodatek do pięknej (już co prawda mocno tutaj wyeksploatowanej) natury.
Z ciekawostek należy jeszcze dodać, że jest to jedna z ulubionych wakacyjnych destynacji Rosjan, dlatego na ulicach, w barach i sklepach spotkamy się z cyrylicą, a lokalni naganiacze na widok bladej twarzy zaczynają wykrzykiwać coś po rosyjsku… Wśród pamiątek królują wyroby z krokodylej skóry, można też skosztować krokodylego mięsa.
Do większych atrakcji można zaliczyć wesołe miasteczko, które znajduje się na wyspie ‚Vinpearl’ i do którego prowadzi podwieszona nad morzem kolejka linowa (nie byliśmy więc nie opowiemy Wam o naszych wrażeniach).
Do Nha Trang dostać się można dosyć łatwo: autobusy kursują tu z każdego większego miasta, a pociągi zatrzymują się praktycznie w samym centrum (stacja kolejowa oddalona jest od wybrzeża o jakiś 20 min marszu piechotą).
Budżetowego noclegu przy plaży należy szukać w okolicy usytuowanej bliżej lotniska.
Uwaga: ten tekst nie jest kompendium wiedzy na temat kuchni wyżej wymienionych krajów, jest raczej subiektywnym zestawieniem zdjęć i opinii na temat tego, co zdarzyło nam się jeść w czasie naszej podróży po tej części Azji.
Kilka zdań tytułem wstępu:
Od początku wyjazdu naszągłówną zasadą było to, że żywimy się na ulicy lub w lokalnych przydomowych restauracjach i nie wybrzydzamy (jemy wszystko). W ten sposób nie tylko jest dużo taniej, ale też, jak się przekonaliśmy na własnej skórze, smaczniej i zdrowiej. Do tej pory nasze wrażenia kulinarne z „bardziej cywilizowanych” i droższych restauracji są, można delikatnie powiedzieć, niezadowalające… dlatego omijamy je szerokim łukiem. Jeśli chodzi o jedzenie pałeczkami wielokrotnego użytku i picie ze wspólnych kubeczków, to na razie nie odnotowaliśmy, żadnych większych przygód łazienkowych ani innych przypadłości, dlatego bez obaw ich używamy (oczywiście należy przed wyjazdem na wszelki wypadek pomyśleć o zaszczepieniu się przynajmniej na żółtaczkę pokarmową).
Czy jedzenie jest bardzo ostre? Najostrzejsze jedzenie jakiego próbowaliśmy było, jak do tej pory, w południowej i centralnej części Tajlandii. W północnej Tajlandii, Laosie i Wietnamie podawane dania z reguły nie są ostre i każdy, według uznania, może sobie dosypać chili lub innych przypraw, które stoją na stolikach (wyjątek stanowią tutaj kanapki, ale jak się wcześniej zastrzeże, że „no chili”, to dostaniemy wersję łagodną). Profilaktycznie zawsze można się spytać czy coś jest ostre przed kupieniem danej potrawy. W Tajlandii np. pewna sprzedawczyni nie chciała nam sprzedać bardzo ostrego sosu do ryżu, bo powiedziała, że to nawet dla niektórych Tajów jest za ostre i faktycznie, jak później nas poczęstowano w pewnym tajskim domu tą potrawą, to prawie zwymiotowałam po łyżeczce (jakoś się powstrzymałam, ale pot od razu zalał mi twarz). Możliwości mamy dwie: albo próbujemy się dogadać, albo eksperymentujemy na sobie (przy tak niskich cenach, można sobie pozwolić na zakup nawet kilku dań). Obydwa sposoby zawsze dobrze się sprawdzają.
