Wilsons Promontory National Park – górzysty raj

W stosunkowo bliskiej odległości od Melbourne (jakieś 250 km i 3-4 godz jazdy samochodem) znajduje się, jak dla mnie, najładniejszy park w tej części Australii: Wilsons Promotory National Park. Wyprawę do tego parku wspominam z wyjątkowym rozczuleniem, bo po drodze na jednym z kempingów obok parku, w miasteczku Foster, spotkaliśmy naszego intrygującego australijskiego przyjaciela. To niespodziewane spotkanie zaowocowało w późniejszym czasie niezwykłą wyprawą na czołgi… otóż tak, w Australii pierwszy raz mieliśmy okazję przejechać się czołgiem, ale o tym na końcu.

Pierwszym przystankiem w Promotory jest dzikie zoo. Warto wysiąść z samochodu i poszukać w okolicy emu, licznych kangurów i wombatów. My szczególnie byliśmy zainteresowani tym ostatnim zwierzątkiem, zwłaszcza, że wydawało się zupełnie nie zainteresowane naszą obecnością i pozwoliło nam do siebie naprawdę blisko podejść.

Promotory słynie z górzystych krajobrazów i kilkudniowych szlaków trekkingowych. Nam nie było dane wybrać się na włóczęgę w góry, ale chętnie skorzystaliśmy z tutejszych szerokich i piaszczystych plaż.

Główny kemping parku, gdzie znajdują się też oficjalne biura, w których uzyskacie wszelkie informacje na temat tras i punktów noclegowych w parku, znajduje się w Tidal River. Niestety dostępność miejsc, a raczej jej znikoma ilość i cena skutecznie zniechęciły nas żeby zostać tu na noc, mimo urokliwych okoliczności przyrody. Na kempingu zjedliśmy lunch i poszliśmy pooglądać surferów na pobliskiej plaży.

Główny kemping w parku.

Odwiedziliśmy jeszcze Squeaky Beach z niezwykle białym piaskiem i pojechaliśmy na początek jednej z górskich tras, żeby podziwiać górskie widoki.

Po dniu pełnym wrażeń, spędziliśmy bardzo zimną noc na kempingu w Foster. Na pocieszenie dostaliśmy zaproszenie na przejażdżkę czołgami, z której postanowiliśmy skorzystać. Jakiś tydzień później wróciliśmy do pagórkowatego regionu Gippsland, żeby poznać australijskiego weterana II wojny światowej, który kiedyś sam jeździł i naprawiał czołgi i innych pasjonatów militariów. Sama przejażdżka też okazała się ekstremalnym przeżyciem, bo kierujący nas nie oszczędzał. Jechaliśmy pełnym gazem po błocie i wybojach. Po wszystkim wyglądaliśmy jakbyśmy co najmniej tarzali się gdzieś w błocie… ale było warto!

Zobacz FOTORELACJĘ:

Przejażdżka czołgiem – czyli co jeszcze można robić w Australii

Continue Reading

Australia – z Brisbane do Sydney – co zobaczyć na Wschodnim Wybrzeżu? – cz. 1

Wschodnie wybrzeże Australii to osławione złote surfer’skie plaże i popularne gwarne miasta: Gold Coast i Brisbane. Nam jednak na trasie z Brisbane do Sydney bardziej do gustu przypadły piękne parki narodowe i dzikie wybrzeże niż szklane miasta i zatłoczone sławne plaże.

Brisbane

Po dzikich pustkowiach Outbacku i słabo zaludnionych terenach północno-wchodniego wybrzeża, było to pierwsze duże miasto jakie odwiedziliśmy. Biznesowa i administracyjna stolica stanu Queensland. Niestety z powodu wielkości miasta nasz francuski towarzysz troszkę spanikował, bo ruch samochodowy okazał się większy i ciężko było znaleźć miejsce do parkowania. Kiedy już był zdecydowany oddalić się na dobre od centrum, jakoś udało nam się go uspokoić i szczęśliwie zaparkować (o zgrozo na płatnym parkingu!), więc mogliśmy spokojnie udać się na krótki spacer po brukowanych ulicach nowoczesnego centrum.

Centrum Brisbane

Serce miasta, dzielnica South Bank, położona jest wzdłuż rzeki Brisbane River, przy której umiejscowiły się najdroższe restauracje i kawiarenki.

Ciekawostka: Most na rzece Brisbane jest miniaturową kopią słynnego mostu z Sydney i tak jak w stolicy można się na niego wdrapać i podziwiać widok na miasto.

