Przygoda z samochodem i zachwycająca Rainbow Beach

W czasie długiej podróży z Townsville do Sydney optymistyczny plan naszego kolegi obejmował kilkudniowy pobyt na Fraser Island. Jest to o tyle duże wyzwanie, ponieważ wyspa jest bezludna, zamieszkana tylko przez psy Dingo, i nie ma na niej normalnych dróg (ponoć jest jedna regularnie zalewana, która prowadzi do głównego obozu). W czasie odpływu, żeby zwiedzić wyspę można przemieszać się samochodem tylko po plaży.

Pies Dingo

Na wyspę można dostać się jedynie promem i z powodu panujących tam warunków należy raczej dysponować dobrym samochodem terenowym. Nasz samochód, który bardziej udawał terenowy, według moich odczuć nie był dobrą opcją, ale kolega Francuz się uparł, pomimo realnego zagrożenia, że nie dojedziemy do Sydney i utkniemy na dobre na bezludnej wyspie w towarzystwie psów Dingo. Nie wspominam tu już o dodatkowych kosztach: przeprawa i pobyt na wyspie nie są tanie (trzeba zapłacić za wjazd na teren rezerwatu i kemping, który nie oferuje żadnych udogodnień). Na szczęście postanowiliśmy najpierw przetestować możliwości samochodu na plaży Rainbow Beach, na której panują podobne warunki do Fraser Island. Po drodze odwiedziliśmy jeszcze kilka urokliwych miejsc na wschodnim wybrzeżu.

Nadszedł wreszcie sądny dzień próby. Tym razem to Marcin przejął kierownicę i ruszył w kierunku złocistego piasku Rainbow Beach. Niestety już przy wjeździe zakopaliśmy się na dobre. Czy zawiodły umiejętności mojego męża, czy samochód nie dał rady? Raczej to samochód nie był przystosowany do tak głębokiego piasku, a dzięki rozsądkowi Marcina nie utknęliśmy dużo dalej i nie zatarliśmy sprzęgła, co realnie nam groziło po tym jak nasz nerwowy kolega Francuz próbował wyjechać z potrzasku, zakopując jeszcze głębiej koła…

Narada co teraz mamy zrobić…
Nasza sytuacja nie wyglądała optymistycznie…

Ja po cichu uradowana z całej tej sytuacji (miałam duże obawy, co do naszej wycieczki na wyspę), zostawiłam rozemocjonowanych chłopców i poszłam obejrzeć piękną Rainbow Beach, która swą nazwę zawdzięcza różnokolorowemu klifowi.

Ślady kół samochodowych na Rainbow Beach. Prawdziwe samochody terenowe mogą jeździć tu po plaży.
Plaża Rainbow Beach zawdzięcza swoją nazwę klifom.

Po jakiś 40 minutach zjawił się wreszcie odpowiedni samochód (prawdziwy terenowy), który był w stanie nam pomóc i wyciągnąć nasz pojazd z piachu. Po tym wstrząsającym przeżyciu i realnej groźbie zepsucia samochodu, nasz kolega poszedł po rozum do głowy i postanowił, że już nie będziemy próbowali jeździć po plaży dlatego wycieczka na Fraser Island nie doszła do skutku.

Po udanej akcji ratunkowej, wszyscy troje mogliśmy cieszyć się plażą.

Na pocieszenie wybraliśmy się do pobliskiego rezerwatu wydm, z którego rozpościerał się przepiękny widok na klify i plażę Rainbow Beach.

Rainbow Beach
Continue Reading

Mityczny dziobak i inne zwierzaki – początek drogi z Townsville do Sydney

Po udanym pobycie na farmie, znowu porozumieliśmy się z naszym Francuskim kolegą, z którym już wcześniej podróżowaliśmy z Darwin do Cairns (początek relacji z tego odcinka drogi), i tym razem postanowiliśmy razem dojechać aż do Sydney. Po drodze oczywiście mieliśmy zaplanowane postoje we wszystkich, co bardziej interesujących miejscach, o których wspomniano w Lonely Planet. 

Czasami znajdowaliśmy też czas na zasłużony odpoczynek po obejrzeniu wszystkich wodospadów w okolicy 😉 .

Podróż nr 2 zaczęliśmy w raczej sennym Townsville, które jest urokliwym nadmorskim miasteczkiem, ale po 5 dniach mieliśmy go już trochę dosyć.

Jedna z ulic Townsville
Atrakcją turystyczną Townsville jest stary fort wojskowy Kissing Point
Plaża w Townsville. Kąpiel raczej nie wskazana ze względu na groźnie meduzy. Żeby się ochłodzić u można skorzystać z basenu miejskiego, który znajduje się zaraz przy brzegu.

Skrytym marzeniem Marcina, jeszcze z czasów dzieciństwa, było zobaczenie mitycznego dziobaka, unikalnego ssaka (połączenie kaczki z borsukiem?), który występuje tylko w Australii. Na początku wybraliśmy się w góry do Broken River, naturalnego miejsca występowania tego uroczego stworzenia. Najlepszymi porami, żeby zobaczyć to urocze, ale bardzo wstydliwe zwierzątko, jest wczesny ranek lub wieczór.

Najlepsze godziny do szukania dziobaka.

My niestety byliśmy na miejscu o 9:00. Mimo wszystko postanowiliśmy cierpliwie czekać i bardzo długo wpatrywaliśmy się w mętne wody rzeki Broken River. Ku wielkiemu rozczarowaniu Marcina nie udało nam się zobaczyć Platypus’a, a jedynie kilka żółwi.

Marcin cierpliwe szukał dziobaka…
Jak tylko coś poruszyło się w wodzie wpadaliśmy w chwilową ekscytację, ale zazwyczaj okazywało się, że to kolejny żółw.

Jacyś australijscy turyści podłamali nas jeszcze bardziej mówiąc, że poprzedniego wieczora widzieli aż dwa dziobaki i że są to bardzo szybkie zwierzątka więc trzeba dobrze się wpatrywać, najlepiej w miejscach gdzie jest zgromadzonych dużo patyków.

O tym, że jest to nadpobudliwe zwierzątko przekonaliśmy się miesiąc później, kiedy to wreszcie spełniło się marzenie Marcina i na własne oczy zobaczyliśmy dziobaka… w zoo koło Melbourne dzięki uprzejmości właścicieli drugiej farmy, na której mieliśmy okazję pracować (polecamy film o dziobaku na Facebooku).
Dla osłody, po gorzkiej porażce, następnego dnia pojechaliśmy do małego darmowego zoo w Rockhampton, gdzie z bliska mogliśmy się przyjrzeć flagowym przedstawicielom fauny australijskiej, których później mieliśmy wielokrotnie okazję oglądać na wolności.