Dzielimy się jedzeniem. Azjaci w odróżnieniu od Europejczyków jedzą ze wspólnych talerzy, tzn. zamawiają po kilka dań na stół i czysty, ugotowany ryż. Każdy dostaje małą miseczkę na ryż, do której wkłada sobie troszkę z każdego dania, które stoi na stole. W Tajlandii przyjęte jest, że ze wspólnych talerzy nakładamy sobie jedzenie do miseczki łyżką (dlatego też nie wkładamy jej do buzi, chyba że jemy zupę) i jemy pałeczkami. Sztućce: zazwyczaj dostajemy łyżkę i pałeczki, widelce też się zdarzają, noże bardzo rzadko. Np. zupę je się następująco: łyżkę trzymamy w lewej dłoni i pałeczkami, które mamy w prawej, nakładamy sobie na nią makaron i mięso. Ja oczywiście nie opanowałam tej sztuki (Marcin sobie świetnie radzi, a ja jem tutejsze zupy na przemian pałkami i łyżką…).
Ale do rzeczy!
Zacznijmy od omówienia najważniejszego posiłku dnia, czyli śniadania.
Otóż rano wypada zjeść zupę, najlepiej taką z makaronem ryżowym i kawałkami kurczaka lub wołowiny (wersja light to sam rosołek ze szczypiorkiem i makaron). W zależności od kraju spotykaliśmy się z różnymi rodzajami zupy śniadaniowej (jest to nazwa trochę na wyrost, bo jak człowiek się uprze to dostanie wszystkie rodzaje zupy na śniadanie, bo zupę je się tutaj o każdej porze dnia i nocy), np., w Tajlandii do zupy wkłada się pulpeciki/ kuleczki ze zmielonego mięsa i raczej nie podaje się zieleniny (sałaty, ziół) w misce dla smaku, co jest bardzo charakterystyczne dla Wietnamu.
W Laosie można dostać tzw. śniadanie drwala czyli ryż gotowany na parze w bambusowych koszach (zwany tu również ‚sticky rice’), gotowaną zieleninę lub warzywa, wysuszone wodorosty z sezamem, omlet i ostrą pastę z rozgotowanych warzyw do ryżu (ryż jest bardzo lepki dlatego zbija się go palcami w małe placuszki i nakłada na niego pastę, powstaje swego rodzaju ryżowa kanapka). Zdecydowanie jest to posiłek przygotowany specjalnie dla osób ciężko pracujących na polu (jak się to zje rano, to ma się silę na cały dzień).
Ogólnie w Laosie miałam wrażenie, że je się więcej warzyw (różne rodzaje kabaczków, dynię, ogórki, pomidory etc.), podczas gdy w Tajlandii i Wietnamie, oprócz mięsa, królują sałaty i wszelka zielenina (głównie szpinak, zioła, wodorosty, trawy morskie etc). W Laosie i Wietnamie jako bonus śniadaniowy dostaniemy też francuską bagietkę (to obok majestatycznych budowli chyba największa korzyść z kolonizacji). Co prawda w Laosie w większości są one serwowane w dosyć czerstwej wersji, ale po dużej ilości ryżu i zupy w Tajlandii, nawet suchą bułkę je się z entuzjazmem, zwłaszcza, że czasami można ją dostać z bardzo przyzwoitą zawartością, np. jajkiem, serkiem topionym, kurczakiem, sałatą i pomidorem (majonez, keczup i sos chili na nasze życzenie też znajdą się w zestawie). W Wietnamie, zwłaszcza w centralnej i południowej części, bardzo popularne są kanapki Banh Mi, czyli taki prawie kebab we bułce francuskiej (generalne składniki są różne, w zależności, co dany sprzedawca ma na stanie, ale zawsze znajdziemy kawałki wołowiny i sos chili).
W bardziej turystycznych miejscach, jak się uprzemy, to również znajdziemy (za trochę wygórowaną cenę) europejskie zestawy śniadaniowe z sadzonym jajkiem, boczkiem, bułką, masłem, dżemem etc. W Wietnamie nawet w lokalnych kawiarniach zdarza się, że dostaniemy jajko sadzone z bułką, ale raczej bez dodatków. W Laosie i Tajlandii można też przygotować sobie samemu europejską wersję śniadania: kupić bułę i dodatki do niej w supermarkecie, ale i tak wychodzi drożej niż zupa.