Jako że leniwy klimat miasta (jak dla nas nie przypominało ono wcale zatłoczonych ruchliwych metropolii, tylko raczej rozbudowaną nowoczesną senną wioskę), nas troszkę uśpił, to również postanowiliśmy zasiąść na kawę w jednej z licznych kawiarni w centrum. Bardzo przyjemy odpoczynek przy czarnej cieczy zakłócił okrzyk naszego kolegi, który z przerażeniem stwierdził, że zostało nam tylko 15 min parkingu i że musimy biec z powrotem. Nie mieliśmy wyjścia, musieliśmy wracać do samochodu. W ramach pocieszenia udaliśmy się jeszcze na najbardziej znany punkt widokowy w mieście Mt Cooth-tha, który ponoć należy odwiedzić w czasie zachodu słońca, oczywiście najlepiej z butelką jakiegoś dobrego trunku w ręku.

Brisbane, Mt Cooth-tha
Mt Cooth-tha

Gold Coast

Kolejnym dużym miastem na naszej trasie było kurortowe Gold Coast. Jak sami siebie szumnie nazwali: Surferski Raj.

Szeroka plaża przy centrum Gold Coast
Gold Coast

Tym razem szklane domy i wysokie apartamentowce wznoszą się tuż nad złotą plażą, dlatego wykorzystałam tę niepowtarzaną okazję na szybką orzeźwiającą kąpiel w falach. Pogoda raczej nie sprzyjała surferom.

Plaża w Gold Coast

Po krótkim plażowaniu i przechadzce po centrum posililiśmy się jeszcze w pobliskim McDonald’sie i ruszyliśmy do nieco oddalonego od centrum Burleigh Head National Park.

Spacer z widokiem na Gold Coast

Wiało niemiłosiernie dlatego zrezygnowaliśmy z dalszego plażowania i zmęczeni udaliśmy się w poszukiwaniu jakiegoś zacisznego miejsca na nocleg. Gold Coast mimo swoich widocznych plażowych walorów nie przypadło nam do gustu, zdecydowanie wolimy mniej nadęte, przytulne mieściny z niezatłoczoną plażą i niskim zabudowaniem.

Widok na Gold Coast z Burleigh beach

Byron Bay

Ta mieścina bardziej zasługuje na miano mekki surferów niż miasto Gold Coast, przynajmniej tych bardziej hipsterskich surferów… Jest to na pewno bardzo modne miejsce wśród młodych ludzi. Tutaj też pierwszy raz na plaży Broken Head mieliśmy przyjemność obserwować surferów w akcji.

Bardzo przyjemną wycieczką jest również spacer do Cape Byron Lighthouse. Zwłaszcza kawa z takim widokiem dobrze smakuje. Mieliśmy również okazję zobaczyć kolejne wielorybie igraszki w wodzie.

Cape Byron Lighthouse

Wielorybie igraszki

 

Continue Reading

Noosa National Park – dziwne „ściany” w wodzie i nasz pierwszy koala na wolności

Do parku Noosa jechaliśmy z ogromnym zaciekawieniem, bo nasz francuski towarzysz podróży od dwóch dni powtarzał, że właśnie tam zobaczymy: wall in the sea (ściany w wodzie). Przyjęliśmy, że pewnie jest to jakiś spektakularny klif czy inna niezwykła ściana w wodzie… tymczasem nieświadomi jechaliśmy oglądać migrację wielorybów (ang. whale – wymowa tego słowa w ustach naszego kolegi była jednak bardziej zbliżona do słówka wall – ang. ściana, stąd nasze niezrozumienie).

Turyści w Noosa wypatrują wielorybów.

Park jest bardzo popularną i obleganą atrakcją w regionie dlatego trudno było nam znaleźć miejsce do zaparkowania w pobliżu wejścia. Po wielu próbach i okrążeniach w końcu wcisnęliśmy się w jakąś wolną dziurę na parkingu i ruszyliśmy oglądać wspomniane ściany 🙂

Główna ścieżka krajobrazowa w parku Noosa.
Las herbaciany w parku Noosa.

Pierwszym lokatorem parku, który przywitał nas na początku spaceru, był senny koala. Wysoko w koronie eukaliptusa dostrzegliśmy brunatne futerko. Pewnie byśmy go przeoczyli gdyby nie czujne oko azjatyckich turystów, którzy z wielkim entuzjazmem polowali na misia długimi strzelbami swoich foto-obiektywów. Senne koale nie lubią zbyt dużego zainteresowania dlatego chowają się w najwyższych partiach eukaliptusów, a że są to wysokie drzewa to bardzo trudno je wypatrzeć.

Marcin szuka koali w koronach eukaliptusów.
Znajdź koalę!

