Bali – wyspa pachnąca kadzidłem – czy warto ją odwiedzić?

Trafiliśmy na Bali zupełnie przypadkiem: z lotniska w Kucie można kupić najtańsze loty do Australii.

Dlaczego nie mieliśmy w planach odwiedzenia tego cudownego turystycznego raju?

Dlatego, że spotkaliśmy się z wieloma skrajnymi opiniami, wśród których przeważały raczej te negatywne. Jedno definitywnie należy stwierdzić: Bali ma na świecie niezwykle dobry PR, niekoniecznie adekwatny do tego, co oferuje.

Czy wyspa Bali rozczarowuje?

Tak i nie, do tej pory mam mieszane uczucia. Powiem tak

Jeżeli chcecie wygrzewać się na cudownych półdzikich plażach z ciepłą i krystalicznie czystą wodą, to nie jedźcie na Bali: tutaj nie znajdziecie zbyt pięknych plaż, ta ponoć najpiękniejsza Virgin Beach też nie okazała się zbyt porywająca, a na dodatek trzeba było zapłacić 2 razy, żeby na nią wejść. Nam najbardziej, chociaż czarna, przypadła do gustu plaża w Amed.

Niezbyt ciekawa plaża w Sanur, ładniejsze plaże z pewnością znajdziemy w Europie i w innych krajach azjatyckich.

Jeżeli pragniecie cieszyć się dziką naturą, brakiem turystów, ciszą i spokojem to nie jedźcie na Bali. Wyspa jest dosyć gęsto zaludniona i wszędzie panuje bardzo duży ruch samochodowo-skuterowy. Jest też bardzo mocno turystyczna i skomercjalizowana. (Zobacz też: Bali informacje praktyczne)

Liczni turyści czekają na rytualne obmycie w świętej sadzawce.

Jeżeli lubicie odwiedzać niezwykłe świątynie, chcecie zanurzyć się i poczuć na własnej skórze odmienny klimat unikalnych wierzeń i religii, to koniecznie wybierzcie się na Bali!

Według mnie właśnie ta specyficzna kultura i wciąż żywe wierzenia są jedynym elementem, który przekonuje do odwiedzenia Bali np. wulkany znajdziecie w całej Indonezji, ładniejsze plaże są chociażby na Lomboku lub wyspach Gili, tarasy ryżowe są w wielu miejscach w Azji etc.

Oprócz balijskiej prowincji (mam tu na myśli środkowe i bardziej północne regiony wyspy), mimo ogromnej popularności wśród turystów, najlepszym miejscem do obserwowania i wczuwania się w lokalne tradycje i wierzenia wciąż pozostaje miasto Ubud.

Pomnik na jednym z głównych rond w Ubud.

Tutaj trafiliśmy do niesamowitego hostelu, czyli typowego domu-świątyni. Na prostokątnej działce otoczonej murem znajdowało się kilka murowanych, bardzo oryginalnie zdobionych domków oraz liczne rzeźby i ołtarze dla bóstw. Codziennie rano właścicielka z córką szykowały nowe ofiary dla bogów, które rozstawiały w konkretnych miejscach posiadłości. Szykowanie ofiar jest pracą bardzo czasochłonną, dlatego raz w tygodniu właścicielka wraz z sąsiadkami i innymi członkami rodziny szykowała małe koszyczki z liści bambusowych, żeby mieć zapas na cały tydzień.

Przygotowane ofiary dla bóstw. Codziennie przygotowywane są nowe.
Widok na ogród z naszego domku.
Marcin pracuje na tarasie naszego domku.
Gustowne wnętrze i niesamowite rzeźbione detale nadawały niezapomniany klimat temu miejscu.
Wejście frontowe do jednego z domów w Ubud.

Dla turystów, którzy szukają kulturowo – religijnych przeżyć, ogromną atrakcją jest obserwowanie miejscowych pochodów i obrzędów religijnych, z którymi w czasie podróży po wyspie można się zetknąć praktycznie codziennie. Dla niektórych bywają one także bardzo uciążliwe ponieważ powodują ogromne utrudnienia na i tak już bardzo ruchliwych drogach.

Jedna z religijnych procesji na balijskich drogach.

Mnie osobiście najbardziej urzekł obrządek zanurzania ołtarza ze świętą figurką w oceanie, który oglądaliśmy w Amed. Równie ciekawym przeżyciem jest odwiedzanie balijskich świątyń, chociaż w tych najbardziej turystycznych człowiek czuje się jak w przereklamowanych katolickich sanktuariach – duch miejsca został zadeptany przez ducha kapitalizmu, czyli odnosi się wrażenie, że liczy się przede wszystkim zysk. (więcej o balijskich świątyniach).

Tłumy turystów w jednej z popularnych balijskich świątyń.

Jeżeli macie mało czasu i nie możecie włóczyć się bez celu po wyspie, to dobrym sposobem na poznanie balijskiej obrzędowości są inscenizacje / spektakle, ukazujące dawne/ obecne rytuały ku czci bogów. W centrum Ubud naganiacze proponują szeroką ofertę spektakli. My wybraliśmy się na Kecak dance i taniec ognia, czyli tradycyjną taneczną inscenizację jednej z opowieści o balijskich bóstwach. 

Kecak dance

Podsumowując:

Cieszę się, że miałam możliwość odwiedzić wyspę Bali i poznać jej kulturę, jednak nie jest to miejsce, które zachwyciło mnie do tego stopnia, że chciałabym do niego nieustannie wracać. Wyjechałam z Bali raczej z ulgą, bo po kilku dniach spędzonych w okropnym Denpasar/ Kucie miałam już serdecznie dosyć hałasu, brzydkich zaśmieconych plaż, naganiaczy i nieciekawych turystycznych restauracji.

Oczywiście zachęcam Was do wyciągania samodzielnych wniosków więc jeżeli tylko macie taka możliwość to jedźcie na Bali, tylko wcześniej zweryfikujcie swoje wyobrażenia na temat tej rajskiej wyspy, bo chyba lepiej jest się pozytywnie zaskoczyć niż gorzko rozczarować, przynajmniej ja tak myślę :).

Najlepszym sposobem poruszania się po wyspie jest skuter – zobacz też: informacje praktyczne.

 

Continue Reading

Amed – czarna plaża w cieniu wulkanu Agung

Do Amed przyjechaliśmy z gwarnego Ubud, żeby zaznać chwili relaksu na plaży. (Jak dojechać do Amed – zobacz Bali praktyczne).

Plaża w Amed cały swój urok zawdzięcza wulkanowi Agung, który równocześnie jest jej przekleństwem: w ostatnim czasie przez swoją wzmożona aktywność skutecznie odstraszał turystów, którzy chętnie odwiedzali tę część Bali głównie ze względu na dobre warunki do nurkowania i snurklowania.

Niesamowicie czarny kolor plaży i majacząca w oddali majestatyczna bryła wulkanu sprawiają, że Amed jest miejscem magicznym, zwłaszcza o zachodzie słońca.

Dla nas oprócz wylegiwania się na plaży, kąpieli w oceanie i wypatrywania kolorowych rybek, dodatkową atrakcją była możliwość obserwowania lokalnych obrzędów religijnych.