Na obiad, jemy oczywiście ryż/ makaron ryżowy/ chiński makaron z dodatkami lub zupę. Tutaj w zależności od kraju i regionu mamy milion różnych wariacji. Ci, co nie czują głodu w ciągu dnia z powodu upału, w Tajlandii i Laosie mogą bez problemu przekąsić jakieś mięsko na patyku lub regionalny przysmak na słodko, np. pyszne małe naleśniczki/ ciasteczka z kokosowym nadzieniem na ciepło. Jeśli chodzi o przekąski na szybko, to z pewnością wygrywa Tajlandia (można tu kupić dosłownie wszystko i prawie na każdym rogu, człowiek na pewno nie będzie głodny). Najmniej przekąsek i ulicznych straganów jest w Wietnamie, gdzie raczej dominują stoiska z kanapkami i zupą (o braku wszechobecnych przekąsek w Wietnamie świadczy nawet fakt, że tu w końcu udało mi się schudnąć, co było niemożliwe w Tajlandii przy tak dużych ilościach pysznego jedzenia za grosze…).
Jak do tej pory Marcin najczulej wspomina ryż z wołowiną, który przyrządziła mu pewna Laotanka na ulicy w małej wiosce Pak Beng, trzeba przyznać, że przyprawiła go po mistrzowsku… ja natomiast wspominam z czułością dwa wietnamskie buny: jeden rybno-mięsny w Ninh Binh, a drugi z sosem orzechowym w Hue. Bardzo też mi smakowały zupy w Laosie, w których nie tylko pływała zielenina i mięso, ale też można było znaleźć kawałki kabaczka, dyni lub pomidora. W Wietnamie bardzo dobre dania jedliśmy na targu w Hoi An. Bardzo nam też smakuje jedzenie w koreańskich restauracjach, ale to już materiał na inny post i inny kraj 🙂 .
Na kolację, jemy oczywiście ryż/ makaron ryżowy/ chiński makaron z dodatkami lub zupę 🙂 . W miejscowościach nadmorskich można również zaszaleć i zjeść owoce morza, które w lepszych restauracjach są trzymane żywe w wielkich akwariach i klient chodzi z kelnerką i pokazuje, którego kraba/ ślimaka chce zjeść. Rozliczmy się wtedy na wagę za zjedzone przysmaki.
My z dziwnych dań jedliśmy sałatkę z meduz i różne stwory morskie. W Wietnamie bardzo popularne są ślimaki, zarówno rzeczne, jak i morskie. Można też spróbować mięsa węża, kozy lub krokodyla (na wietnamskim targu widzieliśmy też martwego i przygotowanego do sprzedaży na kawałki psa).
Ciekawym doświadczeniem jest też samodzielne gotowanie jedzenia w glinianym garnku lub ewentualnie grillowanie. W Chiang Rai w Tajlandii na nocnym bazarze można odbyć taką ucztę. W zestawie dostajemy garnek z rosołem, który stawiany jest na rozżarzonych węglach, świeże warzywa i zioła, makaron ryżowy, surowe jajko i surowe mięso (można tez wybrać sobie rybę lub owoce morza). Stopniowo i według uznania wkładamy poszczególne składniki do garnka i gotujemy (możemy sobie też dokupować kolejne porcje mięsa jeżeli najdzie nas taka ochota).
Desery i smoothie owocowe: są bardzo słodkie (takie, że aż mdli) i zazwyczaj mają formę żelatynowej galaretki lub jakiejś leguminy. Do miseczki z lodem wrzucane są słodkie żelowe kuleczki w różnych kolorach (niektóre są zrobione z tapioki) i wszystko polewane jest słodkim skondensowanym mlekiem lub mleczkiem kokosowym. Jak dla mnie najlepsze są ręcznie robione lody z mleka kokosowego i owoców oraz smoothie, które można dostać we wszystkich możliwych konfiguracjach i z praktycznie każdego owocu (najzdrowsza forma deseru tutaj). W bardziej zeuropeizowanych kawiarniach dostaniemy też w miarę normalne ciasta, ale też jak na mój gust zbyt słodkie.