Nossa słynie też z koloni delfinów, ale akurat w miejscu gdzie miały być widoczne, wcale nie chciały się pokazać.

Chłopcy w wyznaczonym punkcie czekają na delfiny… na darmo.
Jedna z wielu plaż w parku Noosa.

Po dłuższym spacerze doszliśmy do końca cypla, który w spektakularny sposób oblewały błękitne wody oceanu. Chłopcy jeszcze postanowili wdrapać się na najwyższy punkt, a ja zostałam i podziwiałam bezkres niebieskiej wody, gdy nagle ktoś podekscytowany zawołał: wieloryb, tam! I rzeczywiście w oddali widać było rozbryzg wody i wielkie cielsko wyłaniające się z głębin. Wieloryb nie miał zamiaru szybko odpłynąć dlatego radośnie zaczęłam wołać chłopaków, żeby szybko przyszli, bo oto właśnie objawiły się nasze ściany w wodzie. Nasz Francuz w tym całym radosnym podnieceniu zostawił swoje gopro na ławce i niestety, jak już sobie o tym przypomniał, to mały aparacik wsiąkł gdzieś bezpowrotnie. Zobaczenie wieloryba na własne oczy w oceanie robi ogromne wrażenie!

Cypel – najlepsze miejsce do obserwacji delfinów i wielorybów.
Widok z cypla na diabelski kocioł i bezkresny ocean.
Rozbryzg w wodzie po wielkim cielsku wieloryba.
Kawałek bawiącego się w wodzie wieloryba 🙂

Niestety do idealnych zdjęć zabrakło mi teleskopowego obiektywu.
Jak już wieloryby odpłynęły, bo w końcu okazało się, że było ich przynajmniej 4 (matka z małym i dwie inne pojedyncze sztuki), objawiły się nam delfiny, które lubią towarzystwo i płynęły wokół motorówki.

Wokół łódki widać zarysy delfinów.

Wschodnie wybrzeże słynie z surferów. Na plaży przy kurortowym miasteczku Noosaville, już poza granicami parku, można spokojnie rozpocząć swoją przygodę z deską. Panują tu idealne warunki dla początkujących. My, po naszych niezbyt udanych doświadczeniach z Portugalii, nie zdecydowaliśmy się na pływanie na desce. Przyglądaliśmy się chwilkę dzielnym śmiałkom.

Plaża w okolicach Nooosa National Park.
Panują tu idealne warunki dla początkujących surferów.

Mimo niepowetowanej straty naszego kolegi (na szczęście miał jeszcze drugi aparat), zaliczyliśmy ten dzień do bardzo udanych. Noosa National Park, mimo tłumu turystów, jest zdecydowanie jednym z ładniejszych miejsc na australijskim wschodnim wybrzeżu.

Noosa National Park
Continue Reading

Przygoda z samochodem i zachwycająca Rainbow Beach

W czasie długiej podróży z Townsville do Sydney optymistyczny plan naszego kolegi obejmował kilkudniowy pobyt na Fraser Island. Jest to o tyle duże wyzwanie, ponieważ wyspa jest bezludna, zamieszkana tylko przez psy Dingo, i nie ma na niej normalnych dróg (ponoć jest jedna regularnie zalewana, która prowadzi do głównego obozu). W czasie odpływu, żeby zwiedzić wyspę można przemieszać się samochodem tylko po plaży.

Pies Dingo

Na wyspę można dostać się jedynie promem i z powodu panujących tam warunków należy raczej dysponować dobrym samochodem terenowym. Nasz samochód, który bardziej udawał terenowy, według moich odczuć nie był dobrą opcją, ale kolega Francuz się uparł, pomimo realnego zagrożenia, że nie dojedziemy do Sydney i utkniemy na dobre na bezludnej wyspie w towarzystwie psów Dingo. Nie wspominam tu już o dodatkowych kosztach: przeprawa i pobyt na wyspie nie są tanie (trzeba zapłacić za wjazd na teren rezerwatu i kemping, który nie oferuje żadnych udogodnień). Na szczęście postanowiliśmy najpierw przetestować możliwości samochodu na plaży Rainbow Beach, na której panują podobne warunki do Fraser Island. Po drodze odwiedziliśmy jeszcze kilka urokliwych miejsc na wschodnim wybrzeżu.