Ołtarz w wodzie

Pewnego dnia na plaży zapanował gwar: setka odświętnie ubranych osób szykowała się, aby oddać hołd i złożyć ofiarę bogom oceanu. Zaciekawieni usiedliśmy z boku i obserwowaliśmy, co się dalej wydarzy. Rytmiczne pobrzękiwania z czasem zamieniły się w melodyjne dźwięki, nad którymi dominował monotonny głos kapłana. Po jakiejś godzinie wyśpiewywania modłów, nastąpiła dla nas najbardziej zaskakująca część ceremonii: grupa mężczyzn podniosła ozdobny ołtarz i zaczęła z nim biegać w kółko po plaży, po chwili zwrócili się w stronę morza i położyli ołtarz na wodzie.

Niestety z powodu silnej fali ołtarz przechylił się i zaczął tonąć. Była to chyba niezamierzona część rytuału, bo po chwili, uroczyście odziane kobiety i mężczyźni z wielkimi koszami w rękach zaczęli wyrzucać ich zawartość w stronę tonącej platformy. Do morza wpadały kolejno kwiaty, owoce, pieniądze i inne dary. Praktyczni Azjaci nie mają w zwyczaju marnotrawstwa, dlatego w mgnieniu oka w wodzie pojawili się pierwsi wyławiający dary dla bogów. Były to głównie dzieci i co biedniejsi rybacy. Głównym celem było wyławianie pieniędzy. Jeszcze długo po ceremonii morze wyrzucało na brzeg przeróżne skarby np. nam też udało się znaleźć kilka zwykłych pieniążków i takich udawanych, które są przeznaczone głównie do składania ofiary bogom.

Czy to ze względu na odległość od głównego centrum turystycznego, czy może na charakter plaży, w Amed nie spotkaliśmy tłumów turystów, co nam bardzo odpowiadało. Była to dla nas raczej senna wioska usytuowana po dwóch stronach drogi, w której swoje miejsce znalazły turystyczne bary i szkoły nurkowe.

Główna ulica w Amed.

Relatywnie blisko Amed (jakieś 1-2 godziny jazdy na skuterze) znajduje się świątynia / ogrody Taman Tirta Ganga i plaża Virgin Beach, do których wybraliśmy się pewnego dnia na wycieczkę.

Wulkan Agung, widok z Amed.

Oczywiście Amed jest też dobrą bazą wypadową, aby wybrać się w pobliże wulkanu Agung, ale my postanowiliśmy, że tam nie pojedziemy, bo po zdobyciu wulkanu Rinjani na wyspie Lombok mieliśmy na jakiś czas dosyć oglądania wulkanów z bliska. Ogólnie łatwiejszym i bardziej turystycznym celem jest wulkan Batur, ale na nim też nie byliśmy, więc w zamian zapraszam do przeczytania relacji z naszej wycieczki do Taman Tirta Ganga i Virgin beach.

Przykładowe ceny transferów lokalnymi busami z Amed.
Continue Reading

Taman Tirta Ganga i Virgin Beach – jednodniowa wycieczka skuterem z Amed

Taman Tirta Ganga

Do Taman Tirta Ganga wybralismy się z Amed w ramach naszych jednodniowych wycieczek skuterowych po Bali. Dojazd krętą i czasami zakorkowana drogą zajął nam około godziny.

W samym Taman Tirta Ganga nie ma obowiązku zakładania sarungu ponieważ nie jest to świątynia, jest to teren dawnego wodnego pałacu królewskiego, który został odbudowany po zniszczeniach spowodowanych w 1963 przez erupcje wulkanu Agung. Największą atrakcją jest chodzenie po kamiennych stopniach, które wystają z wody, tak żeby nie spaść. Ze stopni możemy również podziwiać tęczowe rybki (można również je karmić – torebki z jedzeniem sprzedawane są przy wejściu).

Spacer po malowniczym parku również jest bardzo przyjemny. Mnie osobiście zafascynowały posągi rożnych stworów i bóstw, które zostały niejako porozrzucane po całym terenie. Niektóre z nich okazały się całkiem fotogeniczne. Można również napić się herbatki w kawiarni, która znajduje się w hotelu na terenie ogrodu jak również wykąpać się / oczyścić w rytualnym basenie.

Koszt wstępu: 20,000 IDR za osobę plus 5000 IDR za parking

Virgin Beach

Przy okazji wizyty w Tirta Ganga postanowiliśmy na własne oczy przekonać się czy na Bali rzeczywiści nie ma ładnych plaż i wybraliśmy się na ponoć najpiękniejsza balijską plażę Virgin Beach. Mimo że wskazywany przez nawigację czas dojazdu wynosił 40 min, przez korki spowodowane dwoma procesjami (częste zjawisko na Bali) dojazd zajął nam około 1,5 godziny i niestety nie było warto…

Po drodze na szczęście mogliśmy czasami podziwiać ładne balijskie krajobrazy.

Po pierwsze dla tych, co są tam pierwszy raz i nie wiedzą jak najlepiej dojechać do tej plaży jest to zadanie dosyć utrudnione, bo oznakowanie jest kiepskie. Troszkę zagubieni i zmęczeni korkami na widok pierwszej tabliczki z napisem Beach zjechaliśmy z głównej drogi i wąską drogą przez wioskę dojechaliśmy do leśnego parkingu, przed którym jakiś uprzejmy pan przy biurku zbierał opłaty za wjazd. Zapłaciliśmy, zaparkowaliśmy skuter i leśną ścieżką udaliśmy się na plaże, gdzie wejścia również pilnowała grupa pobierająca opłatę. Na moje pytanie dlaczego mam płacić drugi raz za wstęp na ten sam teren wręczono mi kartkę, na której po angielsku wyjaśniono, że pan od parkingu nielegalnie pobiera opłaty za wejście na plażę (co prawda przechodzimy przez jego teren więc oficjalnie nic nie można z tym faktem nic zrobić) i żeby uniknąć płacenia dwukrotnie trzeba na plażę dojechać z innej strony… tylko, że dla kogoś kto nie jest mieszkańcem tego terenu wcale nie jest to takie oczywiste, bo nie ma jasnych oznaczeń. Poirytowani sytuacją, popatrzyliśmy przez chwilę na tę ponoć cudowną plażę, która o swojej dziewiczości już raczej dawno zapomniała, zatopiona pod morzem leżaków i restauracji i zdecydowaliśmy się, ze nie będziemy płacić drugi raz i wracamy na naszą czarną plażę w Amed, która w porównaniu z Virgin Beach wydała nam się 100 razy bardziej atrakcyjna i dziewicza.

Virgin Beach

Cała ta historia utwierdziła nas tylko w przekonaniu, że nie warto odwiedzać Bali w poszukiwaniu pięknych plaż. Ładniejsze są chociażby na Lomboku czy wyspach Gili.

Continue Reading

Ubud – balijskie centrum kultury i sztuki

Dlaczego warto odwiedzić miasto Ubud, mimo że nie ma dostępu do morza ani ładnych plaż?