W zoo były ciekawskie papugi.
Najładniejszy australijski koala jakiego widzieliśmy w ciągu całej podróży.
Sławny Cassuaris, którego szukaliśmy w okolicach Mission Beach
Pies Dingo
Oczywiście nie mogło też zabraknąć kangura

Niestety nasz kolejny pomysł, żeby wybrać się na najpiękniejszą plażę w Australii, nie wypalił z powodu zbyt dużych kosztów. Plaża Whiteheaven beach znajduje się na wyspie Whitsunday Island, na którą można dostać się tylko promem (chyba że ktoś decyduje się na kilkudniową wycieczkę przez busz), najlepiej w pakiecie z wykupioną ofertą w jednym z biur podróży lub w bardziej luksusowej wersji helikopterem. Wyspa Whitsunday jest ścisłym rezerwatem i za każdy dzień pobytu na niej należy wnieść opłatę, biwakowanie też nie jest tanie, tak więc nawet pobyt na własną rękę nie wyjdzie tanio zwłaszcza, że najpiękniejsza plaża, o której mowa jest dostępna tylko drogą wodną więc i tak trzeba zapłacić za wycieczkę – pozwolenia na wpływanie do najpiękniejszego fragmentu ma tylko jedno biuro więc trzeba się dokładnie dopytać przed kupnem oferty. Te tańsze na pewno tam nie płyną – w informacji w Airlie chętnie powiedzą, kto gdzie może dopłynąć. Najmniejszy koszt za 2 dniową wycieczkę za osobę był w granicach 400 AUD, co zdecydowanie przekraczało nasz budżet. Zresztą takich pięknych białych plaż w Azji widzieliśmy kilka więc jakoś nas ta atrakcja zbytnio nie zachęcała. Na pocieszenie pospacerowaliśmy przez chwilę po również bardzo drogim kurorcie Airlie Beach, z którego wypływają promy i w którym liczne biura oferują wycieczki na Whiteheaven Beach.

Basen i miejska plaża w Airlie 
Z Airlie odpływają promy na Whitsunday Island
Continue Reading

Najwyższy wodospad Australii – Wallaman Falls

W pobliżu miasteczka Ingham, gdzie umówiliśmy się, że odbierze nas właściciel farmy, na której mieliśmy pracować przez następne 2 tygodnie, znajduje się najwyższy wodospad Australii: Wallaman Falls (268 m).

Wallaman Falls

Oczywiście nie mogliśmy przegapić takiej atrakcji, w końcu w przewodniku Lonley Planet był to punkt nr 1 tego regionu. Nasz Francuz nigdy nie pozwoliłby nam nie pojechać do miejsca, które w rankingu jego ulubionego przewodnika miało tak wysoką ocenę. Skorzystaliśmy więc z okazji i po godzinie jazdy trudną górzystą i wąską drogą, która czasami przyprawiała mnie o mdłości, zwłaszcza, że nasz młody kierowca szarpał nerwowo kierownicą, dojechaliśmy do celu.

Górzyste widoki po drodze do wodospadu Wallaman Falls

Wodospad rzeczywiście okazał się imponujący. Można go podziwiać z punktów widokowych, które znajdują się niedaleko parkingu.

Wallaman Falls
Wallaman Falls
Punkty widokowe na Wallaman Falls.

Dla wytrwałych i tych, co mają dużo czasu i lubią się zmęczyć jest szlak, które prowadzi do podnóży wodospadu. W trakcie 5 godzinnej wędrówki można podziwiać imponujący kanion i widoki na górzystą okolicę. My na szczęście nie mieliśmy czasu na trekking. Na szczęście, bo pogoda w czasie dnia była prawdziwie tropikalna i jak dla mnie chodzenie po górach w takim gorącu to żadna przyjemność.

Ścieżka, która prowadzi na szlak do kanionu i do podnóży wodospadu.
Zielony kanion wodospadu Wallaman.

Po południu wróciliśmy do Ingham, rozstaliśmy się z Francuzem, jak się później okazało wcale nie na zawsze, i z niecierpliwością czekaliśmy na Johna. Wieczorem zaczęliśmy nowy etap naszej podróży po Australii: pracę na farmie.

Continue Reading

Plaże Australii – Mission Beach

Mission Beach

Prawie pod koniec naszej pierwszej wyprawy samochodowej z Francuskim kolegą, zdążyliśmy jeszcze odwiedzić jedną ze sławnych plaż wschodniego wybrzeża: Mission Beach, i najwyższy wodospad Australii: Wallaman Falls.

Mission Beach. Pierwsza plaża jaką odwiedziliśmy w Australii.

Szeroka, jeszcze tropikalna plaża, rozciąga się pomiędzy Cairns a Townsville. Rzeczywiście jest ładna, jednak kąpiele w oceanie nie są tu wskazane, zwłaszcza w pewnych okresach czasu (zazwyczaj gdy robi się cieplej), z powodu małych, ale bardzo zjadliwych meduz, których jad powoduje porażenie układu nerwowego, a w konsekwencji paraliż i nawet czasami śmierć. Dla śmiałków i amatorów kąpieli przy każdym wejściu na plaże umieszczony jest zestaw ratunkowy, który zazwyczaj zawiera jakiegoś rodzaju ocet: ponoć szybkie polanie ukąszenia octem częściowo redukuje nieprzyjemne skutki trucizny.

Tropikalna roślinność Mission Beach

Na szczęście, jak dla nas było za zimno na kąpiele, więc nie podjęliśmy ryzyka wchodzenia do wody i zadowoliliśmy się tylko ładnymi widokami.

Mission Beach
Można też podziwiać niesamowite obrazy tworzone przez kraby.
Krabowe arcydzieła.

Wzdłuż plaży znajdują się liczne kurortowe domy dla lepiej sytuowanych Australijczyków. Samo miasteczko Mission Beach zresztą też należy do tych lepszych kurortów.

Z okolicznych wzgórz też rozpościera się ładny widok na plażę Mission Beach

Plażę Mission Beach odwiedziliśmy jeszcze raz w trakcie naszego pobytu na pierwszej farmie. Nasz właściciel farmy miał w pobliskim domu kultury wystawę swoich prac, ale o tym już w następnym wpisie…
Wtedy też próbowaliśmy w pobliskim parku zobaczyć jedynego w swoim rodzaju ptaka, którego można spotkać na wolności tylko w tym regionie: Casuarius. Na nasze szczęście nie udało nam się to, później dowiedzieliśmy się, że te ogromne ptaki są bardzo agresywne i nie boją się nawet samochodów, które ponoć w nocy nawet atakują, tym bardziej nie przejmują się ludźmi. Casuariusa zobaczyliśmy w końcu na żywo w zoo w Richmond.