Kawa i napoje:
Wszędzie podawane są bardziej lub mniej włoskie i amerykańskie rodzaje kawy. Najmocniejsza i najbardziej charakterystyczna w smaku (ma lekko orzechowy posmak) jest kawa w Wietnamie. Można też zamówić słodką wersję ze skondensowanym mlekiem. Podawana jest zazwyczaj z kostkami lodu.
Z mocniejszych napojów najpopularniejsze jest piwo. Wino jest bardzo drogie. Z ciekawszych specyfików raz poczęstowano nas winem ryżowym, które okazało się być zwykłym bimbrem.
Uff, to na razie na tyle o jedzeniu. Myślę, że jeszcze zbierze nam się sporo materiału, żeby napisać kolejny post o niezwykłych przysmakach Azji.
1. Odwiedzić pomnik „Kazika”, czyli polskiego architekta Kazimierza Kwiatkowskiego, który w latach 1981 – 1997 kierował licznymi pracami konserwatorskimi w Wietnamie. Dzięki Jego staraniom Hoi An nie zostało zniszczone, odzyskało swój dawny blask i stało się turystyczną atrakcją regionu wpisaną na listę UNESCO.
2. Kupić lampion lub przynajmniej zrobić zdjęcie w klimatycznej uliczce z lampionami.
3. Poszukać smoków ukrytych w świątyniach, muzeach, domach kupieckich i innych zakątkach, a później odpocząć w jednej z kafejek przy mocnej wietnamskiej kawie posłodzonej skondensowanym mlekiem, ewentualnie można poszukać polskiej restauracji, serwującej zapiekanki (niestety nie udało nam się jej znaleźć).
4. Spojrzeć w oczy łodziom przycumowanym przy nabrzeżu, (można też wybrać się na krótki rejs).
5. Pójść na lokalny market i zjeść Cao lau i inne miejscowe przysmaki
6. Uszyć sobie garnitur (najlepiej w banany) lub inny ciekawy strój.
7. Odwiedzić pobliską plażę.
Uwaga praktyczna:
Wstęp na teren starego miasta kosztuje 120 000 VND za os. Bilet jest ważny przez wszystkie dni pobytu (nie można go zgubić) i daje nam możliwość odwiedzenia 5 wybranych obiektów z listy (stare domy kupieckie, świątynie, muzea, hale spotkań etc).
W Vinh spędziliśmy 2 noce, głównie dlatego żeby pojechać na tutejszą plażę Cua Lo.
Miasto jest zupełnie nieturystyczne, dlatego jeżeli tu przyjedziecie to przygotujcie się na wzmożone zainteresowanie miejscowych. Ci bardziej odważni na pewno będą chcieli zrobić sobie z Wami zdjęcie lub po prostu uścisnąć dłoń. W samym mieście można przejść się do kompleksu parkowego ze statuą Ho Chi Minha i pospacerować wzdłuż głównej ulicy, podziwiając miejskie kontrasty: nowoczesne budynki i stare blokowiska w stylu warszawskiego Pekinu przed remontem.
Nocleg:
Dosyć tani i przyzwoity hostel (220 000 VND pokój z klimatyzacją i ciepłą wodą) znaleźliśmy na przeciwko dworca autobusowego.
Dojazd:
Do Vinh przyjechaliśmy pociągiem z Ninh Binh (około 3h) na tzw. twardych siedzeniach, czyli w najtańszej klasie, w której podróżują wszyscy i wszystko. Gdy pociąg zatrzymuje się na stacji wszystkie bagaże, worki i dzieci podawane są pasażerom siedzącym w środku przez okna. W krytycznym momencie możesz znaleźć się gdzieś pod sufitem siedząc na 10 workach z ryżem, ale nie panikuj, po 5 minutach wszystko jest już zgrabnie poupychane pod siedzeniami i na górnych półkach, a ty zastanawiasz się gdzie oni to wszystko pochowali. Rozkład jazdy i ceny znajdziecie na stronie kolei wietnamskich.