Głównie dlatego, że Ubud pełni funkcję jednego z najważniejszych ośrodków kulturalno-religijnych Bali. Ma też dogodną lokalizację, bo położone jest w centralnej części wyspy, dzięki czemu można potraktować je jako bazę wypadową na jednodniowe skuterowe wycieczki po wyspie.

Figurki przy jednej ze świątyń w Ubud.

Ubud, mimo dużego ruchu ulicznego, jest też miejscem klimatycznym – wystarczy wejść do jednego z domów-świątyń, bądź też na teren dowolnej świątyni, żeby, jak za dotknięciem magicznej różdżki, przenieść się w inny wymiar czasoprzestrzeni. Niestety, w ostatnich latach to inspirujące artystyczne miasteczko, które słynie z wytwarzania drewnianych rzeźb i charakterystycznego balijskiego rękodzieła, zmieniło się w turystyczną mekkę, dlatego czasami trzeba przymknąć oko na wszechobecną komercjalizację, aby móc cieszyć się niezaprzeczalnym urokiem tego miejsca. Przede wszystkim należy wybrać starannie hostel: najlepiej, żeby znajdował się już we wcześniej wspomnianym balijskim domu.

 

Widok na ogród z naszego domku.
Indonezyjska sieciówka łudząco podobna do pewnej amerykańskiej.

W ramach zapoznania z balijską kulturą można też wybrać się na licznie organizowane pokazy rytualnego tańca lub inscenizację kecak dance i tańca ognia (relacja z pokazu ). Można też przejść się po tutejszym bazarze w poszukiwaniu pamiątek lub pójść/ pojechać na obrzeża miasta, gdzie znajdują się pracownie regionalnych artystów-rzeźbiarzy, którzy przy głównych drogach oferują swoje wyroby. Ze względu na duże gabaryty, wspomniane rękodzieło przeznaczone jest raczej na rynek lokalny, ale jeśli chcecie zakupić jakiś ozdobny mebel lub dużą rzeźbę, to warto wybrać się na spacer poza centrum miasteczka.

Bazar w centrum Ubud.
Jeden ze sklepów meblarskich przy drodze wyjazdowej z Ubud.

Jednodniowe wycieczki skuterowe z Ubud:

 

Continue Reading

Tarasy ryżowe TEGALALANG i JATILUWIH

TEGALALANG

Popularną wycieczką z Ubud jest jednodniowy wypad na pobliskie tarasy ryżowe Tegalalang. Są to najbliższe tarasy jakie można odwiedzić z Ubud. Za wejście i spacer po tarasach, który urozmaicają atrakcje typu zdjęcie z koszami i kosą do zbierania ryżu, oczywiście trzeba zapłacić. My zdecydowaliśmy się pooglądać tarasy z daleka, popijając w pobliskiej kawiarni aromatyczną herbatkę lub jak kto woli kawę kopi luwak (którą pozyskuje się z odchodów łasicowatych zwierzątek z potwornie wytrzeszczonymi oczami).

Tarasy ryżowe Tegalalang.

Herbatka z widokiem na tarasy ryżowe.

Po tej miłej przerwie pojechaliśmy odwiedzić pobliskie świątynie PURA TIRTHA EMPUL i PURA GUNUNG KAWI

JATILUWIH

Wycieczka na tarasy ryżowe Jatiluwih jest zdecydowanie bardziej wymagająca czasowo, niż ta na tarasy Tegalalang – łącznie, tam i z powrotem, trzeba przejechać na skuterze ponad 70 km. Jednak jest też ciekawsza krajobrazowo, bo przy okazji można zobaczyć mało odwiedzane przez turystów balijskie wioski i podziwiać wiejskie krajobrazy.

Jedna z balijskich wiosek, którą mijaliśmy w drodze na tarasy ryżowe.
Przydrożna świątynia.
Zielony wąwóz.

Niestety pogoda nam nie dopisała i w czasie jazdy na skuterze bardzo zmokliśmy i zmarzliśmy. Żeby dostać się na tarasy, przy wjeździe do wioski należy wykupić bilet wstępu (koszt 1 biletu to 40000 IDR).

Tarasy ryżowe w Jatiluwih

Sam spacer po tarasach był dosyć przyjemny, jednak przez mżawkę nie mogliśmy nacieszyć oczu widokiem pobliskiego wulkanu.

Restauracje przy samych tarasach są bardzo drogie i raczej nastawione na grupy turystyczne dlatego polecamy zjeść w jednym z warung’ów usytuowanych przy wjeździe do wioski. My zjedliśmy tam przepyszne jedzenie z widokiem na deszczowe pola ryżowe.

Amatorzy kawy kopi luwak mogą też odwiedzić jedną z licznych i ponoć ekologicznych hodowli luwaków. My zdecydowaliśmy się tego nie robić, bo na samą myśl serce pękało mi z żalu na widok tych biednych zwierzątek z wytrzeszczonymi oczami, które reklamowały wspomniane kawiarnie na plakatach.

Okazuje się, że na Bali też można zmarznąć.
Continue Reading

Świątynie PURA TIRTHA EMPUL i PURA GUNUNG KAWI

PURA TIRTHA EMPUL

Jeżeli pragniecie odbyć na Bali rytualną kąpiel, to jest to właściwe miejsce, bo świątynia została zbudowana wokół gorących źródeł. Przez dużą sławę tego miejsca i bliskość Ubud, turyści przyjeżdżają tu w ogromnej liczbie, co skutecznie zakłóca jego wyjątkowy klimat. Przed przyjazdem do Pura Tirtha Empul należy wyposażyć się w sarung (większa chusta, która po obwiązaniu wokół bioder będzie zakrywała nam kolana) i w morze stoickiej cierpliwości do wszelkiej maści nagabywaczy i sprzedawców. Już na parkingu dostaliśmy trzy propozycje odwiedzenia okolicznych domów-kawiarni, dziesięć zapytań czy aby na pewno nie potrzebujemy sarungu (można je również wypożyczyć przy kasach biletowych) i czy może chcemy zjeść np. banana.

Przy świątyni ciężko jest zaparkować, codziennie odwiedzają ją liczni turyści.

Jeżeli ktoś planuje rytualną kąpiel, to już po wejściu na teren świątyni znajduje się przebieralnia i wypożyczalnia odpowiednich na tę okazję strojów dla kobiet i mężczyzn.

Tłumy turystów.

Główne zabudowania świątynne.

Wyjść można tylko przez pobliski bazar – kto był już w Azji lub w krajach arabskich ten wie, co to oznacza.

Koszt wejścia 15000 IDR / os

PURA GUNUNG KAWI

Zdecydowanie mniej gwarna i ciut mniej skomercjalizowana niż Pura Tirtha Empul. Ta świątynia szczególnie przypadła nam do gustu, mimo dość trudnego dostępu – trzeba pokonać dosyć strome schody. Sama świątynia to malowniczo położony kompleks ołtarzy/ pomieszczeń wykutych w skale. W okolicy znajdują się też pola ryżowe. Całość wydała nam się dużo przyjemniejsza niż zadeptane Pura Tirtha Empul.

Malownicze otoczenie świątyni.
Opuszczone mury świątyni pokrył zielony dywan.

Tutaj również należy nosić sarung lub w przypadku kobiet spódnicę/ sukienkę za kolana.