Znak ostrzegający przed spacerującymi Casuarius’ami.
Mission Beach, prawie jak na Karaibach 🙂
Continue Reading

Wodospady Australii – Josephine Falls

Josephine Falls

Australijski stan Queensland obfituje w malownicze wodospady. Zwłaszcza jego wschodnia część. Na terenie tegoż stanu położony jest również najwyższy wodospad całego kontynentu: Wallaman Falls.
Jednym z ciekawszych wodospadów są Josephine Falls, zwłaszcza jeżeli planujecie się w nich wykąpać. Dodatkową atrakcją jest naturalna zjeżdżalnia, która cieszy się w okolicy dużą popularnością.

Naturalna zjeżdżalnia w Josephine Falls
Można też poczuć się jak Tarzan, bo wodospady położone są w środku tropikalnego lasu.

Do wodospadów prowadzi dość długa ścieżka przez tropikalny las.

Do Josephine Falls prowadzi ścieżka przez tropikalny las.

My niestety dotarliśmy do Josephine Falls tuż przed zmrokiem, kiedy temperatura nie zachęcała już do kąpieli więc tylko popatrzyliśmy z zazdrością na pluskających się śmiałków. Mimo wszystko, jak dla mnie jest to jeden z fajniejszych australijskich wodospadów do kąpieli i zabaw w wodzie.

Chłopcy zrobili mi tylko sesję przy wodospadzie Josephine Falls (oczywiście gadali jakieś głupoty, stąd moja dziwna mina na zdjęciu 🙂 )
Continue Reading

Droga do Cairns – zielone wzgórza Atherton i wielkie figowce

Po wyczerpującej podróży nieutwardzoną drogą krajową nr 62, okolice Atherton zaskoczyły nas zupełną zmianą krajobrazu. Jakby za sprawą jakiejś magicznej różdżki przenieśliśmy się do zielonej górzystej krainy. Soczysto-zielony pagórkowaty krajobraz był dla nas dużym zaskoczeniem po pustynnym Outbacku. Nieznacznie zmieniła się też temperatura i zimny wieczorny wiatr przypomniał nam, że w górach noce przeważnie są chłodne, niezależnie od strefy klimatycznej.

Zielone wzgórza w okolicach Atherton
Zielony krajobraz mocno nas zaskoczył po pustynnym Outbacku

Na nocleg zatrzymaliśmy na darmowym kempingu w okolicach miasteczka Atherton. Ku naszemu zdziwieniu pierwszy raz w nocy musieliśmy założyć na siebie kurtki puchowe, bo temperatura spadła poniżej 15 stopni i było już dosyć zimno na spanie w namiocie. Jak się później okazało był to dopiero początek naszych cierpień związanych z zimnymi nocami. Najbardziej zmarzliśmy na deszczowym południu, ale zanim tam dojedziemy upłynie jeszcze trochę czasu i przybędzie postów 🙂

Pierwszy raz zmarzliśmy pod namiotem w Australii (i nie ostatni jak się później okazało)

W dzień temperatura była przyjemna, jakieś 20-25 stopni. Po dusznej Azji i gorącym tropikalnym Northern Teritory byliśmy zadowoleni ze zmiany klimatu. Jeszcze nie wiedzieliśmy, że już niedługo będziemy tęsknić za upałami.

Po drodze z miasteczka Atherton do Cairns zrobiło się górzyście.
Droga też stała się wąska i kręta.

W drodze do Cairns zatrzymaliśmy się jeszcze w okolicy Atherton, żeby podziwiać monumentalne drzewa Figowe. Zrobiły na nas ogromne wrażenie. Ponoć ta okolica z nich słynie.

Monumentalne Curtain Fig tree w okolicach Atherton

Cthedral Fig tree w okolicach Atherton

Okolice Cairns słynął również z pięknych wodospadów. Jednym z nich jest Barron Falls, do których wiedzie malownicza ścieżka przez tropikalny las.

Droga do wodospadów Barron Falls
Imponujące wodospady Barron Falls

Głównym celem naszego pobytu w Cairns była wymiana zniszczonych opon (historia opon). Zostawiliśmy więc samochód w warsztacie i poszliśmy zwiedzać miasto. Cairns jako nadmorski kurort niestety nie może pochwalić się piękną plażą. Na pocieszenie, tuż przy mułowatym nadbrzeżu zbudowano otwarty kompleks miejskich basenów.

Wybrzeże w mieście Cairns

Miejskie baseny na pocieszenie i ochłodę w upalne dni.

Port w Cairns jest punktem, z którego wyruszają rejsy na wielką rafę koralową. Ponoć jest ona znacznie oddalona od brzegu i rejsy są realizowane w zależności od pogody i stanu morza. Oczywiście jest to droga wycieczka. Można też skorzystać z jeszcze droższego wariantu, ale za to z pomysłem. Otóż można polecieć samolotem nad rafę, wyskoczyć do wody ze sprzętem do nurkowania lub rurką snorklingową. Po pooglądaniu rafy trzeba jeszcze dopłynąć do łódki, która zabiera wszystkich na brzeg. Ekscytujące, ale też kosztowne. Niestety ani nasz budżet, ani czas nie pozwalały nam na zobaczenie wielkiej rafy koralowej. Może i szkoda, bo ponoć w bardzo szybkim tempie jej ubywa.

Port w Cairns. Stąd wyruszają wycieczki na wielką rafę koralową.
Promenada przy porcie w Cairns.

Na pocieszenie wypiliśmy kawę i zjedliśmy ciasto na promenadzie przy porcie.

Centrum Cairns

 

 

Continue Reading

Outback – fascynujące australijskie bezdroża

Jakie miejsce zrobiło na nas największe wrażenie w Australii? Wcale nie, tak jak pewnie podejrzewacie, surfer’skie plaże zachodniego wybrzeża, ani też liczne wodospady… był to pustynny australijski Outback. Dlaczego? Bo pięknych wodospadów i piaszczystych plaż na świecie jest wiele (w Australii ładniejsze plaże od tych z osławionego Gold Coast są chociażby na zimnym południu), a Outback zafascynował nas swoją odmiennością. Może jakbyśmy wcześniej poznali azjatyckie stepy lub pustynne bezdroża USA, to nie bylibyśmy pod wrażeniem australijskiego Outbacku. Może… Jednak w tamtym momencie było to dla nas pierwsze takie doświadczenie bezkresnych pustkowi, niekończących się dróg donikąd, braku oznak jakikolwiek życia… zdecydowanie było to dla nas fascynujące miejsce.

Ruch na australijskim Outbacku jest znikomy. Proste drogi ciągną się przez setki kilometrów. Krajobraz jest raczej monotonny.

