W poszukiwaniu pingwinów… – Philip Island, Melbourne

Na wyspę Philip Island wybraliśmy się głównie w poszukiwaniu pingwinów. Od kogoś usłyszeliśmy, że właśnie tam najłatwiej zobaczyć pingwiny w Australii. No cóż, może to i prawda, ale niestety okazało się, że jest to droga przyjemność, która raczej przypomina cyrkowe show niż cierpliwe czekanie w zaroślach i wypatrywanie tych dzikich ptaków. Jeszcze 10 lat temu po prostu szło się na plażę, na którą o zmroku tłumnie wypływały pingwiny. Obecnie, w miejscu zarośli zbudowano dużą trybunę, na której codziennie zasiadają setki osób, żeby przyjrzeć się grupce małych pingwinów, które na plaży chcą bezpiecznie spędzić noc. Podobno kiedyś cała plaża była aż czarna od małych główek, teraz można zobaczyć tylko małą grupę. Z jakiegoś powodu pingwinów na plaży jest coraz mniej. Dlaczego? Tego do końca się nie dowiedzieliśmy. Może zmęczyło ich celebryckie życie i znalazły jakąś mniej obleganą plażę albo dopadły ich skutki zanieczyszczenia środowiska. Nam na Philip Island udało się sfotografować tylko martwego pingwina na innej plaży i dzikie gęsi.

Czyżby chciały nam coś powiedzieć?

Stwierdziliśmy, że nie będziemy siedzieć w tłumie gapiów na trybunach i naiwnie mieliśmy nadzieję, że na pobliskiej plaży uda nam się chociaż z daleka zobaczyć jakiegoś pingwina. Niestety: zobaczyliśmy tylko kilka kangurów i ładną dziką plażę.

W oddali widać światła trybun na plaży z pingwinami.

Warto było jednak odwiedzić Philip Island ze względu na wulkaniczne widoki i surferskie klimaty.

Philip Island

Nie daliśmy jednak za wygraną i dzięki sprawdzonej informacji jednego z naszych znajomych lokalsów z Melbourne poszliśmy wieczorem na molo w dzielnicy St. Kilda. Ku naszemu zaskoczeniu pingwiny się pojawiły i nawet można było je zobaczyć z bardzo bliska!

Molo w St. Kilda
Jeden z pingwinich aktorów wieczoru.

Tutaj też niestety mali mieszkańcy nabrzeża muszą znosić celebryckie życie. Codziennie wieczorem zbiera się spory tłumek gapiów, żeby je zobaczyć. Doszło już do tego, że pingwinów bronią wolontariusze uzbrojeni w latarki z czerwonym światłem i odblaskowe kamizelki.

Tłumy gapiów w porcie i zdezorientowany pingwin.
Wolontariuszka oświetla na czerwono pingwina.

Podobno pingwiny nie rejestrują czerwonego światła więc jest to najlepszy sposób, żeby je podglądać. Wśród kamieni na nabrzeżu wypatrzyliśmy kilka gniazd, w których na wieczorny powrót rodziców z jedzeniem czekały małe pingwinie pisklaki. Była też wydra. I morze jachtów w porcie.

Widok na centrum Melbourne z molo.

Było to też nasze najbliższe spotkanie z pingwinami. Później jeszcze jeden raz czekaliśmy kilka godzin zziębnięci na plaży aż pojawi się biało-czarna pingwinia postać. Było to już w Nowej Zelandii i owszem pingwin się pojawił, ale tylko jeden i na widok gapiów szybko zawrócił, chyba ostrzegł też resztę, żeby nie wychodziła, bo jakieś dziwne foki zajęły plażę…

O zmroku pingwiny wychodzą na ląd co raz liczniej.
Continue Reading

GOR – Great Ocean Road, czyli dramatyczne krajobrazy

Bardzo podoba mi się angielskie określenie dramatic landscape, które idealnie pasuje do widoków jakie można zobaczyć wzdłuż całej Great Ocean Road. Oprócz zapierających dech w piersi stromych, spadających prosto do morza wzgórz, silnego wiatru i deszczu, w czasie całej podróży towarzyszyły nam ogromne sztormowe fale, które odcisnęły na mojej psychice właśnie takie ‚dramatyczne’ piętno. Otóż szukając pewnej kotwicy, pozostałości po rozbitym dziewiętnastowiecznym statku, nabawiłam się falofobii (jeśli takie określenie istnieje)…

Dojście do drugiej kotwicy.
Pierwsza kotwica.