Koszt biletu: 15000 IDR/os.

Sarung to obowiązkowy strój na terenie balijskich świątyń.

 

Continue Reading

Kecak dance – duchowy teatr

Nastała już noc. Przy blasku księżyca spora grupa turystów oczekuje z ciekawością i zniecierpliwieniem na spektakl. Wśród gęsto poustawianych krzeseł i na wysokich schodach porozstawiane są świece. Żółte przerywane światło nadaje całej scenie jeszcze większą aurę tajemniczości.

Dobrze, że przyszliśmy wcześniej, bo napływ nowych gapiów nie ustaje pomimo późnej godziny. Wtem dzwonek i na plac pośrodku wchodzi grupa stu mężczyzn z nagim torsem. Siadają w kręgu i zaczynają wydawać przedziwne transowe dźwięki. Kołyszą się raz w lewo, raz w prawo, po chwili wstają, żeby zaraz usiąść lub położyć się w plątaninie ciał. To oni będą narratorem historii, która za chwilę rozegra się na naszych oczach. Historii, która wywodzi się z hinduistycznej Ramayany.

Chór stu mężczyzn.

Intryga jest bardzo skomplikowana: książę Rama i jego żona Sita zostają wyrzuceni ze swojego królestwa przez króla Dasarata. Na początku przedstawienia Rama, Sita i jej brat znajdują się w lesie obserwowani przez demona, króla Rahwana, który chce uwieść piękną Sitę. W tym celu wysyła swojego ministra, żeby ten porwał Sitę za pomocą podstępnej sztuczki. Rama i brat Sity zostają podstępem wywabieni do lasu i Sita zostaje sama, otoczona magicznym kręgiem, z którego nie może się wydostać. Tymczasem demon Rahwana zamienia się w mnicha, który błaga Sitę o jedzenie. Ta nierozważnie wychodzi z magicznego kręgu i zostaje porwana do pałacu króla demona… później następuje jeszcze kilka wartkich zwrotów akcji i cała historia kończy się szczęśliwie.

Kecak dance to nie tylko sposób na przekazywanie z pokolenia na pokolenia ważnej dla Balijczyków mitologii, ale też hipnotyzujące śpiewy, niesamowite stroje i niezwykła sztuka tańca.

Ukoronowaniem spektaklu jest pokaz tańca ognia. Jeden z tancerzy w transie tańczy wśród rozpalonych do czerwoności węgli i co jakiś czas wznieca ogień. Tumany iskier unoszą się ku niebu. Pokaz robi wrażenie.

Koszt biletu na przedstawienie kupiony u pośrednika na ulicy: 75000 IDR/os

Po spektaklu aktorzy chętnie pozują do zdjęć.
Continue Reading

Bali – informacje praktyczne

Transport

Jak dostać się na Bali z wysp Gili?

Na każdej z wysp Gili są agencje turystyczne, które oferują bilet na tzw. szybką łódź (speed boat) i później zapewniają transport do głównych turystycznych miejscowości Bali. My po licznych targach wybraliśmy opcję z bezpośrednim transportem do Ubud. Koszt biletu dla 1 osoby: 300000 IDR. Łodzie są w miarę nowoczesne i płynie się naprawdę szybko, ale trzeba przygotować się na ścisk (w czasie naszego rejsu wszystkie miejsca były pozajmowane). Na szczęście obowiązują jakieś regulacje i przed ostatecznym wypłynięciem na Bali policja oficjalnie sprawdza czy łódź nie jest przeładowana.

Główna przystań łodzi na Gili Air.

Jak podróżować po wyspie Bali?

Skuter – to najlepsza i najtańsza forma transportu. My wypożyczaliśmy trochę większy skuter (jeździliśmy zawsze we dwoje) za około 60000 – 100000 IDR za dzień. Minusem tego rozwiązania jest duży ruch, panujący na balijskich drogach, i czasami spore odległości (po 2 godz na skuterze zaczyna boleć d…a). Nas na szczęście nie spotkały, żadne nieprzyjemne incydenty z policją, ale zawsze warto mieć przy sobie międzynarodowe prawo jazdy i jeździć w kasku.

Busy – chociaż małe i zazwyczaj wypełnione białymi turystami po brzegi (busy są dostosowane raczej do rozmiarów Azjatów) to wciąż najlepszy środek transportu na długie dystanse. Zawsze przed kupnem biletu warto popytać w kilku miejscach i negocjować stawki.

Przykładowe ceny transferów busami z Amed.

Taksówki – my tylko raz skorzystaliśmy z taksówki, kiedy jechaliśmy na lotnisko. Zawsze przed kursem należy ustalić kwotę za jaką kierowca nas podwiezie w wybrane miejsce (chyba, że zamówimy taksówkę z taksometrem, ale my taką nie jechaliśmy w Inodezji).

Gdzie spać?

W bardziej turystycznych miejscach lepiej wcześniej zarezerwować hostel. Zazwyczaj, o ile nie ma jakiegoś lokalnego święta i innych niespodziewanych zdarzeń, w Azji bardzo łatwo jest znaleźć nocleg bez wcześniejszych rezerwacji.

Przykładowe ceny nockegów:

  • Amed – pokój 2os z prywatną łazienką – 180000 IDR za noc.
  • Ubud – pokój / domek 2os z prywatną łazienką – 150000 IDR za noc.
Gustowne wnętrze i niesamowite rzeźbione detale nadawały niezapomniany klimat temu mijescu.

Rozrywka i przykładowe ceny:

  • Wejście do świątyni: 15000 IDR / os plus opłata za parking – zwykle 5000 IDR zobacz
  • Bilet na spektakl Kecak Dance – 75000 IDR /os – zobacz
  • Wejście na tarasy ryżowe – 40000 IDR / os – dowiedz się więcej
  • Piwo – 40000 IDR
  • Obiad dla dwóch osób z piciem – 80000 IDR
  • 2 burgery w turystycznej knajpie – 120000 IDR
  • Drewniana figurka jednego z bogów kupiona na targu – 220000 IDR
Aktorzy Kecak Dance
Continue Reading

Wyspy Gili Air i Gili Trawangan – relaks na plaży i snurklowanie

GILI AIR

Po intensywnym trekingu na wulkan Rinjani, postanowiliśmy odpocząć na jednej z wysp Gili. Wybraliśmy Gili Air i był to bardzo trafny wybór. Ta usytuowana najbliżej Lomboku wyspa Gili okazała się idealnym miejscem na wypoczynek przy plaży, czyli tzw. leżakowanie. Mieliśmy też okazję wymoczyć się porządnie w morzu i dzięki temu pozbyliśmy się ostatnich resztek czarnego pyłu z wyprawy na wulkan.

Przy brzegu woda jest raczej pytka, zwłaszcza, gdy zaczyna się odpływ.
Trzeba też uważać na jeżowce i dobrze mieć ze sobą buty do pływania, bo dno pokryte jest ostrymi kawałkami koralowców. 

Wyspa jest stosunkowo mała i w porównaniu z Gili T (Trawangan) wciąż mniej zatłoczona i ruchliwa, chociaż przy pierwszym zetknięciu wydała nam się bardzo ucywilizowana i zabudowana np. w porównaniu z kambodżańską wyspą Koh Rong.