 

Pierwszy raz poczułam się tak odizolowana od jakichkolwiek oznak cywilizacji (z brakiem zasięgu telefonicznego włącznie). W Azji wszędzie są ludzie (nawet dżungla jest stosunkowo gęsto zamieszkana), tutaj człowiek może liczyć tylko na to, że raz na kilka godzin zobaczy samochód jakiegoś turysty lub pociąg drogowy, który bardziej wywołuje strach niż radosne odczucia. Dlaczego strach? Bo taki pociąg nie hamuje, jest bardzo długi i jedzie dosyć szybko wzbijając wokół siebie kłęby kurzu, dlatego wyprzedzanie go stanowi duże wyzwanie…

Mimo niewielkiego ruchu ciężko jest wyprzedzić pociąg drogowy…

Największe wrażenie pociągi drogowe robią w nocy, gdy oświetlone kolorowymi lampkami, mkną przez bezdroża Outbacku, siejąc spustoszenie wśród licznej populacji lokalnych kangurów. Widok martwych zwierząt przy drodze nie jest rzadki, zresztą pierwszy kangur jakiego zobaczyłam w Australii to właśnie był taki martwy duży okaz przy drodze. Ze względu na duże ryzyko zderzenia się ze zwierzętami podróżowanie po zmierzchu samochodami osobowymi po Outbacku jest zabronione.

Pociąg drogowy.
Miejsce zbrodni?

Należy więc dobrze zaplanować sobie trasę przejazdu poszczególnych odcinków, żeby zawsze przed zmrokiem zdążyć dojechać na jakiś bezpieczny przydrożny kemping/ miejsce postojowe. Swoją drogą, jeśli traficie na taki kemping przy drodze, gdzie pociągi robią sobie postój w nocy, to raczej spokojnie nie pośpicie, bo w tych pojazdach nie opłaca się wyłączać silnika w czasie postoju więc robią straszny hałas zwłaszcza jak zbierze się ich kilka…

Po prawej miejsce postojowe dla pociągów drogowych.
Darmowy kemping trochę dalej od drogi.
Kempingowa sztuka.

Inną atrakcją na przydrożnych outbackowych kempingach po zmroku są krwiożercze muchy. Jednego takiego wieczora zaraz po pięknym zachodzie słońca zrozumiałam po co w sklepach w Darwin sprzedają siatki ochronne na głowę. Otóż muchy w ogromnych ilościach atakują właśnie głowę, a w szczególności okolice oczu. Człowiek bez siatki na głowie nie jest w stanie wytrzymać na zewnątrz ani chwili… Wtedy też poczułam wielkie współczucie dla krów, które widzieliśmy na farmach i które miały wygryzioną skórę wokół oczu aż do krwi przez te okropne muszyska…

Piękne zachody słońca… niestety oznaczają też atak krwiożerczych much.

W Australii o życiu na Outbacku pisze się książki, które cieszą się dużą popularnością. Są to zazwyczaj opowieści o ciężkim życiu farmerów, którzy mimo niesprzyjających warunków hodują na tych terenach bydło. Należy tutaj wspomnieć, że taka jedna farma może mieć wielkość podobną do terytorium Polski (wcale nie przesadzam) i żeby móc ją nadzorować właściciel powinien mieć helikopter lub inny samolot śmigłowy. Owe sławne stations, jak je się tutaj nazywa, przeważnie należą do bogatych rodów australijskich, czyli potomków odważnych pionierów, którzy nie bali się wyzwań samotnego życia na Outbacku.

Na australijskim Outbacku można też zobaczyć wielbłąda.

Dobrym miejscem, żeby dowiedzieć się czegoś więcej o trudnej i czasem krwawej historii Outbacku jest znany na całą Australię pub The Daly Waters Pub, który w początkowej fazie swojego istnienia był świadkiem licznych morderstw i zatargów lokalnych właścicieli ziemskich. Miejsce z pewnością warte jest zatrzymania, chociażby na kawę. Można tu poczuć atmosferę dzikiego australijskiego zachodu.

Już prawie pod koniec naszej drogi przez Outback (do celu, miasta Cairns, zostało nam jakieś 800 km) okazało się, że tylne opony w naszym samochodzie, delikatnie mówiąc, nie zniosły najlepiej tych przejechanych przez nas 2 tysięcy kilometrów i były zdarte aż do metalowego wzmocnienia. Nasz kolega, właściciel samochodu, oczywiście wpadł w panikę i zakomunikował, że dalej nie jedzie. Bardzo mnie to rozbawiło, bo znajdowaliśmy się pośrodku niczego i właściwie to nie bardzo było wiadomo, jak inaczej moglibyśmy się stamtąd wydostać. Niestety była tez niedziela i jedyny zakład z oponami jaki znaleźliśmy w pobliżu był zamknięty. Co prawda właściciel przez telefon powiedział, że może po południu przyjedzie jeżeli bardzo potrzebujemy, ale cena jaką powiedział zamknęła naszemu Francuzowi usta i sprawiła, że zaczął intensywnie myśleć.

W razie awarii samochodu, trzeba wytrwale czekać na pomoc i liczyć na cud. Warto mieć zapas wody, żeby przetrwać najgorętsze chwile dnia.
Numer naszych zniszczonych opon…

Po naszych, właściwie bardziej Marcina, zapewnieniach, że te opony mimo wszystko wytrzymają te 800 km do Cairns i dłuższej chwili zastanowienia, nasz kolega jednak zmienił zdanie i oznajmił, że musimy dojechać do jakiegoś większego miasta, żeby było taniej. Odetchnęliśmy z ulgą. Na noc zatrzymaliśmy się w uroczym Richmond, w którym pasjonaci ery dinozaurów znajdą w miejscowym muzeum liczne skamieliny i pozostałości po tych wymarłych stworzeniach.

W Richmond wymieniliśmy jedną, tę bardziej zniszczoną oponę na zapasową i ruszyliśmy w drogę.

Nazajutrz wyruszyliśmy najkrótszą drogą do Cairns. Niestety nie obyło się bez niespodzianek. Jeżeli zjeżdżacie w Australii z głównej drogi (przeważnie jest tylko jedna właściwa), to musicie się liczyć z tym, że nawet te większe drogi oznaczone na mapie jako krajowe, okażą się w pewnym momencie drogami żwirowymi. Tak też się stało w czasie naszej jazdy po drodze krajowej nr 62, na której dopiero trwały prace i właśnie zaczynano kłaść asfalt. Ku rozpaczy Francuza i naszej, czekało nas do pokonania ta nieutwardzoną drogą jakieś 80 km. Ominęliśmy nawet jeden z parków, które były wymienione w Lonely Plnet jako warte odwiedzenia, co oznaczało, że nasz kolega był bardzo przejęty, bo nigdy mu się wcześniej nie zdarzyło zlekceważyć zalecenia jego świętego przewodnika.