Dojazd na plażę Cua Lo:
Z głównej ulicy Vinh (Le Loi) na plażę jeździ autobus nr 2 lub 1 (Pan ma za szybą tabliczki z obydwoma numerami). Wychodząc z dworca trzeba pójść na przystanek po drugiej stronie ulicy. Przystanki są dobrze oznakowane. Bilet w jedną stronę kosztuje 15 000 VND za os.
Sama plaża nie zrobiła na nas najlepszego wrażenia przede wszystkim dlatego, że była brudna i miejscami zaśmiecona. Morze wyrzuciło też na brzeg liczne martwe żyjątka.
Trzeba zaznaczyć, że przyjechaliśmy jeszcze przed sezonem, ale dzięki temu mieliśmy plaże i okoliczne bary prawie tylko dla siebie. Kolejnym plusem jest brak natarczywej budowy nowych molochów hotelowych wzdłuż wybrzeża. Dzięki temu przy dużej części plaży rośnie jeszcze naturalny las. W samym mieście znajdziecie kilka bardziej luksusowych hoteli przy plaży.
Jeżeli ma się dużo czasu na podróżowanie po Wietnamie, można na chwilę przyjechać do Vinh, ale raczej nie polecamy tego miasta ani też plaży jako miejsc na dłuższy docelowy pobyt.
Są dużo ładniejsze plaże i miasta w Wietnamie, ale o tym w następnych postach 🙂 .
Ninh Binh to bardzo przyjemne miasteczko, obok którego znajdują malowniczo porozmieszczane wzgórza wapienne, podobne do tych wystających z zatoki Ha Long.
Dojazd:
Z Hanoi dojechaliśmy do Ninh Binh pociągiem: koszt 44 000 VND/os tzw. Hard Seat; czas przejazdu – około 3 h. Link do przydatnej strony kolei wietnamskich, na której można sprawdzić rozkłady i kupić bilet (na dworcach przeważnie stoją maszyny, za pomocą których można taki bilet, kupiony online, wydrukować. Trzeba znać tylko nr ID biletu. Czasami zdarza się jednak, że na mniejszych dworcach takie maszyny nie działają. Żeby kupić bilet na stacji należy wykazać się umiejętnością przepychania, bo kolejki do kas raczej tu nie obowiązują. Pani w okienku zażąda od nas również paszportu lub przynajmniej jego kserokopii).
Nocleg:
My zostaliśmy „schwytani” przez Pana czatującego na dworcu, który nas zaprowadził do pobliskiego Central Hotelu. Może ceny nie były bardzo niskie, ale standard i czystość jak najbardziej zadowalające. Trzeba zaznaczyć, że stacja kolejowa jest oddalona od centrum o jakieś 2 km i jeżeli ktoś chce mieszkać w centrum Ninh Binh to musi liczyć się z 20 min marszem lub powinien skorzystać z taksówki.
Nasz hostel oferował możliwość wypożyczenia skutera lub rowerów w przystępnych cenach więc nie mieliśmy problemu z szybkim przemieszczaniem się po okolicy.
Atrakcje w okolicy:
Park Trang An (7 km na północny-wschód od centrum miasta): stanowi alternatywę dla obleganego przez zagranicznych turystów Tam Coc. Oferuje równie malowniczą scenerię i możliwość przepłynięcia się łódką wśród wapiennych gór. Spływ trwa około 2h i kosztuje 250 000 VND/os. Trasa przebiega również w jaskiniach i uwzględnia kilka przystanków na oglądanie lub modlitwę w ukrytych na wzgórzach świątyniach. Uwaga: na spływ najlepiej wybrać się w dzień powszedni, ponieważ w weekendy przystań oblegana jest przez tłumy wietnamskich turystów! Na początku chcieliśmy przepłynąć się łódką w niedzielę, jednak gdy na parkingu zobaczyliśmy setki autokarów, a na przystani kolejkę, która wychodziła prawie na ulicę (na wodzie łódki płynęły jednak przy drugiej), to odpuściliśmy i udaliśmy się na przejażdżkę po spokojnej okolicy. Następnego dnia w poniedziałek, wszystko wróciło do normy i wprawdzie jacyś turyści byli, ale już w nie zatrważających ilościach.