Główna przystań łodzi na Gili Air.
Uliczka w centralnej części wyspy.

Najpopularniejszą formą transportu zbiorowego na wszystkich trzech wyspach są powozy konne i rowery. Na szczęście pojazdy benzynowe tj. skutery są zakazane. Wyspę można też obejść na piechotę (powolnym krokiem zajmuje to jakąś godzinę).

Główny transport na wszystkich wyspach Gili.

Jak już wspomniałam dla nas największą atrakcję stanowiły bary – leżakownie, w których z chęcią spędzaliśmy leniwie dzień. Można też wybrać się łódką na snorkeling (jak nie ma odpływu to można snurkować też przy plaży).

Leżakujemy przy plaży, najlepszy odpoczynek po trekkingu na Rinjani.
Na Gili Air jeszcze można znaleźć nie zatłoczone fragmenty plaży.
Przy plaży są też restauracje z normalnymi stolikami.
Można też odpoczywać w hotelowym stylu ‚all inclusive’.

Jeśli chodzi o noclegi to znajdziecie tu całą gamę hosteli, chatek i luksusowych hoteli z basenem. Średnia cena za przyzwoitą chatkę w szczycie sezonu to 300 tyś rupii. My zapłaciliśmy 200 tyś rupii, bo mieszkaliśmy bliżej tubylczej wioski, w domku na posesji u bardzo miłego Indonezyjczyka, którego rodzina należała do największego klanu zamieszkującego trzy wyspy Gili. Bardzo nam się u niego spodobało, bo mieliśmy własną kuchnie i duże łóżko, do tego stopnia, że zamiast 3 noce zostaliśmy 6.

Jeden z bardziej luksusowych ośrodków przy plaży z ciepłą wodą, co na wyspie jest raczej rzadkością – zazwyczaj z kranu leci zimna słonawa woda.

Jeżeli ktoś nie zamierza nurkować to na wyspie oprócz plażowania i leniuchowania nie będzie miał zbyt wiele do robienia. W czasie odpływu można jeszcze zająć sobie czas przyglądaniem się rożnym dziwnym żyjątkom z dna morskiego lub szukaniem ciekawych koralowców.

W czasie odpływu plaża zamienia się w wielkie cmentarzysko koralowców.
W płytkiej wodzie czasami można nawet zobaczyć czerwony koral.
Mieszkańcy wyspy wykorzystują odpływ na zbieranie ślimaków i innych morskich żyjątek.

Jeżeli chcecie zjeść taniej to polecamy przespacerować się w głąb wyspy drogą zaraz obok głównej przystani. Właśnie przy niej znajdują się bankomaty, tanie warungi (lokalne restauracje) i najbardziej nieuporządkowany supermarket jaki dotąd widziałam.

GILI TRAWANGAN

Bilet na publiczną łódż z Gili Air na Gili Trawangan kosztuje 40 tyś rupii / os.

Cennik i rozkład łódek publicznych odpływających z Gili Air.

Płynie się jakieś 30 min (z przystankiem na Gili Meno). Gili T zrobiła na nas zdecydowanie gorsze wrażenie niż Gili Air. Zasadniczo obie wyspy są podobne pod względem infrastruktury i plaż, jednak Gili T jest dużo bardziej zatłoczona (w ciągu dnia na głównej ulicy wokół wyspy tworzyły się nawet korki rowerowo rykszowe ). Jest też większa, bardziej imprezowa i co najważniejsze nie ma takich fajnych barów do leżakowania przy plaży jak Gili Air. Postanowiliśmy nie marnować czasu na wyspie i dlatego popłynęliśmy na całodniowe masowe snurklowanie przy 3 wyspach Gili. Rafa nie była zbytnio kolorowa, ale za to widzieliśmy kilka ospałych żółwi i dużo rybek. Warto się wybrać (koszt za os to 100 tyś rupii, ilość osób na łódce – około 30).

Łódka zapełniona po brzegi możemy płynąć na snorkeling.
Marcin w wodzie szuka rybek.
Ja też szukam.
Jakieś rybki udało nam się sfotografować reszta pojawi się na filmie 🙂
Żółwi inkubator na Gili Trawangan. Plus masowej turystyki jest taki, że zaczęto odbudowywać populację żółwi morskich i zniszczoną rafę.

WIĘCEJ ZDJĘĆ W GALERII

 

Continue Reading

Wulkan Rinjani – godzina próby, czyli o tym jak oddałam buty, żeby wejść na szczyt moich możliwości.

Nowy krater wulkanu Rinjani

POCZĄTEK

Zupełnie spontanicznie podjęliśmy decyzję: idziemy na wulkan! W końcu jesteśmy w Indonezji, kraju wulkanów. W związku z tym, że byliśmy akurat na wyspie Lombok, padło na drugi co do wysokości wulkan Indonezji: Mount Rinjani (3726 m n. p. m.). Przez pierwsze kilka minut byłam bardzo podekscytowana wyprawą. Jednak cały mój entuzjazm topniał w miarę jak czytałam kolejne relacje z trekkingów na wulkan. Były delikatnie mówiąc mocno zniechęcające. Przez 2 dni czułam ogromny stres czy uda mi się przezwyciężyć mój lęk wysokości (tak, chodzę po górach i mam lęk wysokości, po prostu z nim walczę) i uwsteczniającą się wraz z wiekiem kondycję fizyczną, której wcale nie pomagam długimi treningami. Mimo wszystko postanowiliśmy spróbować. Kolejnym wyzwaniem była cena trekkingu. Oficjalnie nie można samemu zdobywać szczytu, bo jest to zabronione. Tak naprawdę można, tylko trzeba mieć odpowiednie przygotowanie fizyczne i wnieść cały potrzebny ekwipunek na plecach. Może się również zdarzyć, że spotkacie się z wrogo nastawionymi przewodnikami / tragarzami na szlaku, złymi, bo nie skorzystaliście z ich usług albo z trudnościami z dojazdem etc. Na pewno trzeba wykazać się uporem, żeby zrobić to na własną rękę. (Wcześniej trzeba zarejestrować się przy wejściu i zapłacić opłatę – dla obcokrajowców 150 000 rupii, a w weekendy jeszcze wyższą). My jednak nie czuliśmy się na siłach, żeby podjąć się tego wyzwania sami, dlatego postanowiliśmy skorzystać z pomocy tragarzy i wzięliśmy udział w wycieczce zorganizowanej.

Jeden z tragarzy na szlaku. Najlepsze obuwie trekkingowe? Oczywiście klapki japonki. Prawda jednak jest taka, że tragarze wszystkie zarobione pieniądze przekazują rodzinom bądź przeznaczają na zwykłe życie. Jeżeli chcecie pozbyć się niechcianych butów to tutaj przyjmą je w każdych ilościach.