Mieliśmy to szczęście, że mogliśmy odwiedzić GOR poza szczytem sezonu: mniej ludzi = wolne miejsca na kempingach. Jedynym minus stanowiła, kapryśna sztormowa pogoda i bardzo zimne mokre noce. Z tego powodu spanie w prowizorycznym namiocie, przystosowanym raczej do wysokich temperatur i braku deszczu, było ekstremalnie trudne. Zmarznięci i przemoknięci postanowiliśmy spać w naszej małej Toycie Corolli, co jak na nas było nie lada wyczynem (ja mam 180 cm wzrostu a Marcin 192 cm). Jak nam się to udało? Zobaczcie filmik:

GOR jest tłumnie odwiedzane z powodu sławnych 12 Apostołów, czyli wapiennych kolumn wystających z morza. Owszem widok ten robi wrażenie, ale mi szczerze mówiąc bardziej podobały się inne, mniej odwiedzane fragmenty GOR, gdzie jeszcze mogliśmy znaleźć puste plaże i dzikie bezludne zakątki.

12 Apostołów.
Tłumy turystów.

Jedna z plaż przy GOR

Kawałek dalej za 12 Apostołami znajduje się jeszcze kilka ciekawych miejsc widokowych, też tłumnie odwiedzanych, ze względu na swój dramatyczny krajobraz. Wśród nich pozostałości po sławnej formacji skalnej London Bridge, która dość niedawno zawaliła się do morza, na szczęście bez ofiar.

London bridge Arch

GOR wymaga częstych napraw przez położenie obok oceanu i wapienne podłoże.

GOR to nie tylko morze. Jeśli ktoś dysponuje większą ilością czasu polecamy przejechać się drogą w głębi lądu wśród starego lasu, który rzeczywiście robi wrażenie.
Można też poszukać koali, które ponoć najłatwiej spotkać na drodze do Cape Otway Lighthouse. Nam się to udało.

Koala na drodze do latarni.
Koala przy kempingu Kennet River

Optymistycznie założyliśmy, że dwa tygodnie starczą nam na dojechanie aż do Adelaide, jednak zrezygnowaliśmy z tego pomysłu i dotarliśmy tylko, lub aż, do Mount Gambier, gdzie znajdują się wulkaniczne jeziora. Australijskie odległości i zimowa, deszczowa pogoda zdecydowanie nas pokonały. Większość zorganizowanych wycieczek dociera do Peterborough. Za tym miasteczkiem GOR odbija od wybrzeża w głąb lądu dlatego nie stanowi już tak dużej atrakcji turystycznej. Oficjalnie Great Ocean Road liczy 243 km i ciągnie się od Torquay do Allansford.

Szczegóły miejsc, które warto odwiedzić na Great Ocean Road we wpisie poniżej:

GOR – miejsca, które warto zobaczyć na Great Ocean Road

Continue Reading

GOR – miejsca, które warto zobaczyć na Great Ocean Road

Miejsca, które warto zobaczyć na Great Ocean Road i dalej na trasie do Mount Gambier:

12 Apostołów
  1.  Torquay – plaża i miasteczko surferów. Tutaj zaczyna się Great Ocean Road, a właściwie oficjalnie kilka km za miasteczkiem. 
    Plaża niedaleko Torquay.
    Idealne warunki do surfowania

    Początek GOR.
  2. Split Point Lighthouse – spacer do latarni, z której rozpościera się widok na okolicę (szczerze: spod latarni widok jest niespecjalny więc można zamiast spaceru posiedzieć na plaży obok). 

    W oddali latarnia na Split Point.
  3.  Kennet Riverkemping i drzewo z koalą. Drogi, lecz jeden z niewielu większych kempingów na trasie w pobliżu oceanu. Spędziliśmy tu dwie bardzo zimne i deszczowe noce. Ładna plaża po drugiej stronie ulicy i koala, którego licznie odwiedzają autokarowe wycieczki. 
    Kemping Kennet River.
    Koala z Kennet River.
    Koala jest turystyczną atrakcją licznie odwiedzaną przez autokarowe wycieczki.
    Plaża przy Kennet River.

  4. Cape Otway Lighthouse – na drodze do latarni można ponoć często spotkać koale. Nam się udało. Siedział na środku drogi, ale na szczęście udało nam się go nie przejechać. Niestety część eukaliptusowego lasu spłonęła więc więcej koali nie widzieliśmy… Okolice latarni porośnięte są gęstym lasem/ krzewami, ale można wybrać się na krótki spacer na wzgórze i podziwiać latarnię z daleka.
    Koala na drodze do latarni.

    Spalony eukaliptusowy las.