Nadszedł wreszcie sądny dzień próby. Tym razem to Marcin przejął kierownicę i ruszył w kierunku złocistego piasku Rainbow Beach. Niestety już przy wjeździe zakopaliśmy się na dobre. Czy zawiodły umiejętności mojego męża, czy samochód nie dał rady? Raczej to samochód nie był przystosowany do tak głębokiego piasku, a dzięki rozsądkowi Marcina nie utknęliśmy dużo dalej i nie zatarliśmy sprzęgła, co realnie nam groziło po tym jak nasz nerwowy kolega Francuz próbował wyjechać z potrzasku, zakopując jeszcze głębiej koła…

Narada co teraz mamy zrobić…
Nasza sytuacja nie wyglądała optymistycznie…

Ja po cichu uradowana z całej tej sytuacji (miałam duże obawy, co do naszej wycieczki na wyspę), zostawiłam rozemocjonowanych chłopców i poszłam obejrzeć piękną Rainbow Beach, która swą nazwę zawdzięcza różnokolorowemu klifowi.

Ślady kół samochodowych na Rainbow Beach. Prawdziwe samochody terenowe mogą jeździć tu po plaży.
Plaża Rainbow Beach zawdzięcza swoją nazwę klifom.

Po jakiś 40 minutach zjawił się wreszcie odpowiedni samochód (prawdziwy terenowy), który był w stanie nam pomóc i wyciągnąć nasz pojazd z piachu. Po tym wstrząsającym przeżyciu i realnej groźbie zepsucia samochodu, nasz kolega poszedł po rozum do głowy i postanowił, że już nie będziemy próbowali jeździć po plaży dlatego wycieczka na Fraser Island nie doszła do skutku.

Po udanej akcji ratunkowej, wszyscy troje mogliśmy cieszyć się plażą.

Na pocieszenie wybraliśmy się do pobliskiego rezerwatu wydm, z którego rozpościerał się przepiękny widok na klify i plażę Rainbow Beach.

Rainbow Beach
Continue Reading

Litchfield National Park – w krainie wodospadów

Litchfield National Park

Znalazłeś się w Darwin w porze suchej i zastanawiasz się gdzie w okolicy można miło spędzić czas i przy okazji zaznać odrobiny ochłody?

Odpowiedź jest prosta: odwiedź Litchfield National Park!

Po wizycie w raczej gorącym i wysuszonym parku Kakadu, Litchfield National Park, mimo pory suchej, okazał się przyjemną krainą orzeźwiających wodospadów, w których przeważnie można się kąpać (znów zagrożenie stanowią krwiożercze krokodyle). Drugą atrakcję parku stanowią liczne termitiery o różnym kształcie i wielkości. Na tablicach informacyjnych przy punktach widokowych można dokładnie obejrzeć jak wygląda taka termitiera w środku i na czym polega życie termitów. Bardzo ciekawa lektura.

Bardzo wysoka termitiera
Można prześledzić ciekawe życie termitów.
W Litchfield National Park można podziwiać las termitier tzw. Magnetic Termite Mounds.

W odróżnieniu od Kakadu, w Litchfield większość dróg do głównych atrakcji jest asfaltowa. Odległości do pokonania są też ciut mniejsze. Bramą wjazdową do parku jest miasteczko Batchelor, w którym, uwaga, obowiązuje całkowita prohibicja (tak samo jest na terenie parku). My na wjeździe do miasteczka mieliśmy przyjemność dmuchać w balonik i musieliśmy również otworzyć bagażnik, żeby pan policjant miał pewność, że nie wwozimy żadnych napojów wyskokowych. Chociaż Litchfield jest mniejsze od Kakadu, również i tu należy mieć ze sobą zapas wody i paliwa (o jedzeniu też trzeba pamiętać). Warto też zatankować w Batchelor mimo wysokiej ceny paliwa. W małym punkcie informacyjnym można wziąć sobie mapę parku, z zaznaczonymi atrakcjami.

Główna droga w parku.

Florence Falls

Po obejrzeniu fascynujących termitier udaliśmy się na kemping przy Florence Falls. Na nasze szczęście byliśmy tam dosyć wcześnie i udało nam się znaleźć kawałek wolnego miejsca. Kemping jest dosyć mały i w sezonie zapełnia się bardzo szybko. Małą ilość miejsc wynagradza nowo wybudowany budynek sanitarny, w którym jest bieżąca woda i można wziąć prysznic – oczywiście tylko zimny, ale w porównaniu z warunkami w Kakadu to był prawdziwy luksus!

Kemping przy Florence Falls jest dosyć mały i w sezonie zapełnia się bardzo szybko.