W Kucie oferty wycieczek zaczynały się od 3 milionów rupii za osobę, co wydało nam się kwotą zupełnie nierealną. W internecie, rekomendowane firmy, życzą sobie ponad 200 USD za podstawowy pakiet – jakieś szaleństwo, pomyślałam i zdecydowaliśmy się, że idziemy na żywioł i jedziemy bezpośrednio do wioski pod wulkanem, Senaru, żeby tam szukać tańszych ofert. W Indonezji nic nie jest proste, dlatego sam dojazd do Senaru też był kombinowany. Z Kuty (Lombok) do Senaru jest jakieś 130 km, co oznacza ponad 3 h podróż samochodem. Za prywatny transfer zapłaciliśmy jakiejś kobiecie 200 tyś rupii za osobę i następnego dnia o 7:00 rano czekaliśmy na samochód. Po jakiś 30 min przyjechał, ale siedzieli w nim już francuscy turyści, którzy chcieli dostać się na wyspy Gili. Jakoś się upchnęliśmy i przy głośnych dźwiękach reggae ruszyliśmy w drogę. Transfer jak się okazało nie był bezpośredni i w porcie Bangsal pan kierowca kazał nam wysiąść i powiedział, że któryś z kolegów zawiezie nas dalej. W Indonezji trzeba być człowiekiem dużej wiary i cierpliwości, bo większość rzeczy jest tu załatwiana sposobem „na gębę”. Wysiedliśmy i od razu zostaliśmy otoczeni przez obrotnych naganiaczy, którzy za wszelką cenę chcieli nam sprzedać trekking. I niestety im się udało. Piszę niestety, bo oczywiście przepłaciliśmy, ale przynajmniej mieliśmy już z głowy negocjacje i resztę organizacji wycieczki. W końcu zapłaciliśmy za 2 osoby 3 600 000 rupii (o 600 000 rupii za dużo), a ja jeszcze oddałam moje buty, bo chłopak, który z nami negocjował bardzo mnie o nie prosił, no i uległam (były to podróby adidasa, które kupiłam w Malezji za 40 zł). Suma sumarum, zapłaciliśmy więcej, bo mieliśmy mieć pakiet „delux”, który oznaczał 3 dniowy trekking (2N/3D) z początkiem w miejscowości Sembalun i który miał nam zapewnić mniejszą ilość osób w grupie (ta, sratatata….). Jak się później okazało, z powodu „świetnej organizacji” biura nie otrzymaliśmy wykupionego pakietu.

Zatem do rzeczy:

Z Bangsal dojechaliśmy do Senaru (jest to mała wioska niedaleko wejścia do rezerwatu z kilkoma hostelami i siedzibami biur, które organizują trekkingi). Dzięki wykupionej wycieczce mieliśmy zapewniony nocleg w domu u rodziny zaprzyjaźnionej z biurem (nie możemy narzekać, wszystko było świeżo wybudowane i nowe, woda w kranie też była, więc wszystko co trzeba). W biurze mieliśmy się dowiedzieć szczegółów na temat trekkingu… taaa gdyby nie to, że już coś wiedzieliśmy i udało nam się wypytać pewnego miłego Hiszpana, który właśnie wrócił ze szczytu, to byśmy za wiele się nie dowiedzieli, nie mówiąc już o tym, że na miejscu od razu nas poinformowano, że wyruszamy z Senaru razem z grupą 10 osobową. Gdyby nie to, że Hiszpan wcześniej nas uprzedził, że też miał taką sytuację i że w gruncie rzeczy to i lepiej dla nas, bo szlak z Senaru wiedzie najpierw przez dżunglę i jak świeci słońce to jest chłodniej niż na szlaku z Sembulan, to chyba bym zrobiła awanturę. A tak spokojnie przyjęłam ten fakt do wiadomości i poszliśmy przygotować się na wyprawę. Jeszcze tylko wypożyczyliśmy kijek trekingowy i drugą czołówkę (jest konieczna, bo na szczyt wchodzi się nocą).

Nasza grupa trekkingowa liczyła w sumie 12 osób.

DZIEŃ 1 – początek mordęgi

Ostrzeżeni przez Hiszpana, żebyśmy koniecznie zażądali darmowego śniadania przed wyruszeniem na szlak, wstaliśmy o 6:00 rano i o 6:30 byliśmy już w biurze… niestety wszyscy jeszcze spali. Jakiś miły pan powiedział nam, żebyśmy zaczęli krzyczeć, że chcemy jeść… nie zrobiliśmy tego, ale po jakiś 5 min pojawił się jeden z tragarzy, który obudził resztę kompanii. Dostaliśmy nasze śniadanie i pozostało nam już tylko czekać na resztę grupy. Około 7:30 dołączyło do nas 4 Hiszpanów w klapkach, krótkich spodenkach i t-shirtach (sic!), para z Holandii i matka z córką z Francji. Około 8:00 załadowano nas na pakę pick-up’a (przed wyruszeniem na szlak jeden z Hiszpanów postanowił jednak założyć adidasy i zabrać jakąś bluzę, bo ktoś mu powiedział, że będzie zimno…). Dojechaliśmy prawie do wejścia do parku (jakieś 15 min marszu).

Brama wejściowa do Parku Narodowego. Tu należy uiścić opłatę za wstęp. W naszym przypadku zrobił to przewodnik.

Początek szlaku wiedzie przez tropikalny las i dlatego jest dosyć duszno, ale przynajmniej przy dobrej pogodzie ostre słońce nie praży w głowę. Dla kogoś, kto nie wie, co go czeka dalej, ten odcinek może już wydawać się dosyć stromy. Na pewno jest wystarczająco pochylony, żeby się spocić. Dla mnie zawsze największym wyzwaniem jest kilka pierwszych godzin marszu, a zwłaszcza z jakimś ciężarem na plecach. Tym razem nie było inaczej. Kryzys dopadł mnie już po 15 minutach a co gorsza, czy to z powodu upału, czy z powodu intensywnego wysiłku zaczęło mi skręcać jelita i bardzo nierozważnie wzięłam nospę. Już po kilku minutach musiałam ostro walczyć z rozluźnionymi mięśniami, żeby zrobić kolejny krok pod górę. Po jakiś 2 godzinach dosyć szybkiego marszu (na ten odcinek jest przeznaczone 3 h) doszliśmy do tzw. Post II w którym mieliśmy zjeść lunch. Chwilę odpoczęłam i pobiegłam do leśnej toalety (oczywiście, żadnych toalet nie ma, trzeba robić „gdzie się da”, dlatego też na bocznych ścieżkach należy uważać na tzw. „miny”). W czasie oczekiwania na tragarzy, którzy na własnych plecach i w klapkach wnosili dla nas jedzenie, namioty, śpiwory, wodę, kuchenki gazowe i inne potrzebne akcesoria, nasz przewodnik podbiegł do mnie z pytaniem czy mieliśmy dzisiaj ruszyć z drugą grupą (z tą, która wychodziła z innej wioski), bo szef do niego dzwonił, że na nas tam czekają i że ta grupa jest za duża, bo ma za mało tragarzy… no żesz k….a!, pomyślałam, bo jeszcze poprzedniego dnia 3 razy się pytałam skąd będziemy wyruszać i z jaką grupą. Na szczęście byliśmy w Indonezji więc nie była to kryzysowa sytuacja, bo tutejsi mieszkańcy są królami improwizacji i już po kilku minutach przewodnik zapewnił nas, że wszystko ok i że będziemy mieli gdzie spać i co jeść. Uff, wizja powrotu i ponownego wchodzenia bardzo mnie przerażała. Po 2,5 godzinnym postoju na lunch (widocznie tragarze wyruszyli ze znacznym opóźnieniem), ruszyliśmy dalej. Zrobiło się jeszcze bardziej stromo i od czasu do czasu z lasu obserwowały nas stada małp. Niektóre nie były nastawione pokojowo, dlatego przydał nam się kijek trekingowy do ich odstraszania.