Australijska droga krajowa nr 62, w 2017 r w większości jeszcze nieutwardzona…

My i opony jakoś przerwaliśmy tę męczącą podróż i po 8 godzinach dojechaliśmy szczęśliwie na nocleg w okolice zadziwiająco zielonego Atherton. Jednak tutaj również nie udało nam się zmienić opon, bo cena była zbyt wygórowana. Dopiero w Cairns się udało, ale o tym w kolejnym wpisie 🙂

ZOBACZ FILM

Continue Reading

Litchfield National Park – w krainie wodospadów

Litchfield National Park

Znalazłeś się w Darwin w porze suchej i zastanawiasz się gdzie w okolicy można miło spędzić czas i przy okazji zaznać odrobiny ochłody?

Odpowiedź jest prosta: odwiedź Litchfield National Park!

Po wizycie w raczej gorącym i wysuszonym parku Kakadu, Litchfield National Park, mimo pory suchej, okazał się przyjemną krainą orzeźwiających wodospadów, w których przeważnie można się kąpać (znów zagrożenie stanowią krwiożercze krokodyle). Drugą atrakcję parku stanowią liczne termitiery o różnym kształcie i wielkości. Na tablicach informacyjnych przy punktach widokowych można dokładnie obejrzeć jak wygląda taka termitiera w środku i na czym polega życie termitów. Bardzo ciekawa lektura.

Bardzo wysoka termitiera
Można prześledzić ciekawe życie termitów.
W Litchfield National Park można podziwiać las termitier tzw. Magnetic Termite Mounds.

W odróżnieniu od Kakadu, w Litchfield większość dróg do głównych atrakcji jest asfaltowa. Odległości do pokonania są też ciut mniejsze. Bramą wjazdową do parku jest miasteczko Batchelor, w którym, uwaga, obowiązuje całkowita prohibicja (tak samo jest na terenie parku). My na wjeździe do miasteczka mieliśmy przyjemność dmuchać w balonik i musieliśmy również otworzyć bagażnik, żeby pan policjant miał pewność, że nie wwozimy żadnych napojów wyskokowych. Chociaż Litchfield jest mniejsze od Kakadu, również i tu należy mieć ze sobą zapas wody i paliwa (o jedzeniu też trzeba pamiętać). Warto też zatankować w Batchelor mimo wysokiej ceny paliwa. W małym punkcie informacyjnym można wziąć sobie mapę parku, z zaznaczonymi atrakcjami.

Główna droga w parku.

Florence Falls

Po obejrzeniu fascynujących termitier udaliśmy się na kemping przy Florence Falls. Na nasze szczęście byliśmy tam dosyć wcześnie i udało nam się znaleźć kawałek wolnego miejsca. Kemping jest dosyć mały i w sezonie zapełnia się bardzo szybko. Małą ilość miejsc wynagradza nowo wybudowany budynek sanitarny, w którym jest bieżąca woda i można wziąć prysznic – oczywiście tylko zimny, ale w porównaniu z warunkami w Kakadu to był prawdziwy luksus!

Kemping przy Florence Falls jest dosyć mały i w sezonie zapełnia się bardzo szybko.

Na noc nieopatrznie zostawiliśmy przy samochodzie siatkę z pustymi butelkami po wodzie. Niby nie ma zapachu a jednak zwabiła ciekawskiego stwora… Tej nocy naprawdę miałam stracha. O jakiejś 2 w nocy obudziło mnie tupanie i szeleszczenie. Od razu pomyślałam: jesteśmy tak blisko wody, to musi być krokodyl! Złapałam Marcina za rękę i kazałam mu nasłuchiwać. Przerażeni słuchaliśmy odgłosów rozszarpywanych siatek i zastanawialiśmy się co zrobimy jak stwór zacznie dobierać się nam do namiotu… na szczęście kroki okrążyły tylko nasz namiot i się oddaliły. Z wrażenia musiałam bardzo zrobić siku i cała w strachu wychyliłam się z namiotu. Poświeciłam dookoła latarką i w odległości jakiś 2 metrów ode mnie, w krzakach zobaczyłam smukłą psią sylwetkę, trochę mi ulżyło, że to był tylko pies Dingo, ale i tak z duszą na ramieniu i mocno tupiąc ruszyłam biegiem w stronę toalety. Dzikie zwierzęta na szczęście zazwyczaj mają jedną dobrą cechę wspólną: unikają ludzi i światła, atakują przeważnie tylko wtedy, gdy czują się zagrożone. Reszta nocy upłynęła nam już w błogim spokoju.

W jednej z restauracji nieopodal Darwin można oglądać zabalsamowany okaz największego jak do tej pory zabitego na tym terenie krokodyla.

Następnego dnia poszliśmy wykąpać się we Florence Falls, do których z kempingu prowadziła oznaczona ścieżka przez busz. Miejsce okazało się bardzo urokliwe, chociaż mocno zacienione i z bardzo zimną wodą. Mnie też od kąpieli odstraszały duże czarne ryby, które pływały ławicami w krystalicznej wodzie (jedni mają arachnofobię, ja mam rybofobię – wpadam w panikę jak coś śliskiego dotknie mnie w wodzie). Marcin i nasz francuski kolega wskoczyli do wody bez wahania. Po kilku minutach i licznych namowach, ja też weszłam do lodowatej wody. Było warto! Dzięki wczesnej porze wokół nie było ludzi i mogliśmy sami cieszyć się naturalnym spa w buszu. Ostrzegam jednak, że pływanie przy wodospadach jest niezwykle męczące i wymaga dobrych umiejętności pływackich. Po pierwsze baseny przy wodospadach są bardzo głębokie, po drugie występują bardzo silne prądy i trzeba mieć dużo siły zarówno żeby podpłynąć pod wodospad, jak i odpłynąć od niego…

Droga przez busz do Florence Falls
Florence Falls widziane z góry.
Florence Falls w Litchfield National Park
Kąpiel w Florence Falls w Litchfield National Park

Wangi Falls

Kolejnymi wodospadami, które odwiedziliśmy były Wangi Falls. Tutaj mimo większego zagrożenia krokodylowego niż we Florence Falls również odbyliśmy kąpiel. I tym razem nie obyło się bez strachu. Wangi Falls są dosyć pokaźnymi wodospadami, które otacza duży basen wodny. Żeby dopłynąć pod wodospady z miejsca gdzie można wejść do basenu, trzeba mieć dużo siły i przynajmniej 5 min czasu. Jak już byliśmy prawie pod wodospadem usłyszeliśmy przeraźliwe krzyki dziewczynki, która kąpała się przy brzegu. Pierwsza myśl: o cholera krokodyl i co teraz?! My tu na środku głębokiego jeziora, wokół do brzegów daleko, zresztą wyjście na brzeg w nieoznaczonym miejscu graniczyłoby z cudem, bo busz gęsty i nie wiadomo co tam siedzi… sytuacja patowa. Na szczęście po chwili nasłuchiwania rozmowy dziewczynki z jej opiekunami, zrozumieliśmy, że wpadła w panikę bo zaplątała się w jakieś glony… uff, jednak niepewność została już zasiana i przebywanie w wodzie, mimo niezwykłych uroków Wangi Falls, wiązało się z lekkim dyskomfortem.