Kompleks świątyń i pagoda Bai Dinh – (około 19 km od przystani w Trang An) atrakcja dla zafascynowanych poznawaniem tutejszej kultury i religijności. Kompleks został otoczony murem i żeby dostać się do głównego wejścia należy przejechać przez miasteczko. Z racji tego, że całość zajmuje dość duży obszar, turyści wożeni są elektrycznymi meleksami. My zrezygnowaliśmy z tej atrakcji, z powodu późnej pory więc nie jestem w stanie podać ceny za wejście. Jedyne, co mogę stwierdzić na pewno: nie wierzcie przewodnikom, które podają informację, że można coś zwiedzać za darmo. Te czasy już minęły! Teraz za wszystko pobierana jest opłata.
Tam Coc – najbardziej znany i turystyczny park w regionie. Osobiście tam nie byliśmy więc nie potrafię podać konkretnych informacji i czy warto tam się wybrać.
Na prawdę warto powłóczyć się na rowerze po okolicznych wsiach porozrzucanych wśród pagórków.
Ciepłe sobotnie popołudnie. Słychać przytłumiony gwar miasta. Dzieci grają w badmintona, jeżdżą na rolkach, skaczą przez bambusowe kijki, śmieją się i głośno przekomarzają. Dorośli powoli przechadzają się dookoła jeziora Hoan Kiem. Nachalna przekupka próbuje wcisnąć nam w rękę pączka. Pan z siwą brodą maluje portret dystyngowanej Pani w kapeluszu. Młodzi chłopcy na chodniku dają pokaz tańca. Muzyka wibruje nam w uszach. Trochę dalej uliczny teatr. Licznie zgromadzeni gapie wybuchają rytmicznym śmiechem. Jakaś dziewczynka krzyczy do nas wesoło „Hello!”. Modnie ubrana para pozuje do kolejnego ‚selfie’. Skulony policjant gra na ulicy w jakąś tajemniczą grę z ładną szatynką.
Jeszcze tylko przepchniemy się przez tłum i wreszcie jesteśmy na czerwonym moście, z którego rozpościera się widok na jezioro.
Żeby wejść na wyspę trzeba kupić bilet. Wracamy na ląd. Zagłębiamy się w gąszcz uliczek starego miasta. Skutery mijają nas ze wszystkich stron. Trąbią. Nie zwracamy uwagi. Idziemy jak najszybciej przed siebie. Znajdujemy kawałek wolnego miejsca na chodniku, resztę zajmują uliczne stragany z jedzeniem, plastikowe mebelki, domowe warsztaty i skutery. Jacyś mężczyźni wołają nas, żebyśmy napili się z nimi piwa. Ignorujemy ich z uśmiechem na twarzy. Przed nami do nieba wznosi się szara bryła katedry. Na placu przed kościołem czujemy powiew europejskiego miasta. Siadamy w ulicznej garkuchni na Bun z wołowiny i makaron ryżowy z warzywami. Cieszymy się chwilą wytchnienia.
Znowu zagłębiamy się w poplątaną sieć miejskich ulic. Obserwujemy ukrytą w nich codzienność. Z bramy patrzy na nas biała gęś. W powietrzu zaczyna unosić się wilgotny zapach wodorostów. Zbliżamy się do Czerwonej rzeki. Przed nami chwiejna i pordzewiała konstrukcja mostu Long Bien. Idę powoli trzymając się balustrady. Z niepokojem spoglądam w dół przez dziury w betonowych płytach. Z góry patrzymy na zielone bananowce i pordzewiałe statki.
Wracamy. Szeroką i zieloną aleją dochodzimy do Mauzoleum Ho Chi Mina. Po drodze pozdrawiamy Lenina. Na wielkim placu panuje atmosfera socjalistycznej powagi i dostojeństwa. Żółta linia oddziela nas od miejsca pochówku najświętszego wodza.