Początek szlaku z Senaru wiedzie przez gęsty tropikalny las.
Na szlaku można spotkać stada małp.

Po jakiejś godzinie nastąpił kolejny odpoczynek w Post III, a po nim 2 godzinny marsz do obozu. Na tym etapie wyszliśmy już z lasu i zrobiło się już bardzo stromo. Powoli szłam na końcu grupy, która obrała jak dla mnie zatrważające tempo, ciężko sapiąc.

Wyszliśmy z lasu…
i zaraz potem zrobiło się kamieniście.
Widoki były coraz ładniejsze.

Kamień za kamieniem, pokonywaliśmy ostatnie podejście prawie pionowo do góry (dwóch Hiszpanów na tym odcinków też już zwątpiło i nawet udało mi się ich wyprzedzić), doszliśmy do obozu, który znajdował się na wysokości około 2600 m n. p. m. i z którego z jednej strony rozpościerał się widok na krater i jezioro, a z drugiej na morze chmur i zachód słońca nad widoczną w oddali wyspą Bali.

Moja radość po dojściu w okolice pierwszego obozu.
Nasz obóz z widokiem.
Zachód słońca nad Bali i dywanem z chmur.
Widoki to zdecydowanie największy plus 3 dniowego trekkingu.

Widoki rekompensowały choć trochę moje przebyte cierpienie i ból. Zachód słońca i nocny gwiezdny spektakl były oszałamiające – pierwszy raz w życiu widziałam tyle gwiazd, w końcu nic ich nie zasłaniało, bo chmury były daleko pod nami. Po zmroku zrobiło się bardzo zimno (myślę, że w najgorszym momencie mogło być nie więcej niż 5 stopni). Dopiero teraz doceniłam mój ciężki plecak i założyłam na siebie wszystko co w nim miałam: 2 bluzki, polar, długie spodnie, kurtkę przeciwdeszczową, czapkę, skarpetki i rękawiczki, a na to wszystko śpiwór – dopiero wtedy zrobiło mi się ciepło i szczerze zaczęłam współczuć Hiszpanom, którzy mieli tylko krótkie spodnie i sweterek.

Po zmroku trzeba było schować się w namiocie, bo chłód był dotkliwy.
Rano z niecierpliwością czekaliśmy na słońca.

DZIEŃ 2 – oszałamiające widoki i ciężka końcówka

Dzień 2 – schodzenie do jeziora z nowym kraterem.

Dzień 2 zaczął się od przyjemnego schodzenia (o wiele bardziej lubię schodzić niż wchodzić: przy wchodzeniu się pocę i nie mogę oddychać), dlatego tym razem wyprzedziłam większość grupy, która na pionowych, kamienistych zejściach nie była już taka szybka i radośnie cieszyłam się przepięknymi widokami na szczyt i krater wulkanu.

Strome zejście do jeziora.
Nie ufajcie poustawianym barierkom, zazwyczaj są obluzowane.
Czasami ścieżka na chwilkę robiła się płaska i można było spokojnie cieszyć się widokiem wulkanu.
Najwyższy punkt / szczyt, który został po starym kraterze i nasz cel wędrówki.
Nowy krater, wciąż aktywny.

Po jakiś 2 godzinach doszliśmy do jeziora przy którym biwakowało kilka grup Indonezyjczyków (jest to dla nich święte miejsce dlatego organizują pielgrzymki na szczyt wulkanu i nad jezioro).

Nad jeziorem.
Namioty Indonezyjczyków, którzy zaraz obok łowili ryby na obiad.

Krater wulkanu Rinjani

Po krótkiej przerwie poszliśmy do ciepłych źródeł, które okazały się być prawie parzące. Chwilkę się obmyliśmy i wróciliśmy na obiad.

Droga do ciepłych źródeł, które w rzeczywistości powinny się nazywać parzącymi źródłami.

Nasi niezastąpieni tragarze wyczarowali nam sycącą zupę z makaronem, warzywami, jajkiem i ryżem (trzeba przyznać, że z niczego robili naprawdę smaczne rzeczy). Mimo zmęczenia zjadłam tylko trochę, bo wiedziałam, że czeka nas jeszcze mordercza 3 godzinna wędrówka w górę i bałam się o mój żołądek. Herbata z cukrem natomiast smakowała mi jak nigdy, było to coś cudownego dla wyczerpanego organizmu. Wiedząc co mnie czeka i jako że była dopiero 12:00 (do zmroku mieliśmy jeszcze 6 godzin) od razu powiedziałam przewodnikowi, że będę szła swoim tempem ostatnia i żeby na mnie nie czekał, bo jak ktoś próbuje mi pomóc lub pocieszyć to jeszcze bardziej mnie zniechęca i denerwuje: nie lubię po górach chodzić w grupie, a tym bardziej nie cierpię jak ktoś drepcze mi po pietach. Tak też zrobiłam.

Początek podejścia był naprawdę przyjemny: nie za stromy i z bardzo ładnymi widokami.
Widok z drugiej strony na jezioro.
Wciąż przyjemny marsz w górę.
Miejscami ścieżka jest bardzo wąska dlatego trzeba, co jakiś czas przystawać, żeby przepuścić schodzących lub tragarzy.
Wciąż w dobrym nastroju…
Niestety robiło się coraz stromiej i trudniej…

Raz, dwa, trzy, cztery…uff..raz, dwa, trzy, cztery, uff i tak przez kolejne 3 godziny po prawie pionowej ścianie do góry. Mimo lęku wysokości nie odczuwałam dyskomfortu, bo po pierwsze wchodziliśmy do góry, a po drugie ścieżka nie jest aż tak wąska i grzbiet wulkanu jest pokryty kamieniami i trawą. Mimo zmęczenia współczułam trochę ludziom, którzy musieli schodzić po tej trasie do jeziora. Mimo wszystko było łatwiej wspinać się na czworaka w górę po tych pionowych, gdzieniegdzie kamieniach. Szliśmy we dwoje i co kilka minut jakiś miły indonezyjski przewodnik mówił nam: „don’t worry, you are almost there” i szczerzył do nas zęby. Ci bardziej złośliwi mówili nam tylko: „Good luck!”. Nawet nie próbowałam patrzeć w górę, żeby się nie załamać. Nie będę rozwijać tematu, ale była to dla mnie bardzo wymagająca zarówno fizycznie jak i psychicznie droga. Byłam pewna tylko jednego: na pewno dojdę na szczyt do obozu, nie mam odwrotu (właściwie to droga powrotna była równie beznadziejna jak ta w górę, dlatego jeżeli cokolwiek się Wam stanie w trakcie wędrówki to jedynym ratunkiem są miejscowi tragarze, którzy mogą zanieść Was na plecach do wioski – innej opcji pomocy nie ma). Zdjęć z tego odcina drogi nie mam, bo byłam zbyt wyczerpana, żeby wyjąć aparat…

Nasz ostatni obóz w chmurach pod samym szczytem.