Przy wejściu do Wangi Falls można przeczytać takie oto ostrzeżenie…
Wangi Falls to najpopularniejsze wodospady w Litchfield National Park
Żeby dopłynąć pod wodospady trzeba pokonać duży basen, który bogaty jest we wszelkiego rodzaju faunę i florę…
Pod wodospadem ciężko zrobić dobre zdjęcie…

Po ekscytującej kąpieli chłopaki postanowili zrobić jeszcze szybki hikking na szczyt wodospadu. Ja zdecydowała się posiedzieć na dole i dzięki temu zobaczyłam największego pająka w moim życiu, podobno był też niebezpiecznie trujący… niestety bateria w aparacie mi się wyczerpała dlatego nie zamieszczę tu jego zdjęcia. Wycieczka chłopaków okazała się nie warta wysiłku, bo widok z góry rozczarowywał…

Greenant Creek

Kolejnymi wodospadami na naszej trasie były wodospady na Greenant Creek, do których prowadzi malownicza ścieżka przez busz i czasami dosyć strome skałki, bo basen kąpielowy położony jest dosyć wysoko dzięki czemu z wody można podziwiać panoramę parku. Sam basen do kąpieli jak i wodospad są raczej skromne, ale za to można zrobić sobie nieumyślny rafting wodospadem w dół gdy przypadkiem staniesz zbyt blisko krawędzi wodospadu i twoja stopa ześliźnie się z mokrej skały…

Basen kąpielowy jest na szczycie wodospadu, jak źle postawi się stopę to można odbyć nieumyślny rafting…

Kolejne udane zdjęcie pod wodospadem 🙂
Widok na Litchfield Park ze wzgórza Greenant Creek

Walker Creek

Ostatnią kąpiel w Litchfield odbyliśmy w chyba najprzyjemniejszym miejscu w tym parku: w wodospadach Walker Creek. Żeby do nich dojść trzeba odbyć 3 km wędrówkę przez busz i skałki, ale warto się pomęczyć. Mimo śliskich skał, które utrudniały wejście/ wyjście i mrożącej krew w żyłach temperatury wody, jak dla mnie było to najładniejsze i zarazem najprzyjemniejsze miejsce do kąpieli w Litchfield National Park.

Droga do Walker Creek jest męcząca z powodu upału i odległości.
Przy drodze można wypatrzeć takie znaleziska jak skóra węża… daje do myślenia.
Końcowy odcinek drogi do wodospadów wiedzie przez skałki.
wodospady Walker Creek
Po wędrówce w upale, mrożąca krew w żyłach woda skutecznie nas ochłodziła…

Warto też przejść się trochę dalej i obejrzeć imponujący kanion Walker Creek.

Tolmer Falls

Na koniec wycieczki do Litchfield National Park obejrzeliśmy imponujący Tolmer Falls, w którym niestety nie można się kąpać…

Widok na Tolmer Falls.
Ścieżki krajoznawcze wokół kanionu Tolmer Falls
Widok na park z Tolmer Falls.

Wymoczeni i orzeźwieni wyruszyliśmy w dalszą fascynującą podróż po pustynnym australijskim Outbacku. CDN 🙂

Continue Reading

Kakadu National Park – rady praktyczne

Park Narodowy Kakadu oddalony jest od Darwin o jakieś 200 km. Żeby zwiedzić najpopularniejsze punkty potrzebne jest od 2 do 4 dni. W tym czasie przygotujcie się, że przejedziecie około 400 km lub więcej (czasami po nieutwardzonych drogach). Najlepszym sezonem do zwiedzania jest pora sucha (w czasie pory deszczowej większa część parku jest zamknięta). Mimo pory suchej zawsze lepiej jest dowiedzieć się najpierw w informacji jaki jest stan poszczególnych dróg np. w czasie naszego pobytu droga do Twin Falls była zupełnie nieprzejezdna.

Infrastruktura w parku jest dosyć skąpa dlatego przed wycieczką do Kakadu należy:

  1. Zrobić zakupy jedzenia na kilka dni (na terenie parku nie ma sklepów, w Jabiru i na 2 płatnych kempingach są drogie restauracje).
  2. Zabrać duży zapas wody pitnej (w czasie pory suchej ciężko jest znaleźć ujęcie wody pitnej – od zbiorników wodnych raczej trzeba trzymać się na dystans. Tylko niektóre i bardzo drogie kempingi oferują bieżącą wodę. Na kempingach darmowych albo tańszych nie ma wody, są tylko suche toalety)
  3. Zabrać kanister z benzyną (przy wjeździe do parku w Bar Hut Inn, na wyjeździe w Mary River Road House i w Jabiru są bardzo drogie stacje benzynowe – w promieniu jakiś 150 km stacji benzynowych jest jak na lekarstwo np. w Pine Creek jest stacja).
  4. Zabrać narzędzia do naprawy samochodu w tym lewarek, koło zapasowe etc. (bardzo ważne bo jesteśmy zdani na siebie i pomoc innych pośrodku buszu).
  5. Zabrać spray na komary, siatkę ochronnę na oczy – chroni przed muchami!
  6. Zabrać kapelusz na głowę i krem z filtrem.
  7. Wziąć sprzęt biwakowy, w tym latarkę, niezbędne leki i opatrunki.
Na terenie parku jest bardzo mało ujęć wody (tylko na płatnych kempingach i w punktach informacji). Toalety zwykle są suche tzn. budka a w niej dziura w ziemi, czyli znany nam w Polsce wychodek…

Dlaczego ważny jest dobry samochód?

Drogi dojazdowe do największych atrakcji w parku są delikatnie mówiąc dosyć wymagające (dwie główne drogi na szczęście są asfaltowe). O ile do Ubirr dojedziecie w miarę równą tzw. gravel road (droga żwirowa), to już do Jim-Jim wiedzie bardzo nierówna droga piaszczysto-błotna. Nasz samochód tylko udawał terenowy więc na odcinku do Jim-Jim parokrotnie ryzykowaliśmy zakopanie się w piasku i urwanie czegoś z podwozia (zwłaszcza gdy atakowały nas wielkie kamulce luźno rozsypane wokół drogi, które zsuwały się z luźnym piaskiem i uderzały w boki i o podwozie). Na szczęście nie przytrafiło nam się nic tragicznego w skutkach i szczęśliwie nie utknęliśmy w środku buszu na noc. Ruch na tym odcinku był umiarkowany więc istniała też jakaś szansa na ewentualną pomoc. Po tym doświadczeniu, zwłaszcza, że mieliśmy w perspektywie przejechanie tym samochodem ponad 4 tyś kilometrów, odpuściliśmy sobie jazdę drogami przeznaczonymi tylko dla samochodów 4WD.