Na noc nieopatrznie zostawiliśmy przy samochodzie siatkę z pustymi butelkami po wodzie. Niby nie ma zapachu a jednak zwabiła ciekawskiego stwora… Tej nocy naprawdę miałam stracha. O jakiejś 2 w nocy obudziło mnie tupanie i szeleszczenie. Od razu pomyślałam: jesteśmy tak blisko wody, to musi być krokodyl! Złapałam Marcina za rękę i kazałam mu nasłuchiwać. Przerażeni słuchaliśmy odgłosów rozszarpywanych siatek i zastanawialiśmy się co zrobimy jak stwór zacznie dobierać się nam do namiotu… na szczęście kroki okrążyły tylko nasz namiot i się oddaliły. Z wrażenia musiałam bardzo zrobić siku i cała w strachu wychyliłam się z namiotu. Poświeciłam dookoła latarką i w odległości jakiś 2 metrów ode mnie, w krzakach zobaczyłam smukłą psią sylwetkę, trochę mi ulżyło, że to był tylko pies Dingo, ale i tak z duszą na ramieniu i mocno tupiąc ruszyłam biegiem w stronę toalety. Dzikie zwierzęta na szczęście zazwyczaj mają jedną dobrą cechę wspólną: unikają ludzi i światła, atakują przeważnie tylko wtedy, gdy czują się zagrożone. Reszta nocy upłynęła nam już w błogim spokoju.

W jednej z restauracji nieopodal Darwin można oglądać zabalsamowany okaz największego jak do tej pory zabitego na tym terenie krokodyla.

Następnego dnia poszliśmy wykąpać się we Florence Falls, do których z kempingu prowadziła oznaczona ścieżka przez busz. Miejsce okazało się bardzo urokliwe, chociaż mocno zacienione i z bardzo zimną wodą. Mnie też od kąpieli odstraszały duże czarne ryby, które pływały ławicami w krystalicznej wodzie (jedni mają arachnofobię, ja mam rybofobię – wpadam w panikę jak coś śliskiego dotknie mnie w wodzie). Marcin i nasz francuski kolega wskoczyli do wody bez wahania. Po kilku minutach i licznych namowach, ja też weszłam do lodowatej wody. Było warto! Dzięki wczesnej porze wokół nie było ludzi i mogliśmy sami cieszyć się naturalnym spa w buszu. Ostrzegam jednak, że pływanie przy wodospadach jest niezwykle męczące i wymaga dobrych umiejętności pływackich. Po pierwsze baseny przy wodospadach są bardzo głębokie, po drugie występują bardzo silne prądy i trzeba mieć dużo siły zarówno żeby podpłynąć pod wodospad, jak i odpłynąć od niego…

Droga przez busz do Florence Falls
Florence Falls widziane z góry.
Florence Falls w Litchfield National Park
Kąpiel w Florence Falls w Litchfield National Park

Wangi Falls

Kolejnymi wodospadami, które odwiedziliśmy były Wangi Falls. Tutaj mimo większego zagrożenia krokodylowego niż we Florence Falls również odbyliśmy kąpiel. I tym razem nie obyło się bez strachu. Wangi Falls są dosyć pokaźnymi wodospadami, które otacza duży basen wodny. Żeby dopłynąć pod wodospady z miejsca gdzie można wejść do basenu, trzeba mieć dużo siły i przynajmniej 5 min czasu. Jak już byliśmy prawie pod wodospadem usłyszeliśmy przeraźliwe krzyki dziewczynki, która kąpała się przy brzegu. Pierwsza myśl: o cholera krokodyl i co teraz?! My tu na środku głębokiego jeziora, wokół do brzegów daleko, zresztą wyjście na brzeg w nieoznaczonym miejscu graniczyłoby z cudem, bo busz gęsty i nie wiadomo co tam siedzi… sytuacja patowa. Na szczęście po chwili nasłuchiwania rozmowy dziewczynki z jej opiekunami, zrozumieliśmy, że wpadła w panikę bo zaplątała się w jakieś glony… uff, jednak niepewność została już zasiana i przebywanie w wodzie, mimo niezwykłych uroków Wangi Falls, wiązało się z lekkim dyskomfortem.

Przy wejściu do Wangi Falls można przeczytać takie oto ostrzeżenie…
Wangi Falls to najpopularniejsze wodospady w Litchfield National Park
Żeby dopłynąć pod wodospady trzeba pokonać duży basen, który bogaty jest we wszelkiego rodzaju faunę i florę…
Pod wodospadem ciężko zrobić dobre zdjęcie…

Po ekscytującej kąpieli chłopaki postanowili zrobić jeszcze szybki hikking na szczyt wodospadu. Ja zdecydowała się posiedzieć na dole i dzięki temu zobaczyłam największego pająka w moim życiu, podobno był też niebezpiecznie trujący… niestety bateria w aparacie mi się wyczerpała dlatego nie zamieszczę tu jego zdjęcia. Wycieczka chłopaków okazała się nie warta wysiłku, bo widok z góry rozczarowywał…

