Po intensywnej podróży z naszym Francuskim kolegą przyszedł czas na zatrzymanie się w jednym miejscu i pracę na farmie. Na farmę zaprosili nas sami jej właściciele: Ptricia i John, po tym jak dodałam nasz profil na portalu Helpx.net (więcej o portalu i jak tanio podróżować po Australii tutaj). Właściwie to byliśmy bardziej zaproszeni ze względu na informatyczne umiejętności Marcina niż jako pomoc robotnicza. Jak się później okazało, to ja jak zwykle musiałam odwalać brudną robotę: przesadzać kwiatki, pielić ogródek, karmić kurczaki i inne takie prace fizyczne, a Marcin głównie siedział przed komputerem – cholerny intelektualista!
Zapoznanie
Właściciele farmy okazali się bardzo miłymi i, jak na Australię przystało, oryginalnymi ludźmi. Będę do znudzenia powtarzać, że w Australii na mnie największe wrażenie zrobili właśnie ludzie. Takiego zbioru oryginałów nie spotkałam nigdzie na świecie, ale o tym w osobnym wpisie, bo temat jest zbyt ciekawy i szeroki.
Jhon przyjechał po nas do miasteczka Ingham, które było oddalone o jakąś godzinę jazdy od farmy. Zrobiliśmy jeszcze zakupy i pojechaliśmy w nieznane. Jechaliśmy i jechaliśmy. Droga robiła się coraz węższa i bardziej kręta. Po jakimś czasie znikły jakiekolwiek zabudowania i otoczył nas las. Można powiedzieć, że farma leżała pośrodku niczego. Idealne miejsce na plantację maryśki, co jak się później okazało było prawdą (nie rosła na naszej farmie, ale ponoć w okolicy). Takie zadupie, że nawet sygnału telefonicznego nie było, co niestety stanowiło dla nas nie lada problem, bo Marcin wciąż pracował zdalnie i bez internetu nie mógł wywiązywać się ze swoich obowiązków (więcej o internecie w Australii). Na szczęście John szybko zadeklarował się, że usunie ten problem i udostępni nam internet satelitarny, ale zanim do tego doszło, jeździliśmy po ciemku starym pickupem Johna na pobliskie wzgórze, żeby złapać jakikolwiek zasięg. Przy okazji mogliśmy obserwować nocne życie zwierząt w Australii.
Patrycja z całym inwentarzem (5 kotów, 1 pies, 1 wredna papuga o imieniu Roger) powitała nas w domu uroczystą kolacją. Bardzo długo i bardzo miło sobie pogawędziliśmy, mimo że na początku angielski Johna był trudny do zrozumienia przez silny lokalny dialekt, ale o dziwo dawaliśmy radę.
Przyczepa
Warunki mieszkaniowe na farmie można było określić bardziej jako spartańskie niż luksusowe (ale można powiedzieć, że uczyniliśmy jakiś postęp, bo nie spaliśmy już w namiocie, w którym spędziliśmy miesiąc podróżując z Francuzem). Mieszkaliśmy w starej przyczepie oddalonej jakieś 200 metrów od głównego domu, co dawało nam poczucie prywatności, ale niestety nie zapewniało nam odpowiedniej ochrony przed zimnem – w nocy temperatury spadały poniżej 10 stopni, w końcu farma była położona w górach. Kolejny raz koce i folia termiczna ratowały nam życie.
W domu Jhona i Patrici wcale nie było dużo cieplej. Owszem piec kaflowy w czasie gdy grzaliśmy nim wodę i gotowaliśmy jedzenie dawał dużo ciepła, ale lekka konstrukcja domu i liczne niezasłonięte szpary, przez które wchodziły do domu koty, wpuszczały do środka zimne powietrze. Nie można powiedzieć, że Jhon z Patricią klepali biedę. Nie. Po prostu wiedli ekscentryczny styl życia, co głównie było spowodowane artystyczną duszą Johna.
Jhon artysta
John jest lokalnym artystą rzeźbiarzem. Tworzy imponujące rzeźby z metalu. Dzięki temu nasz pobyt na farmie był urozmaicony, bo uczestniczyliśmy nawet w lokalnych eventach kulturalnych. Byliśmy na gali rozdania nagród, gdzie Jhon otrzymał główną nagrodę za rzeźbę Emu i na wernisażu prac w lokalnym domu kultury w Mission Beach.
Jak na prawdziwego artystę przystało, Jhon musiał mieć odpowiedni nastrój, żeby coś zacząć robić, a później to skończyć. Skutek był taki, że na farmie leżały porozrzucane nieukończone projekty Jhona, łącznie z nową częścią domu, która wciąż czekała na ostateczne dokończenie. Gdyby nie wielka siła charakteru i poukładanie Patrycji to pewnie farma i Jhon byliby w jeszcze gorszym stanie.