    Cape Otway Lihgthouse.
  5. Wreck Beach z dwoma kotwicami – bardzo chcieliśmy odwiedzić to miejsce i zobaczyć dwie kotwice, jedyne pozostałości po statkach Marie Gabrielle i  Fiji, które rozbiły się tu pod koniec XIX wieku. Okazało się to nie lada wyzwaniem. Po pierwsze, żeby tam dojechać nasza Toyota musiała dać z siebie wszystko na krętej nieutwardzonej i czasami błotnistej drodze, po drugie był sztorm i dojście do kotwic zalewały nam ogromne fale, które odcisnęły piętno na mej psychice. Z duszą na ramieniu doszłam do pierwszej kotwicy. Cały czas się modliłam, żeby jednak nie przyszła jeszcze większa fala niż te, które już huczały mi nad głową, bo wysokie i strome klify uniemożliwiały jakąkolwiek formę ucieczki. Tylko Marcin miał na tyle odwagi, żeby dobiec do drugiej kotwicy. Jakoś udało mu się przebiec między falami i za bardzo nawet się nie zmoczył, mimo że w tej części woda zalewała plażę w całości. Po trzecie samo zejście i wejście na plażę również wymaga trochę wysiłku, bo jest dosyć strome. Mimo traumatycznych przeżyć uważam, że było warto tam się wybrać zwłaszcza w taką pogodę, bo z łatwością mogłam sobie wyobrazić potworną katastrofę tonącego statku i okropny strach jaki przeżywali rozbitkowie, którzy w ogromnej większości nawet nie umieli pływać.
    Zejście na Wreck beach.
    Dojście do pierwszej kotwicy
    Pierwsza kotwica.
    Dojście do drugiej kotwicy.

  6. 12 Apostołów – punkt obowiązkowy na GOR i co za tym idzie ogromne centrum turystyczne. Z głównej drogi zjeżdża się na prawo na duży parking, gdzie znajduje się również budynek informacji przy którym jest przejście na tarasy widokowe. Codziennie zjeżdżają tu tłumy turystów dlatego warto wybrać się wcześnie rano albo wieczorem, oczywiście nie na wschód ani na zachód słońca bo to też bardzo oblegane godziny odwiedzin. Tuż przed zjazdem na parking można się zatrzymać po lewej stronie i zejść na małą plażę, żeby podziwiać Apostołów z dołu. 
    Zejście na plażę, z której można podziwiać 12 apostołów z dołu.
    Widok z dołu na fragment 12 Apostołów.
    Główny taras widokowy na 12 Apostołów.
    12 Apostołów.

    Tłumy turystów.
    Dalsza część tarasów.

  7. Loch Ard Gorge i okolica – kolejne bardzo malownicze wapienne klify. Jak dla mnie robią nawet lepsze wrażenie w niektórych miejscach niż samych 12 Apostołów. 
  8. London Bridge (London Arch) – słynna formacja skalna, która niestety w 1990 roku runęła częściowo do morza. Obecnie można podziwiać tylko jeden łuk mostu. 
  9. Bay of Islands – kolejne miejsce, które dostarcza również niezapomnianych ‚dramatycznych’ widoków
  10. Great Otway National Park – polecamy ze względu na tani kemping w pobliżu 12 apostołów, który niestety w przyszłości może zostać zlikwidowany kosztem dużego kompleksu hotelowego. Warto też się przejść na mniej uczęszczaną pobliską plażę.

    Kemping przy Great Otway National Park
  11. Majestatyczny las przy drodze C159 – jeżeli dysponujecie dodatkowym czasem, warto odbić z GOR i zobaczyć fragment imponującego starego lasu, który kiedyś porastał te tereny.

Kilka miejsc za Allansford (tu oficjalnie kończy się GOR), które odwiedziliśmy w drodze do Mount Gambier:

  1. Warnambool – większe miasto, w którym warto zrobić zakupy i zatankować do pełna.
  2. Port Fairy – małe urokliwe miasteczko z przyjemną piaszczystą plażą.
  3. Portland – miasteczko portowe, po którym można przejechać się zabytkową kolejką
  4. Cape Nelson Lighthouse – bardzo malowniczo położona latarnia. Warto przejść się po klifach w jej okolicy. Ponoć nieopodal na Cape Bridgewater można wypatrzeć foki, ale my tam już niestety nie dojechaliśmy więc nie możemy potwierdzić.
  5. Mount Gambier – robotnicze miasteczko, położone na dawnych terenach wulkanicznych. Słynne z niebieskiego wulkanicznego jeziora (blue lake). Nas niestety nie zachwycił jego kolor, bo trafiliśmy na pochmurny dzień i woda w nim raczej wydała nam się szara…
Continue Reading

Wilsons Promontory National Park – górzysty raj

W stosunkowo bliskiej odległości od Melbourne (jakieś 250 km i 3-4 godz jazdy samochodem) znajduje się, jak dla mnie, najładniejszy park w tej części Australii: Wilsons Promotory National Park. Wyprawę do tego parku wspominam z wyjątkowym rozczuleniem, bo po drodze na jednym z kempingów obok parku, w miasteczku Foster, spotkaliśmy naszego intrygującego australijskiego przyjaciela. To niespodziewane spotkanie zaowocowało w późniejszym czasie niezwykłą wyprawą na czołgi… otóż tak, w Australii pierwszy raz mieliśmy okazję przejechać się czołgiem, ale o tym na końcu.