W zadumie udajemy się w stronę jeziora Ho Tay. Fotografujemy symbol Wietnamu: kolumnową pagodę Tran Quoc. Przebiegamy przez ruchliwą ulicę i wkraczamy do dzielnicy apartamentowców. Na trawniku gdaczą kury zamknięte w klatkach. Czarny pies przywiązany do drzewa łańcuchem próbuje się uwolnić. Głośno szczeka. Przed nami miejskie targowisko. Dużo wszystkiego: ludzi, surowego mięsa, warzyw, śmieci…
Zmęczeni wchodzimy na 4 piętro naszego hostelu i z góry patrzymy na ulotne chwile miejskiego życia.
Zatoka Ha Long jest bardzo popularną destynacją i z tego powodu niestety stała się ofiarą turystycznej komercji. Dlatego też, żeby ją zobaczyć najlepiej wybrać się na jedną z grupowych wycieczek, które oferują wietnamskie biura podróży.
Dojazd na własną rękę i zorganizowanie rejsu ponoć są możliwe, ale znacznie utrudnione i podobno droższe… nie mogę nic więcej na ten temat napisać, bo my zdecydowaliśmy się kupić 2 dniową zorganizowaną wycieczkę do Ha Long w lokalnym biurze podróży w Hanoi (Lili’s Travel na ulicy Ngõ Huyện 18).
Na zatoce istnieją też liczne ograniczenia dotyczące poruszania się po jej wodach, które został narzucone odgórnie przez władze (wynika to ze strategicznego położenia zatoki w pobliżu granicy z Chinami), generalnie turyści są stale obserwowani przez licznie porozmieszczanych policjantów, którzy pilnują porządku (nawet karaoke musi zamilknąć o 22:00).
Pakiety oferowane w biurach zaczynają się już od 30 USD za 1 dniowy rejs. My wykupiliśmy pakiet 2 dniowy o średnim standardzie za 79 USD / os. Dosyć drogi, ale ponoć lepiej taki zakupić, żeby na statku nie przebywać w tłumie i zjeść trochę lepsze jedzenie. Ogólnie byliśmy zadowoleni ze statku (rzeczywiście była dosyć kameralna atmosfera i przyjemne kajuty), jedzenia i przewodnika, który mówił po angielsku i nawet dało się coś zrozumieć 🙂
W pakiecie było wejście na górę Ti Top, jaskinia, kajaki, (ponoć od kwietnia 2017 ta rozrywka została odgórnie zabroniona) krótki kurs gotowania i wizyta na farmie pereł.
Do Sa Pa przyjechaliśmy bezpośrednim busem z Dien Bien. Podróż trwała 8h i kosztowała 200 000 VND / os. Widoki za oknem z pewnością rekompensują trudy podróży. W Sa Pa bus zatrzymuje się blisko centrum (niedaleko jeziora).
Z Hanoi można się tu dostać pociągiem (pociąg dojeżdża do miasta Lao Cai i do Sa Pa trzeba dojechać lokalnym busem – około 1h). Można też przyjechać bezpośrednim autobusem np. sypialnym (przykładowy rozkład jazdy).
Gdzie spać:
Hoteli i hosteli w Sa Pa jest mnóstwo. Z pewnością już na stacji autobusowej napadną Was miejscowi naganiacze z bogatą ofertą noclegową. My zakwaterowaliśmy się w Hotelu Honeymoon (dogodna lokalizacja, przystępne ceny i miła właścicielka. Jedyne, co przeszkadzało to grający co jakiś czas kołchoźnik za oknem, ale na szczęście o 22:00 był wyłączany).
Atrakcje w Sa Pa:
Fansipan Legend – tak nazywa się kolejka linowa na najwyższy szczyt Wietnamu Phan Xi Păng. Jak można się domyślać, ta atrakcja nie należy do najtańszych: wjazd i zjazd wagonikiem prawie na szczyt (trzeba pokonać jeszcze jakieś 600 schodków) kosztuje 600 000 VND za osobę (700 000 VND kolejka linowa + kolejka torowa prawie na sam szczyt – trzeba pokonać jakieś 100 schodków). Kolejka otwarta jest codziennie od 7:00 do 16:00. Z centrum miasta do kolejki można dojechać taksówką (koszt od 80 000 do 100 000 VND). Fotogaleria z wjazdu na szczyt.