Około 16:00 dotarliśmy do obozu pod szczytem i poczuliśmy wielką ulgę. Popatrzyłam chwilę na stromy szczyt wulkanu i byłam już pewna: ja tam nie idę. Marcin postanowił być konsekwentny i zrealizować zamierzony cel. Za to go niezmiernie podziwiam!

Widok z obozu na jezioro.
Zachód słońca nad szczytem Rinjani.

Resztę wieczoru spędziliśmy na pogaduszkach, piciu bardzo drogich napojów z prowizorycznego sklepiku i podziwianiu zachodu słońca nad kraterem. Ja również z zainteresowaniem przyglądałam się obozom z kategorii „bardzo drogi pakiet” (w internecie niektóre osiągają absurdalne ceny 500 USD za osobę), w których znaleźć można było wszystko: od rozkładanych stoliczków, krzesełek po dmuchane materace w namiotach i królewskie posiłki w ramach których serwowano nawet trzy rodzaje owoców pokrojonych w równą kosteczkę. Jakiś absurd. Ale każdy ma prawo wyboru, skoro takie luksusy są dostępne i chcesz za nie płacić to czemu nie? Tylko po co? Są to zupełnie zbyteczne dodatki. Wysiłek i tak jest taki sam dla wszystkich (chyba że masz jeszcze osobistego tragarza, który wnosi Ci twój plecak…).

Zachód słońca.

DZIEŃ 3 – nocna pobudka, walka o życie na szczycie i bardzo długi marsz w dół

O 2:00 w nocy Marcin ruszył na szczyt. Ja zostałam w zimnym i mokrym namiocie i z niepokojem w sercu o mego wybranka, postanowiłam pospać jeszcze 2 godziny i obudzić się na wschód słońca. Z całej 12 osobowej grupy tylko 4 osoby zdecydowały się wejść na szczyt: turboszybka para z Francji, która dobiegła do nas spóźniona pierwszego dnia (z tym bieganiem wcale nie przesadzam), Marcin i narwany Holender. Wejście na szczyt odbywa się w nocy dlatego trzeba mieć ze sobą czołówkę. Podobno jest nieziemsko trudne, a to dlatego, że przez większość czasu idzie się po wulkanicznym żwirze, który się osypuje. W praktyce oznacza to, że stawiasz dwa kroki i zaraz zjeżdżasz jeden w dół: taka syzyfowa praca.

Droga na szczyt po wulkanicznym żwirze.
A na samym szczycie tłok o wschodzie słońca.
Widok na mały krater ze szczytu.
Trzeba zachować czujność w czasie robienia selfie i innych zdjęć.
Droga powrotna już nie po ciemku tylko w pełnym słońcu. Ponoć schodzenie to sama przyjemność.

Po powrocie do obozu, cały w czarnym pyle, Marcin powiedział mi, że wszedł tam tylko dzięki silnej psychice i że fizycznie pewnie bym nie dała rady. W 100% się z nim zgodziłam. Ja w czasie gdy odważni śmiałkowie zdobywali szczyt cieszyłam się wschodem słońca nad kraterem, który w nocy jakoś bardziej się ożywił i nad ranem zaczął wydobywać się z niego dosyć spory dym.

Wschód słońca w obozie pod szczytem.
Wschód słońca.
Przez noc wulkan znacznie się ożywił i zaczął wypuszczać sporo dymu.
Dym też zaczęli robić tragarze, którym przykazano zrobić coś z wszechobecnymi śmieciami, dlatego już od wschodu palą ogniska z plastikowych odpadów… Muszę przyznać, że na całym szlaku nie było aż tak brudno jak opisują to inni w internecie, ale wszystko to pewnie kosztem świeżego powietrza…

Około 8:00 rano wszyscy zjedliśmy śniadanie, śmiałkowie ze szczytu trochę odpoczęli i zaczęliśmy długą drogę w dół, która ze względu na pochylenie, odległość i piach wcale nie okazała się być aż tak łatwa. Pierwszy odcinek był bardzo zdradliwy z powodu wyschniętej ziemi. W mgnieniu oka osuwaliśmy się na piaszczystym i stromym zboczu w dół w sposób raczej niekontrolowany. Mięśnie bolały od prób utrzymania równowagi, w powietrzu unosiły się kłęby piaszczystego pyłu (dlatego warto mieć jakąś osłonę na twarz, np. maseczkę).

Zaczynamy schodzenie.
Luźny piasek chętnie się osuwał czemu towarzyszyły kłęby pyłu.
Na tym odcinku przydała się maseczka. Czarnych paznokci nie mogłam domyć przez następne 4 dni.

Po 2 godzinach droga nieznacznie się polepszyła, zrobiło się mniej stromo i pyliście.

Lawowe wzgórza.
Pośród wzgórz rzeka zastygłej lawy.
Rzeka lawy z bliska.

W Post II zjedliśmy lunch w towarzystwie licznych grup, które wchodziły od tej strony pod górę. Muszę przyznać, że bardzo się cieszyłam, że jednak nam się nie udało wyruszyć od tej strony, bo droga z Senaru jest zdecydowanie przyjemniejsza do wchodzenia.

Post II od strony Sembalun.
Liczne grupy wchodzących od strony Sembalun.

Jeszcze tylko kilka godzin przez lawowe pagórki i pola i byliśmy we wiosce Sembalun, gdzie musieliśmy poczekać jakąś 1h na transport do Senaru, bo podobno kierowca się rozchorował. Po 40 min jeździe na naczepie byliśmy z powrotem w biurze. Byliśmy niewyobrażalnie brudni i zmęczeni, ale nie było czasu na mycie, bo mieliśmy jeszcze tego samego dnia trafić na wyspę Gili Air, która była oddalona o jakieś 2 godz jazdy samochodem i łodzią. Mimo że pan szef biura kręcił głową, że nie zdążymy na czas do portu na łódź (rzeczywiście była już 16:00 a ostatnia publiczna łódź odpływała o 17:00), to ja stanowczo stwierdziłam, że nie ma opcji i że przecież zagwarantowali nam w cenie pakietu transport na Gili Air. Mimo opóźnienia i szaleńczej jazdy busem do portu (po drodze zatrzymały nas jeszcze ze 3 procesje ślubne), zdążyliśmy przed zmrokiem i wsiedliśmy na ostatnią prywatną łódź tego wieczora na Gili.

Dzięki naszemu umęczonemu wyglądowi szybko udało nam się spotkać dobrego człowieka, który za przyzwoitą cenę wynajął nam ładny domek z kuchnią niedaleko plaży. Pozostało nam już tylko odpocząć 😉 .

Główne zajęcie na Gili Air: leżenie i odpoczywanie!
Czasami też pójdziemy do kawiarni powspominać trudne chwile i piękne widoki z wulkanu, na który teraz patrzymy z wygodnych foteli 🙂  

ZOBACZ TEŻ:

GALERIĘ

INFORMACJE PRAKTYCZNE dot. TREKKINGU

FILM

 

Continue Reading