Pierwszym przystankiem w Promotory jest dzikie zoo. Warto wysiąść z samochodu i poszukać w okolicy emu, licznych kangurów i wombatów. My szczególnie byliśmy zainteresowani tym ostatnim zwierzątkiem, zwłaszcza, że wydawało się zupełnie nie zainteresowane naszą obecnością i pozwoliło nam do siebie naprawdę blisko podejść.

Promotory słynie z górzystych krajobrazów i kilkudniowych szlaków trekkingowych. Nam nie było dane wybrać się na włóczęgę w góry, ale chętnie skorzystaliśmy z tutejszych szerokich i piaszczystych plaż.

Główny kemping parku, gdzie znajdują się też oficjalne biura, w których uzyskacie wszelkie informacje na temat tras i punktów noclegowych w parku, znajduje się w Tidal River. Niestety dostępność miejsc, a raczej jej znikoma ilość i cena skutecznie zniechęciły nas żeby zostać tu na noc, mimo urokliwych okoliczności przyrody. Na kempingu zjedliśmy lunch i poszliśmy pooglądać surferów na pobliskiej plaży.

Główny kemping w parku.

Odwiedziliśmy jeszcze Squeaky Beach z niezwykle białym piaskiem i pojechaliśmy na początek jednej z górskich tras, żeby podziwiać górskie widoki.

Po dniu pełnym wrażeń, spędziliśmy bardzo zimną noc na kempingu w Foster. Na pocieszenie dostaliśmy zaproszenie na przejażdżkę czołgami, z której postanowiliśmy skorzystać. Jakiś tydzień później wróciliśmy do pagórkowatego regionu Gippsland, żeby poznać australijskiego weterana II wojny światowej, który kiedyś sam jeździł i naprawiał czołgi i innych pasjonatów militariów. Sama przejażdżka też okazała się ekstremalnym przeżyciem, bo kierujący nas nie oszczędzał. Jechaliśmy pełnym gazem po błocie i wybojach. Po wszystkim wyglądaliśmy jakbyśmy co najmniej tarzali się gdzieś w błocie… ale było warto!

Zobacz FOTORELACJĘ:

Przejażdżka czołgiem – czyli co jeszcze można robić w Australii

Continue Reading

Przejażdżka czołgiem – czyli co jeszcze można robić w Australii

Jesteście już jakiś czas w Australii i macie już dosyć pięknych plaż i oglądania kolejnych kangurów… nie wiecie co robić? Wybierzcie się na przejażdżkę czołgiem!

Pośród górzystej krainy South Gippsland obok Melbourne (w odległości jakiś 200 km), znajduje się ranczo pełne czołgów, które prowadzi pasjonat militariów Cameron: więcej info tu.

Zbiór maszyn Camerona

My trafiliśmy tutaj przez przypadek, a właściwie za sprawą naszego australijskiego kolegi, którego przypadkowo poznaliśmy na kempingu w Foster i który wpadł na ten ciekawy pomysł, żeby zaprosić nas na przejażdżkę czołgiem. Zgodziliśmy się od razu zwłaszcza, że towarzyszył nam też weteran drugiej wojny światowej, który sam prowadził i naprawiał kiedyś takie czołgi, tak więc towarzystwo mieliśmy wyśmienite. Po wspólnej herbatce i niezliczonych historyjkach z dawnych ciężkich, ale ciekawych czasów, wreszcie wsiedliśmy do czołgów. 

Nasza czołgowa ekipa
Ruszamy na przejażdżkę

Przejażdżka okazała się dosyć ekstremalnym przeżyciem. Trzeba było się mocno trzymać, żeby nie wypaść z czołgu w górę błota. Po wszystkim wyglądaliśmy jak byśmy się od miesiąca nie myli, ale było warto!