Więcej informacji o atrakcjach Sa Pa znajdziecie w tym poście.
Miasteczko Sa Pa to jedno z popularnych miejsc wypoczynku wielu Wietnamczyków (zwłaszcza tych z południa). Przyjeżdżają tu przede wszystkim, żeby poczuć na twarzy orzeźwiający powiew zimnego górskiego powietrza. Tak, ze względu na wysokie góry i usytuowanie na północy kraju bywa tu naprawdę zimno (nawet zdarza się, że pada śnieg).
My odwiedziliśmy Sa Pa w marcu i mieliśmy dosyć przyjazną pogodę: 2 dni słoneczne z temperaturą w dzień do 25 C, a w nocy około 10 C, i dwa dni deszczowe (temp. w dzień około 20 C w nocy 10 C – na szczęście w hostelu były koce elektryczne, dlatego w trakcie snu za bardzo nie marzliśmy). Po upałach w Tajlandii i Laosie mogliśmy się trochę ochłodzić i wreszcie wyjąć z plecaka nasze zapomniane polary i kurtki przeciwdeszczowe.
Z głównych atrakcji Sa Pa należy wymienić trekkingi z tzw. „homestay”, czyli nocowaniem w domach przedstawicieli tutejszych górskich plemion (czerwoni i czarni Homongowie). My zupełnie świadomie zrezygnowaliśmy z tej atrakcji. Dlaczego? Otóż zniechęciła nas natarczywość górskich kobiet, które za wszelką cenę chciały nas namówić na nocowanie w ich domach w zamian za duże kwoty pieniędzy, przy tym mówiąc, że są takie biedne, a my tacy bogaci dlatego powinniśmy im dużo zapłacić… (Oczywiście rozumiem, że ich sytuacja nie jest zbyt kolorowa – mniejszości etniczne w Wietnamie są traktowane dużo gorzej niż „prawdziwi” Wietnamczycy, jednak potraktowanie nas jako skarbonki wzbudziło mój wewnętrzny sprzeciw). Niestety takie zachowanie i natarczywe próby sprzedaży lokalnego rękodzieła skutecznie obrzydzają wszelkie spacery po mieście i okolicy (zwłaszcza do miejsc tak turystycznych jak wioska Cat Cat).
W rezultacie postanowiliśmy wjechać na najwyższy szczyt Indochin i Wietnamu kolejką linową. Na szczęście pogoda nam sprzyjała i mogliśmy z góry podziwiać piękne krajobrazy. Fotogalerię znajdziecie tutaj.
Inne atrakcje w Sa Pa:
Wioska Cat Cat i wodospad – żeby dotrzeć tam samemu, należy zejść w dół ulicą Fanispan (w centrum obok betonowego boiska jest duży znak wskazujący, w którą stronę należy się kierować do strefy turystycznej Cat Cat). Jest to destynacja bardzo oblegana przez turystów i natarczywe górskie sprzedawczynie, dlatego my osobiście tam nie poszliśmy (zawróciliśmy w połowie drogi, bo i tak było mgliście więc z widoków nici, a kobiety z górskich plemion nie dawały nam spokoju). Dodatkowo należy uiścić opłatę za wstęp do strefy turystycznej (40 000 VND).
Przełęcz Tram Ton – warto wybrać się motorem / mototaxi. Widoki zapierają dech w piersi. My mogliśmy je oglądać z okien busa w drodze z Dien Bien do Sa Pa.
Góra Ham Rong – malowniczy park w samym środku Sa Pa. Wejście kosztuje 70 000 VND od osoby, ale warto się tu wybrać na wycieczkę. Oprócz widoków na miasto z góry i ogrodu kwiatowego można wybrać się na dłuższy trekking i podziwiać zapierające dech w piersiach widoki. Nam jednak nie było to dane, bo akurat na góry i miasto naszła mgła, ale i tak było warto się przespacerować.