Greenant Creek

Kolejnymi wodospadami na naszej trasie były wodospady na Greenant Creek, do których prowadzi malownicza ścieżka przez busz i czasami dosyć strome skałki, bo basen kąpielowy położony jest dosyć wysoko dzięki czemu z wody można podziwiać panoramę parku. Sam basen do kąpieli jak i wodospad są raczej skromne, ale za to można zrobić sobie nieumyślny rafting wodospadem w dół gdy przypadkiem staniesz zbyt blisko krawędzi wodospadu i twoja stopa ześliźnie się z mokrej skały…

Basen kąpielowy jest na szczycie wodospadu, jak źle postawi się stopę to można odbyć nieumyślny rafting…

Kolejne udane zdjęcie pod wodospadem 🙂
Widok na Litchfield Park ze wzgórza Greenant Creek

Walker Creek

Ostatnią kąpiel w Litchfield odbyliśmy w chyba najprzyjemniejszym miejscu w tym parku: w wodospadach Walker Creek. Żeby do nich dojść trzeba odbyć 3 km wędrówkę przez busz i skałki, ale warto się pomęczyć. Mimo śliskich skał, które utrudniały wejście/ wyjście i mrożącej krew w żyłach temperatury wody, jak dla mnie było to najładniejsze i zarazem najprzyjemniejsze miejsce do kąpieli w Litchfield National Park.

Droga do Walker Creek jest męcząca z powodu upału i odległości.
Przy drodze można wypatrzeć takie znaleziska jak skóra węża… daje do myślenia.
Końcowy odcinek drogi do wodospadów wiedzie przez skałki.
wodospady Walker Creek
Po wędrówce w upale, mrożąca krew w żyłach woda skutecznie nas ochłodziła…

Warto też przejść się trochę dalej i obejrzeć imponujący kanion Walker Creek.

Tolmer Falls

Na koniec wycieczki do Litchfield National Park obejrzeliśmy imponujący Tolmer Falls, w którym niestety nie można się kąpać…

Widok na Tolmer Falls.
Ścieżki krajoznawcze wokół kanionu Tolmer Falls
Widok na park z Tolmer Falls.

Wymoczeni i orzeźwieni wyruszyliśmy w dalszą fascynującą podróż po pustynnym australijskim Outbacku. CDN 🙂

Continue Reading

Kakadu National Park – rady praktyczne

Park Narodowy Kakadu oddalony jest od Darwin o jakieś 200 km. Żeby zwiedzić najpopularniejsze punkty potrzebne jest od 2 do 4 dni. W tym czasie przygotujcie się, że przejedziecie około 400 km lub więcej (czasami po nieutwardzonych drogach). Najlepszym sezonem do zwiedzania jest pora sucha (w czasie pory deszczowej większa część parku jest zamknięta). Mimo pory suchej zawsze lepiej jest dowiedzieć się najpierw w informacji jaki jest stan poszczególnych dróg np. w czasie naszego pobytu droga do Twin Falls była zupełnie nieprzejezdna.

Infrastruktura w parku jest dosyć skąpa dlatego przed wycieczką do Kakadu należy:

  1. Zrobić zakupy jedzenia na kilka dni (na terenie parku nie ma sklepów, w Jabiru i na 2 płatnych kempingach są drogie restauracje).
  2. Zabrać duży zapas wody pitnej (w czasie pory suchej ciężko jest znaleźć ujęcie wody pitnej – od zbiorników wodnych raczej trzeba trzymać się na dystans. Tylko niektóre i bardzo drogie kempingi oferują bieżącą wodę. Na kempingach darmowych albo tańszych nie ma wody, są tylko suche toalety)
  3. Zabrać kanister z benzyną (przy wjeździe do parku w Bar Hut Inn, na wyjeździe w Mary River Road House i w Jabiru są bardzo drogie stacje benzynowe – w promieniu jakiś 150 km stacji benzynowych jest jak na lekarstwo np. w Pine Creek jest stacja).
  4. Zabrać narzędzia do naprawy samochodu w tym lewarek, koło zapasowe etc. (bardzo ważne bo jesteśmy zdani na siebie i pomoc innych pośrodku buszu).
  5. Zabrać spray na komary, siatkę ochronnę na oczy – chroni przed muchami!
  6. Zabrać kapelusz na głowę i krem z filtrem.
  7. Wziąć sprzęt biwakowy, w tym latarkę, niezbędne leki i opatrunki.
Na terenie parku jest bardzo mało ujęć wody (tylko na płatnych kempingach i w punktach informacji). Toalety zwykle są suche tzn. budka a w niej dziura w ziemi, czyli znany nam w Polsce wychodek…

Dlaczego ważny jest dobry samochód?