Na ranczo spotkaliśmy też najpiękniejszą australijską krowę 🙂

 

 

Continue Reading

Co zobaczyć w Sydney? – Krótki przewodnik

1. Opera – Sydney Opera House

Opera w Sydney

Oczywiście najbardziej charakterystyczne i obowiązkowe miejsce w Sydney. Oprócz obejścia budynku z zewnątrz i wzięcia udziału w jakimś koncercie/ spektaklu, można również po południu wybrać się do jednej z restauracji / barów, które mieszczą się na parterze opery z widokiem na zatokę. Weźcie ze sobą koniecznie jakiś dokument, bo przed wejściem do strefy barowej stoją ochroniarze i proszą o pokazanie torebek i dowodu osobistego, inaczej nie wejdziecie. 

Restauracje i bary w dolnej części opery.

2. Park obok opery/ ogród botaniczny

Widok na operę z parku.

Miłe miejsce na odpoczynek wśród zieleni po męczącym dniu w mieście. Wstęp jest bezpłatny. Można również podziwiać operę i miasto z innej perspektywy.

Widok na Sydney z parku.

3. Sydney Harbour Bridge i Millers Point

Ci odważni, co nie mają lęku wysokości, mogą wybrać się na wspinaczkę na jeden z łuków mostu, żeby podziwiać z góry zatokę oraz widok na miasto i operę. 

Grupa śmiałków na górnym łuku mostSydney Harbour Bridge
Jeden z wycieczkowców odwiedzających Sydney.

Jak już znajdziecie się w okolicach mostu polecamy przespacerować się wzdłuż brzegu do bardzo urokliwego parku na Millers Point.

Sztuka uliczna w niedalekiej okolicy mostu.

Millers Point

4. Centrum i Chinatown

Wśród wielu punktów widokowych w mieście znajduje się też wieża telewizyjna, na szczycie której umiejscowiono obracającą się restaurację. 

Spośród budynków wyłania się charakterystyczna sylwetka wieży telewizyjnej.

W centrum znajdziemy największe galerie handlowe i zabytkowe budowle tj. np. Queen Victoria Building, wiktoriańską halę targową, lub liczne siedziby Sydney Living Museum, które zostały umieszczone w najciekawszych zabytkach miasta. Chinatown natomiast pełne jest banków i restauracji z azjatyckim jedzeniem. Zainteresowani sakralnymi zabytkami mogą również odwiedzić neogotycką archikatedrę Najświętszej Maryi Panny, która znajduje się nieopodal centralnie położonego i przyjemnie zielonego Hyde Park.

Jedna z siedzib Sydney Living Museum w dawnym budynku policji.
Martin Place jeden z centralnych placów miasta.
Chinatown
Deptak przy King St

Z portu Circular Quay, w niedalekiej okolicy Opery, odpływają promy na drugą stronę zatoki. Można tu również podziwiać ogromne wycieczkowce odwiedzające Sydney, a wieczorami okolica portu zamienia się w gwarną imprezownię.

Widok na przystań Circular Quay.
Wycieczkowiec wpływający do przystani Circular Quay

Jeden z zabytkowych budynków portowych w okolicach nabrzeża Circular Quay.
Kolejka do klubu w okolicy portu Circular Quay

4. Darling Harbour

Zatoka rozrywki, w której znajdziecie liczne kawiarnie zbudowane z okazji olimpiady w Sydney, centrum handlowe, muzeum morskie, koło widokowe i zwodzony zabytkowy most.

Darling Harbour
Darling Harbour
Darling Harbour

5. King Cross

Ponoć ulubiona dzielnica dealerów, prostytutek no i backpackerów ze względu na tanie hostele. Bez wątpienia jeżeli szukacie nocnych wrażeń to tu je znajdziecie. W ciągu dnia dzielnica wydaje się spokojna i swojska, idealna na kawę.

6. Woolloomooloo, Paddington, Double Bay

Bardzo przyjemne willowe dzielnice Sydney. Przy nadmiarze czasu warto się po nich powłóczyć w poszukiwaniu przyjaznych zakątków i licznych zatok lub wypić kawę w jednej z małych kafejek.

Przystań w Woolloomooloo
Urokliwy basen przy przystani.
Przystań w Double Bay
Przystań w Double Bay
Urokliwe kawiarenki w Paddington

7. Bondi Beach

Bez wątpienia najbardziej znana i pozerska plaża w mieście. Jeśli chcecie pokazać swoje umięśnione ciało na tle deski surfingowej to tylko tam 🙂 Można też wybrać się na spacer po okolicznych klifach lub odwiedzić jedną z drogich restauracji, które oferują szeroki wybór owoców morza. Dojazd z centrum miejskim autobusem.