Inne potencjalne zagrożenia:

Jeden z mieszkańców Kakadu National Park

Oprócz awarii samochodu, zagrożenie stanowią również pożary buszu. Nam np. nie udało się zatrzymać na jednym z kempingów właśnie z powodu pożaru. Zadymienie na drodze jak dla mnie również stwarzało realne zagrożenie. Na szczęście nie było dużego ruchu samochodowego. Jednak należy być bardzo ostrożnym i w razie pożaru szybko uciekać, bo ogień rozprzestrzenia się błyskawicznie.

Pożary buszu w porze suchej są codziennym zjawiskiem.

Jeśli chodzi o zwierzęta to należy zachować ostrożność, zwłaszcza przy większych zbiornikach wodnych (nie podchodzić zbyt blisko brzegu). Na kempingach nie należy trzymać jedzenia/ śmieci na wierzchu (nie tylko krokodyle, ale też psy dingo są zainteresowane naszym pożywieniem).

Uwaga: na terenie parku zasięg telefoniczny jest mocno ograniczony. Telstra działała tylko w pobliżu Jabiru i przy wjeździe i wyjeździe z parku.

Dobrze jest zasięgnąć informacji o zagrożeniach i stanie dróg w centrum informacji w Jabiru, tam też dostaniecie dokładną mapę parku i kupicie bilety (można to również zrobić przy wjeździe do parku).

Koszt wjazdu na teren parku to 41 AUD/ os

Oficjalna strona parku

Continue Reading

Kakadu National Park – w krainie krokodyli

Krokodyla daj mi luby… zawsze mnie zastanawiał nieodpowiedzialny wybór zwierzątka w tym naiwnym życzeniu. Lekkomyślnej Klarze z Zemsty Fredry pewnie nawet nie przyszło do głowy, że w Australii takie życzenie wcale nie jest niemożliwe do spełnienia, dlatego zawsze należy zachować ostrożność w życzeniach, które wypowiada się na głos. Ja w każdym bądź razie byłam przerażona wizją spania w namiocie na terenie parku, gęsto zasiedlonego przez krokodyle, zarówno te wielkie, słodkowodne, jak i te małe, bardziej agresywne, słonowodne. Nie miałam jednak wyboru. Jednocześnie ekscytowała mnie możliwość zobaczenia tych gadów w dużej liczbie na wolności. Zapewniam Was, że takie przeżycie powoduje dreszczyk emocji na całym ciele i gęsią skórkę, gdy nagle z mętnej wody wynurzają się wyłupiaste oczy.

Jeden z mieszkańców Kakadu National Park

Zanim jednak napiszę więcej o krokodylach, słów kilka o drodze do parku. Z Darwin do głównej siedziby Rangers’ów i centrum informacji parku, Jabiru, jest około 250 km. Dystans bardzo krótki jak na realia Australijskie. Zanim jednak wyruszy się na wycieczkę po parku własnym samochodem (zazwyczaj na taką wyprawę trzeba przeznaczyć kilka dni) należy odpowiednio się do tego przygotowaćo tym w poście Kakadu rady praktyczne.
Po jakiś 5 godzinach zakupów, tankowania i przepakowywania ekwipunku (zanim opracowaliśmy odpowiedni system wypakowywania i pakowania wszystkiego do samochodu, musiał upłynąć prawie tydzień), odpowiednio przygotowani, wyruszyliśmy we trójkę, z naszym francuskim kolegą, na podbój Kakadu.

Już w drodze do parku mogliśmy obserwować liczne stada ptaków, m.in. różowe kakadu.

Pora sucha na terytorium północnym sprzyja pokonywaniu nieutwardzonych dróg w parku – w czasie pory deszczowej są one zupełnie nieprzejezdne – ale oznacza to też lejący się żar z nieba, pożary buszu (czasami wywoływane specjalnie przez Aborygenów, żeby zachować naturalny cykl wzrostu roślin i ograniczyć nadmierne rozmnażanie węży i robactwa) i duże ryzyko zakopania się w piasku lub uszkodzenia kamieniami podwozia samochodu. (Dlaczego do parku Kakadu najlepiej wybrać się prawdziwym samochodem terenowym w poście Kakadu praktyczne).

Pożary buszu w porze suchej są codziennym zjawiskiem.

Nieświadomi licznych zagrożeń (optymistom w życiu zazwyczaj sprzyja szczęście) około 16:00 dotarliśmy w okolice Mamukala, gdzie według naszych aplikacji kempingowych (więcej info na temat kempingów w Australii), znajdował się darmowy kemping. Po krótkiej dyskusji czy ten mały placyk wśród buszu to na pewno ten kemping postanowiliśmy, że jednak zostajemy bo o 17:00 już się zmierzchało, a po zmroku w buszu nie sposób przebywać na zewnątrz, bo komary i muchy chcą Cię pożreć żywcem. Mimo sprzeciwów jakiegoś pana z kampera, który twierdził, że nie możemy, bo to miejsce tylko dla kamperów z powodu dużego ryzyka pojawienia się krokodyli (!), szybko rozstawiliśmy nasz mały namiocik (kolega Francuz był bezpieczny, bo spał w samochodzie), zjedliśmy jakiś makaron, ugotowany na kuchence turystycznej, i czym prędzej schowaliśmy się do namiotu. Mimo duchoty (na szczęście miałam power banka i mały przenośny wiatraczek na usb) zamknęliśmy szczelnie namiot i rozpoczęliśmy rzeź małych wampirków, które wbijały nam się w odsłonięte części ciała. Do późna słyszeliśmy jak nasz kolega rzuca się po samochodzie i zabija krwiopijców. Rano liczne ślady na tapicerce świadczyły o tym, że polowanie się udało, ale kosztowało naszego Francuza wiele wysiłku i nerwów, bo w ciągu dalszej naszej podróży wspominał o nim jeszcze kilkukrotnie.

Pierwszy biwak na darmowym kempingu w Kakadu National Park. Z wygód dostępna była tylko sucha toaleta i kamienne stoły. Nie było ujęcia wody.

Pierwszego dnia postanowiliśmy, mimo obaw Francuza i tylko dzięki mojemu ogromnemu entuzjazmowi, pojechać do Ubirr i po drodze zatrzymać się na oglądanie krokodyli przy słynnej przeprawie rzecznej Cahill Crossing. Było warto. Na początku poczułam lekkie rozczarowanie, bo w mętnej wodzie nie było widać żadnego gada. Pływały natomiast jakieś łódki z turystami żądnymi wrażeń. Chwilę po tym jak łódki odpłynęły, zaczęły pojawiać się pierwsze oczka i zarysy gadzich kadłubów w wodzie.