Zwierzęta
Oprócz już wspomnianych 5 kotów, 1 psa i 1 wrednego papuga Rogera, który jak tylko wyrwał się z klatki dziobał wszystkich w nogi poza Jhonem i złośliwie zrzucał rzeczy Patrycji z kuchennego blatu, na farmie było jeszcze stado indyków, kilka kur, dwa konie, no i najważniejsze, krowy. Krowy, hodowane tu głównie na mięso, stanowiły główne źródło utrzymania farmy. Wbrew pozorom, mimo smutnego przeznaczenia, krowy na farmie wiodły bardzo sielankowy żywot: miały ogromny teren, po którym mogły się swobodnie poruszać (żeby policzyć cielaki musieliśmy jeździć po farmie starym pick-upem, bo odległości były tak duże i teren nieprzyjazny do chodzenia).
Rano po wyjściu z przyczepy witały nas albo stada kangurów albo ich kupy porozrzucane wokół przyczepy. Jhon czasami ukradkiem strzelał do kangurów – rolnicy i farmerzy w Australii traktują je jak szkodniki. Wieczorami dla rozrywki przychodziły pogapić się na nas krowy.
Ja rano zazwyczaj karmiłam indyki i kurczaki. Wbrew pozorom nie było to takie łatwe zajęcie, bo duże i głodne indyki to agresywne ptaki. Nie mogłam też pozwolić, żeby dostały się do klatki z kurami, więc najpierw, żeby odwrócić ich uwagę od kurnika wsypywałam im ziarno na ziemię i szybko wślizgiwałam się do kur, które też zgłodniałe atakowały pojemnik z jedzeniem. Istny armagedon! A jeszcze do tego musiałam zebrać jajka. Wyjęcie kurze spod tyłka jajka, której nie rusza nawet porcja świeżego ziarna, to dopiero jest wyzwanie! Dziobnięcia rozwścieczonego ptaka wcale nie są mniej groźne niż ugryzienia psa lub kota. Jeszcze tylko wlewałam czystej wody do naczyń i z ulgą opuszczałam kurnik i wredne indory.
Do zwierząt często widywanych na farmie ponoć zaliczały się też węże – z tego powodu w domu było aż 5 kotów, bo ponoć polują one na te gady i skutecznie je odstraszają. Na szczęście dla nas jeszcze nie było sezonu na węże (za zimno). Mieliśmy tylko wątpliwą przyjemność oglądać raz nocą na drodze dojazdowej do farmy ogromnego pytona, który powoli przetaczał się na pobocze. Jhona zmartwił bardziej fakt, że ktoś może go przejechać niż to, że wąż postanowi nas odwiedzić. Na szczęście węże są nieśmiałe i raczej uciekają zamiast atakować, co innego jeśli poczują się zagrożone wtedy tak: stanowią duże niebezpieczeństwo dla człowieka. Patrycja opowiedziała nam, że raz musiała zatłuc łopatą takiego jadowitego węża, który chciał zaatakować Jhona w czasie pracy na polu, bo ten widocznie wszedł na jego terytorium. Od nas na szczęście węże trzymały się z daleka. Jedynym nieprzyjemnym intruzem jakiego znalazłam pewnego dnia na swojej ręce był ogromny kleszcz. Cała w panice pobiegłam do Patrycji, która ze spokojem mi go wyjęła i powiedziała, że jest ich tu od groma i że nie są niebezpieczne (mogą jedynie spowodować paraliż u kota, jeżeli złapie ich za dużo). Miała rację: w Australii kleszcze nie przenoszą groźnych chorób (tylko w Ameryce, Rosji i Europie mogą być zakażone boreliozą albo innym świństwem).
Praca
Marcin stworzył Jhon’owi stronę i fanpaga na Facebooku. Ja, oprócz karmienia kur i indyków, porządkowałam jeszcze ogródek i podlewałam roślinki. Brzmi przyjemnie, ale porządkowanie ogródka w buszu to jak walka z Goliatem: trzeba piły i dużej siły, żeby pozbyć się np. uschłych liści palmy. Patrycja mimo wieku i choroby biodra wykazywała się nadludzką siłą, której ja miastowa dziewczyna nigdy nie miałam. Ratowałam się pomocną dłonią Marcina.
Praca na farmie była podzielona na 2 etapy. O 8:30 jedliśmy śniadanie, później ja do kur i ogródka, Marcin coś wtedy robił z Jhonem, około 12:30 był lunch i potem siesta do 15:00. Po południu dalsze prace lub wycieczka do krów. Wieczory tak od 18:00 mieliśmy wolne i albo spacerowaliśmy po sennej okolicy, relaksowaliśmy się na leżakach albo szykowaliśmy kolację.
Dwa tygodnie szybko zleciały i chcąc nie chcąc musieliśmy pożegnać się z sympatycznymi Jhon’em i Patrycją i znowu zgadaliśmy się z naszym kolegą Francuzem, żeby razem wyruszyć w drogę. Tym razem do Sydney!
Podobał Ci się wpis? Polub nas na Facebooku, bo już niedługo kolejne relacje o podróżowaniu po Australii i Nowej Zelandii!