Bondi Beach
Sztuka alternatywna na Bondi Beach

Surferzy na Bondi Beach

 

Continue Reading

Sydney – miasto słońca

W Sydney postanowiliśmy zostać trochę dłużej, żeby odpocząć po prawie dwóch miesiącach spędzonych głównie pod namiotem na łonie natury i żeby zaplanować dalszą podróż.

Darling Harbour

Miejskie życie w Sydeny bardzo przypadło nam do gustu. Codziennie łapczywie chłonęliśmy wartkie życie australijskiej metropolii, popijając w przytulnych zaułkach ciepłą kawę z papierowych kubków. Z ciekawością chodziliśmy bez celu w labiryncie ulic i parków, żeby odkryć te znane i te mniej znane części miasta. Gdy zapadał zmrok robiło się jeszcze ciekawiej – nocne światła wielkiego miasta, to zawsze fascynujący widok. Po całym dniu, zmęczeni usypialiśmy, słuchając gwaru ulicy… tak, bardzo nam było tam dobrze!

Co zobaczyć w Sydney? – przeczytaj wpis!

 

 

Continue Reading

Australia – z Brisbane do Sydney – co zobaczyć na Wschodnim Wybrzeżu? – cz. 3

Klify Creascent Heads i szpital dla koali po przejściach w Port Mcquarie

Na klify Creascent Heads trafiliśmy przez przypadek szukając miłego miejsca na obiad.
Znaleźliśmy pusty stolik, ale niestety bez widoku i z żarłocznymi ptakami, ale za to późniejszy spacer wynagrodził nam wszystkie niedogodności.

Szpital dla koali – tylko dla wytrwałych


Szpital można zwiedzić samemu lub w towarzystwie przewodnika/wolontariusza (ustalone godziny wycieczek). Gdy odwiedza się miśki na własną rękę, można również poznać ich trudne historie, które są wypisane na metalowych tabliczkach obok klatek. Weterani wracają do szpitala nawet po kilkadziesiąt razy. Zazwyczaj koale trafiają tam w wyniku pożarów łatwopalnych lasów eukaliptusowych, lub wypadków samochodowych – podobnie jak koty w Polsce chowają się w komorach silników więc trzeba być czujnym.

Jeden z pacjentów szpitala

W Port Maquarie można również zwiedzić zabytkowy dom pierwszych osadników. Za drobną darowiznę oprowadza bardzo miły Pan, który chętnie opowiada o historii regionu.

Latarnia Sugarloaf i przygoda na plaży

W budynkach latarni mieści się zdecydowanie najlepiej położony hotel w Australii. Niestety nie dane nam było tam mieszkać… natomiast mogliśmy znowu podziwiać migrację wielorybów i bezkresny błękit oceanu.

Później poszliśmy pobiegać po plaży i przekonałam się na własnej skórze jak ważne jest oglądanie seriali. Otóż przydała mi się pewna historia z Przyjaciół: pamiętacie jak Chandler i Joey poszli z Moniką na plażę i później nie chcieli się przyznać, co się tam wydarzyło? No właśnie, otóż musiałam zrobić to samo 🙂

Beztrosko biegłam po plaży na bosaka i nagle przeszył mnie potworny ból – jakby moja stopa płonęła od spodu. Na początku myślałam, że to może jakiś kolec, albo że nadepnęłam na coś ostrego, ale stopa była tylko lekko zaróżowiona. Od razu pomyślałam o groźnych paraliżujących jadem meduzach i trochę się przestraszyłam, że ból wcale nie minie i jeszcze mnie sparaliżuje… Żeby uniknąć wizyty w szpitalu bez namysłu postanowiłam wykorzystać sposób z Przyjaciół i… no właśnie poszłam nasikać na własną stopę. Tak to obrzydliwe, ale uwierzcie, że pomogło. Po kilku minutach ból przestał się nasilać i do końca dnia tylko trochę piekła mnie podeszwa stopy, ale już tak do wytrzymania. Także polecam gdybyście nie mieli przy sobie octu winnego (to ponoć drugi dobry sposób na łagodzenie oparzenia meduzim jadem).

Newcastle i Zoo

Jeżeli wciąż nie mieliście okazji zobaczyć czołowych przedstawicieli australijskiej fauny to wykorzystajcie okazję i odwiedźcie park dzikiej przyrody przy Carnley Avenue w New Castle.
Wejście jest bezpłatne.

Później można odpocząć na piaszczystej plaży w New Castle lub przejść się po zabytkowym centrum miasta.

Wieczorem na kempingu widzieliśmy największą odmianę kangurów, niektóre miały chyba po dwa metry wzrostu i prezentowały się naprawdę atletycznie. Miejscowy opiekun kempingu ostrzegł nas żebyśmy nie podchodzili za blisko bo mają młode i samce mogą być bardzo agresywne, a że są bardzo silne to mogą nawet zabić swoim kopnięciem.