W kulminacyjnym momencie naliczyłam ich aż 20. Zagęszczenie spowodowało pojawienie się na drugim brzegu rzeki (część rezerwatu na teren którego nie można wjeżdżać bez stosownego zezwolenia) aborygeńskich dzieci. Dla zabawy, czy może z nudów, dzieciaki podbiegały do brzegu rzeki i jak tylko widziały jakieś poruszenie w wodzie uciekały ze śmiechem. Bardzo ryzykowna zabawa. Kolejną atrakcją były przejeżdżające przez przeprawę samochody. Wszyscy po cichu liczyli na jakiś mały dramat (na YT dużo jest filmów o tym jak z powodu zbyt wysokiego stanu wody przejazd w tym miejscu zakończył się spektakularnym fiaskiem i otoczeni przez gady pasażerowie musieli być ewakuowani łodziami). Tym razem wszystkie przejazdy, ku rozczarowaniu gapiów (!), zakończyły się szczęśliwie. Nawet ten małego samochodu osobowego.

Aborygeńskie dzieci oraz gapie na łódce i brzegu z zaciekawieniem śledzą przejazd samochodu osobowego przez Cahil Crossing, tymczasem jeden z krokodyli wolał obserwować nas… 
Łódkę też miał na oku…
Przejazd na szczęście się udał, mimo dużego ryzyka zalania silnika…
Takim samochodem dużo bezpieczniej jest pokonywać tę przeprawę.

Nasyceni gadzim widokiem ruszyliśmy do Ubirr, gdzie na skałach można podziwiać prehistoryczną sztukę Aborygenów. Z każdym z malowideł wiąże się jakaś aborygeńska legenda. Jest to swojego rodzaju biblia aborygenów (zbiór wzorców odpowiednich zachowań i mitów przekazywany z pokolenia na pokolenie). O określonych godzinach można dołączyć do grupy i posłuchać legend z ust miejscowego przewodnika. My stwierdziliśmy, że nie mamy tyle czasu, bo musimy jeszcze przed zmrokiem rozbić nasze obozowisko i urządziliśmy sobie spacer na własną rękę.

Trzeba przyznać, że zaraz po Cahill Crossing jest to najciekawsze miejsce w parku Kakadu. Masywne skały pozwalają podziwiać z góry bezkresne płaszczyzny buszu. Widoki warte każdej kropli potu.

Po wyczerpującym dniu rozbiliśmy namiot, tym razem na suchym i bezpiecznym darmowym kempingu. Drugi dzień bez prysznica zapowiadał się równie wyczerpujący jak poprzedni. Tym razem wyzwanie stanowił dla nas dojazd do wyznaczonego celu: wodospadu Jim-Jim. Nasz samochód tylko udawał terenowy, a w rękach niedoświadczonego kierowcy, naszego kolegi Francuza, był wolno tykającą bombą, która przy każdym zbyt nerwowym ruchu mogła wybuchnąć. Na szczęście udało nam się uniknąć uszkodzenia samochodu i zakopania pośrodku australijskiego buszu.

Parking przy wejściu na ścieżkę do wodospadu Jim-Jim, prawie jak na plaży – samochody też odpowiednio przystosowane…
Nasz samochód tylko udawał terenowy, dlatego po pokonaniu 16 km ciężkiej nieutwardzonej drogi, musieliśmy sprawdzić czy nic nie odpadło…

Dojście do Jim-Jim wcale nie jest proste i ani przyjemne. Ścieżka biegnie po porozrzucanych głazach i wystających korzeniach. Ostatni fragment jest wyjątkowo uciążliwy, bo nagrzane czarne skały palą w stopy i przy pokonywaniu większych szczelin parzą w ręce i inne części ciała. Można również nieszczęśliwie ześliznąć się z jakiegoś głazu i wpaść do wody.

Ścieżka na początku biegnie w lesie, który daje odrobinę cienia.
Lepiej nie zbliżać się zbyt blisko do wody…
Kanion wodospadu Jim-Jim.
W głębi czarna ściana wodospadu Jim-Jim. W porze suchej zostaje tylko mała smużka wody w miejscu imponującego wodospadu.
Pod koniec, żeby dostać się pod ścianę wodospadu, trzeba jakoś przejść po rozgrzanych, porozrzucanych w wodzie głazach.

Po pokonaniu przeszkód dociera się do serca Jim-Jim, czyli malutkiej plaży i czarnego wodospadu. W porze suchej przypomina on raczej ciek wodny, ale sama plaża i jeziorko robią miłe wrażenie. Co odważniejsi zażywali kąpieli dla ochłody. My się nie zdecydowaliśmy, bo zawsze istnieje ryzyko, że jakiś mały krokodylek nie został odłowiony przez pracowników parku i czyha na swoją ofiarę w zaroślach.

Dla ochłody zanurzyłam tylko nogi w lodowatej wodzie. Dzięki bogom udało nam się szczęśliwie wyjechać na asfaltową drogę. Jednak muszę zdecydowanie stwierdzić, że przejechanie prawie 40 km po nieutwardzonej drodze dla terenówek jest bardzo wyczerpujące fizycznie i psychicznie. Tym razem, zmęczeni i spragnieni prysznica postanowiliśmy wydać po 20 AUD na głowę i zatrzymać się na luksusowym kempingu w Yellow Water. Następnego dnia szybko zwiedziliśmy jeszcze bagna Yellow Water (można wybrać się na rejs łódką ).

Bagna Yellow Water można zwiedzać spacerując po kładkach. Główną atrakcją jest obserwowanie ptaków.

 

Można też popływać łódką.

Następnie nieutwardzoną drogą (na szczęście dosyć krótko) pojechaliśmy do Gunlom Falls. Naturalne baseny Gunlon to bardzo malownicze i z pewnością warte odwiedzenia miejsce w Kakadu Park.

Dolny basen Gunlom Falls. Tutaj kąpać się raczej nie można ze względu na większe ryzyko spotkania krokodyla niż w górnych basenach.

Wspięliśmy się do wysoko położonego naturalnych Infinity Pools w Gunlom, w którym mimo zagrożenia krokodylami wzięliśmy kąpiel 🙂 

Żeby wykąpać się w basenach, najpierw trzeba się mocno spocić i wspiąć na szczyt wodospadu.
Widoki w czasie wspinaczki na Kakadu Park są imponujące.
Baseny Gunlom.
Każdy ruch i rybki, które mnie dotykały w wodzie wywoływały we mnie panikę.

Po dniu pełnym wrażeń, wieczorem wróciliśmy do Darwin, przy okazji przejeżdżając przez wyludnione miasteczko Pine Creek, bo okazało się, że nasz Francuz nie załatwił jeszcze wszystkich formalności związanych z samochodem…

Continue Reading