Drogi dojazdowe do największych atrakcji w parku są delikatnie mówiąc dosyć wymagające (dwie główne drogi na szczęście są asfaltowe). O ile do Ubirr dojedziecie w miarę równą tzw. gravel road (droga żwirowa), to już do Jim-Jim wiedzie bardzo nierówna droga piaszczysto-błotna. Nasz samochód tylko udawał terenowy więc na odcinku do Jim-Jim parokrotnie ryzykowaliśmy zakopanie się w piasku i urwanie czegoś z podwozia (zwłaszcza gdy atakowały nas wielkie kamulce luźno rozsypane wokół drogi, które zsuwały się z luźnym piaskiem i uderzały w boki i o podwozie). Na szczęście nie przytrafiło nam się nic tragicznego w skutkach i szczęśliwie nie utknęliśmy w środku buszu na noc. Ruch na tym odcinku był umiarkowany więc istniała też jakaś szansa na ewentualną pomoc. Po tym doświadczeniu, zwłaszcza, że mieliśmy w perspektywie przejechanie tym samochodem ponad 4 tyś kilometrów, odpuściliśmy sobie jazdę drogami przeznaczonymi tylko dla samochodów 4WD.

Inne potencjalne zagrożenia:

Jeden z mieszkańców Kakadu National Park

Oprócz awarii samochodu, zagrożenie stanowią również pożary buszu. Nam np. nie udało się zatrzymać na jednym z kempingów właśnie z powodu pożaru. Zadymienie na drodze jak dla mnie również stwarzało realne zagrożenie. Na szczęście nie było dużego ruchu samochodowego. Jednak należy być bardzo ostrożnym i w razie pożaru szybko uciekać, bo ogień rozprzestrzenia się błyskawicznie.

Pożary buszu w porze suchej są codziennym zjawiskiem.

Jeśli chodzi o zwierzęta to należy zachować ostrożność, zwłaszcza przy większych zbiornikach wodnych (nie podchodzić zbyt blisko brzegu). Na kempingach nie należy trzymać jedzenia/ śmieci na wierzchu (nie tylko krokodyle, ale też psy dingo są zainteresowane naszym pożywieniem).

Uwaga: na terenie parku zasięg telefoniczny jest mocno ograniczony. Telstra działała tylko w pobliżu Jabiru i przy wjeździe i wyjeździe z parku.

Dobrze jest zasięgnąć informacji o zagrożeniach i stanie dróg w centrum informacji w Jabiru, tam też dostaniecie dokładną mapę parku i kupicie bilety (można to również zrobić przy wjeździe do parku).

Koszt wjazdu na teren parku to 41 AUD/ os

Oficjalna strona parku

Continue Reading

Kakadu National Park – w krainie krokodyli

Krokodyla daj mi luby… zawsze mnie zastanawiał nieodpowiedzialny wybór zwierzątka w tym naiwnym życzeniu. Lekkomyślnej Klarze z Zemsty Fredry pewnie nawet nie przyszło do głowy, że w Australii takie życzenie wcale nie jest niemożliwe do spełnienia, dlatego zawsze należy zachować ostrożność w życzeniach, które wypowiada się na głos. Ja w każdym bądź razie byłam przerażona wizją spania w namiocie na terenie parku, gęsto zasiedlonego przez krokodyle, zarówno te wielkie, słodkowodne, jak i te małe, bardziej agresywne, słonowodne. Nie miałam jednak wyboru. Jednocześnie ekscytowała mnie możliwość zobaczenia tych gadów w dużej liczbie na wolności. Zapewniam Was, że takie przeżycie powoduje dreszczyk emocji na całym ciele i gęsią skórkę, gdy nagle z mętnej wody wynurzają się wyłupiaste oczy.

Jeden z mieszkańców Kakadu National Park

Zanim jednak napiszę więcej o krokodylach, słów kilka o drodze do parku. Z Darwin do głównej siedziby Rangers’ów i centrum informacji parku, Jabiru, jest około 250 km. Dystans bardzo krótki jak na realia Australijskie. Zanim jednak wyruszy się na wycieczkę po parku własnym samochodem (zazwyczaj na taką wyprawę trzeba przeznaczyć kilka dni) należy odpowiednio się do tego przygotowaćo tym w poście Kakadu rady praktyczne.
Po jakiś 5 godzinach zakupów, tankowania i przepakowywania ekwipunku (zanim opracowaliśmy odpowiedni system wypakowywania i pakowania wszystkiego do samochodu, musiał upłynąć prawie tydzień), odpowiednio przygotowani, wyruszyliśmy we trójkę, z naszym francuskim kolegą, na podbój Kakadu.