Następnego dnia mieliśmy dotrzeć do celu tego etapu naszej podróży: Sydney.

Continue Reading

Australia – z Brisbane do Sydney – co zobaczyć na Wschodnim Wybrzeżu? – cz. 1

Wschodnie wybrzeże Australii to osławione złote surfer’skie plaże i popularne gwarne miasta: Gold Coast i Brisbane. Nam jednak na trasie z Brisbane do Sydney bardziej do gustu przypadły piękne parki narodowe i dzikie wybrzeże niż szklane miasta i zatłoczone sławne plaże.

Brisbane

Po dzikich pustkowiach Outbacku i słabo zaludnionych terenach północno-wchodniego wybrzeża, było to pierwsze duże miasto jakie odwiedziliśmy. Biznesowa i administracyjna stolica stanu Queensland. Niestety z powodu wielkości miasta nasz francuski towarzysz troszkę spanikował, bo ruch samochodowy okazał się większy i ciężko było znaleźć miejsce do parkowania. Kiedy już był zdecydowany oddalić się na dobre od centrum, jakoś udało nam się go uspokoić i szczęśliwie zaparkować (o zgrozo na płatnym parkingu!), więc mogliśmy spokojnie udać się na krótki spacer po brukowanych ulicach nowoczesnego centrum.

Centrum Brisbane

Serce miasta, dzielnica South Bank, położona jest wzdłuż rzeki Brisbane River, przy której umiejscowiły się najdroższe restauracje i kawiarenki.

Ciekawostka: Most na rzece Brisbane jest miniaturową kopią słynnego mostu z Sydney i tak jak w stolicy można się na niego wdrapać i podziwiać widok na miasto.

Jako że leniwy klimat miasta (jak dla nas nie przypominało ono wcale zatłoczonych ruchliwych metropolii, tylko raczej rozbudowaną nowoczesną senną wioskę), nas troszkę uśpił, to również postanowiliśmy zasiąść na kawę w jednej z licznych kawiarni w centrum. Bardzo przyjemy odpoczynek przy czarnej cieczy zakłócił okrzyk naszego kolegi, który z przerażeniem stwierdził, że zostało nam tylko 15 min parkingu i że musimy biec z powrotem. Nie mieliśmy wyjścia, musieliśmy wracać do samochodu. W ramach pocieszenia udaliśmy się jeszcze na najbardziej znany punkt widokowy w mieście Mt Cooth-tha, który ponoć należy odwiedzić w czasie zachodu słońca, oczywiście najlepiej z butelką jakiegoś dobrego trunku w ręku.

Brisbane, Mt Cooth-tha
Mt Cooth-tha

Gold Coast

Kolejnym dużym miastem na naszej trasie było kurortowe Gold Coast. Jak sami siebie szumnie nazwali: Surferski Raj.

Szeroka plaża przy centrum Gold Coast
Gold Coast

Tym razem szklane domy i wysokie apartamentowce wznoszą się tuż nad złotą plażą, dlatego wykorzystałam tę niepowtarzaną okazję na szybką orzeźwiającą kąpiel w falach. Pogoda raczej nie sprzyjała surferom.

Plaża w Gold Coast

Po krótkim plażowaniu i przechadzce po centrum posililiśmy się jeszcze w pobliskim McDonald’sie i ruszyliśmy do nieco oddalonego od centrum Burleigh Head National Park.

Spacer z widokiem na Gold Coast

Wiało niemiłosiernie dlatego zrezygnowaliśmy z dalszego plażowania i zmęczeni udaliśmy się w poszukiwaniu jakiegoś zacisznego miejsca na nocleg. Gold Coast mimo swoich widocznych plażowych walorów nie przypadło nam do gustu, zdecydowanie wolimy mniej nadęte, przytulne mieściny z niezatłoczoną plażą i niskim zabudowaniem.

Widok na Gold Coast z Burleigh beach

Byron Bay

Ta mieścina bardziej zasługuje na miano mekki surferów niż miasto Gold Coast, przynajmniej tych bardziej hipsterskich surferów… Jest to na pewno bardzo modne miejsce wśród młodych ludzi. Tutaj też pierwszy raz na plaży Broken Head mieliśmy przyjemność obserwować surferów w akcji.

Bardzo przyjemną wycieczką jest również spacer do Cape Byron Lighthouse. Zwłaszcza kawa z takim widokiem dobrze smakuje. Mieliśmy również okazję zobaczyć kolejne wielorybie igraszki w wodzie.

Cape Byron Lighthouse

Wielorybie igraszki

 

Continue Reading

Noosa National Park – dziwne „ściany” w wodzie i nasz pierwszy koala na wolności

Do parku Noosa jechaliśmy z ogromnym zaciekawieniem, bo nasz francuski towarzysz podróży od dwóch dni powtarzał, że właśnie tam zobaczymy: wall in the sea (ściany w wodzie). Przyjęliśmy, że pewnie jest to jakiś spektakularny klif czy inna niezwykła ściana w wodzie… tymczasem nieświadomi jechaliśmy oglądać migrację wielorybów (ang. whale – wymowa tego słowa w ustach naszego kolegi była jednak bardziej zbliżona do słówka wall – ang. ściana, stąd nasze niezrozumienie).

Turyści w Noosa wypatrują wielorybów.

Park jest bardzo popularną i obleganą atrakcją w regionie dlatego trudno było nam znaleźć miejsce do zaparkowania w pobliżu wejścia. Po wielu próbach i okrążeniach w końcu wcisnęliśmy się w jakąś wolną dziurę na parkingu i ruszyliśmy oglądać wspomniane ściany 🙂

Główna ścieżka krajobrazowa w parku Noosa.
Las herbaciany w parku Noosa.

Pierwszym lokatorem parku, który przywitał nas na początku spaceru, był senny koala. Wysoko w koronie eukaliptusa dostrzegliśmy brunatne futerko. Pewnie byśmy go przeoczyli gdyby nie czujne oko azjatyckich turystów, którzy z wielkim entuzjazmem polowali na misia długimi strzelbami swoich foto-obiektywów. Senne koale nie lubią zbyt dużego zainteresowania dlatego chowają się w najwyższych partiach eukaliptusów, a że są to wysokie drzewa to bardzo trudno je wypatrzeć.

Marcin szuka koali w koronach eukaliptusów.
Znajdź koalę!

Nossa słynie też z koloni delfinów, ale akurat w miejscu gdzie miały być widoczne, wcale nie chciały się pokazać.

Chłopcy w wyznaczonym punkcie czekają na delfiny… na darmo.
Jedna z wielu plaż w parku Noosa.

Po dłuższym spacerze doszliśmy do końca cypla, który w spektakularny sposób oblewały błękitne wody oceanu. Chłopcy jeszcze postanowili wdrapać się na najwyższy punkt, a ja zostałam i podziwiałam bezkres niebieskiej wody, gdy nagle ktoś podekscytowany zawołał: wieloryb, tam! I rzeczywiście w oddali widać było rozbryzg wody i wielkie cielsko wyłaniające się z głębin. Wieloryb nie miał zamiaru szybko odpłynąć dlatego radośnie zaczęłam wołać chłopaków, żeby szybko przyszli, bo oto właśnie objawiły się nasze ściany w wodzie. Nasz Francuz w tym całym radosnym podnieceniu zostawił swoje gopro na ławce i niestety, jak już sobie o tym przypomniał, to mały aparacik wsiąkł gdzieś bezpowrotnie. Zobaczenie wieloryba na własne oczy w oceanie robi ogromne wrażenie!

Cypel – najlepsze miejsce do obserwacji delfinów i wielorybów.
Widok z cypla na diabelski kocioł i bezkresny ocean.
Rozbryzg w wodzie po wielkim cielsku wieloryba.
Kawałek bawiącego się w wodzie wieloryba 🙂

Niestety do idealnych zdjęć zabrakło mi teleskopowego obiektywu.
Jak już wieloryby odpłynęły, bo w końcu okazało się, że było ich przynajmniej 4 (matka z małym i dwie inne pojedyncze sztuki), objawiły się nam delfiny, które lubią towarzystwo i płynęły wokół motorówki.

Wokół łódki widać zarysy delfinów.

Wschodnie wybrzeże słynie z surferów. Na plaży przy kurortowym miasteczku Noosaville, już poza granicami parku, można spokojnie rozpocząć swoją przygodę z deską. Panują tu idealne warunki dla początkujących. My, po naszych niezbyt udanych doświadczeniach z Portugalii, nie zdecydowaliśmy się na pływanie na desce. Przyglądaliśmy się chwilkę dzielnym śmiałkom.

Plaża w okolicach Nooosa National Park.
Panują tu idealne warunki dla początkujących surferów.

Mimo niepowetowanej straty naszego kolegi (na szczęście miał jeszcze drugi aparat), zaliczyliśmy ten dzień do bardzo udanych. Noosa National Park, mimo tłumu turystów, jest zdecydowanie jednym z ładniejszych miejsc na australijskim wschodnim wybrzeżu.

Noosa National Park
Continue Reading