Już w drodze do parku mogliśmy obserwować liczne stada ptaków, m.in. różowe kakadu.

Pora sucha na terytorium północnym sprzyja pokonywaniu nieutwardzonych dróg w parku – w czasie pory deszczowej są one zupełnie nieprzejezdne – ale oznacza to też lejący się żar z nieba, pożary buszu (czasami wywoływane specjalnie przez Aborygenów, żeby zachować naturalny cykl wzrostu roślin i ograniczyć nadmierne rozmnażanie węży i robactwa) i duże ryzyko zakopania się w piasku lub uszkodzenia kamieniami podwozia samochodu. (Dlaczego do parku Kakadu najlepiej wybrać się prawdziwym samochodem terenowym w poście Kakadu praktyczne).

Pożary buszu w porze suchej są codziennym zjawiskiem.

Nieświadomi licznych zagrożeń (optymistom w życiu zazwyczaj sprzyja szczęście) około 16:00 dotarliśmy w okolice Mamukala, gdzie według naszych aplikacji kempingowych (więcej info na temat kempingów w Australii), znajdował się darmowy kemping. Po krótkiej dyskusji czy ten mały placyk wśród buszu to na pewno ten kemping postanowiliśmy, że jednak zostajemy bo o 17:00 już się zmierzchało, a po zmroku w buszu nie sposób przebywać na zewnątrz, bo komary i muchy chcą Cię pożreć żywcem. Mimo sprzeciwów jakiegoś pana z kampera, który twierdził, że nie możemy, bo to miejsce tylko dla kamperów z powodu dużego ryzyka pojawienia się krokodyli (!), szybko rozstawiliśmy nasz mały namiocik (kolega Francuz był bezpieczny, bo spał w samochodzie), zjedliśmy jakiś makaron, ugotowany na kuchence turystycznej, i czym prędzej schowaliśmy się do namiotu. Mimo duchoty (na szczęście miałam power banka i mały przenośny wiatraczek na usb) zamknęliśmy szczelnie namiot i rozpoczęliśmy rzeź małych wampirków, które wbijały nam się w odsłonięte części ciała. Do późna słyszeliśmy jak nasz kolega rzuca się po samochodzie i zabija krwiopijców. Rano liczne ślady na tapicerce świadczyły o tym, że polowanie się udało, ale kosztowało naszego Francuza wiele wysiłku i nerwów, bo w ciągu dalszej naszej podróży wspominał o nim jeszcze kilkukrotnie.

Pierwszy biwak na darmowym kempingu w Kakadu National Park. Z wygód dostępna była tylko sucha toaleta i kamienne stoły. Nie było ujęcia wody.

Pierwszego dnia postanowiliśmy, mimo obaw Francuza i tylko dzięki mojemu ogromnemu entuzjazmowi, pojechać do Ubirr i po drodze zatrzymać się na oglądanie krokodyli przy słynnej przeprawie rzecznej Cahill Crossing. Było warto. Na początku poczułam lekkie rozczarowanie, bo w mętnej wodzie nie było widać żadnego gada. Pływały natomiast jakieś łódki z turystami żądnymi wrażeń. Chwilę po tym jak łódki odpłynęły, zaczęły pojawiać się pierwsze oczka i zarysy gadzich kadłubów w wodzie.

W kulminacyjnym momencie naliczyłam ich aż 20. Zagęszczenie spowodowało pojawienie się na drugim brzegu rzeki (część rezerwatu na teren którego nie można wjeżdżać bez stosownego zezwolenia) aborygeńskich dzieci. Dla zabawy, czy może z nudów, dzieciaki podbiegały do brzegu rzeki i jak tylko widziały jakieś poruszenie w wodzie uciekały ze śmiechem. Bardzo ryzykowna zabawa. Kolejną atrakcją były przejeżdżające przez przeprawę samochody. Wszyscy po cichu liczyli na jakiś mały dramat (na YT dużo jest filmów o tym jak z powodu zbyt wysokiego stanu wody przejazd w tym miejscu zakończył się spektakularnym fiaskiem i otoczeni przez gady pasażerowie musieli być ewakuowani łodziami). Tym razem wszystkie przejazdy, ku rozczarowaniu gapiów (!), zakończyły się szczęśliwie. Nawet ten małego samochodu osobowego.

Aborygeńskie dzieci oraz gapie na łódce i brzegu z zaciekawieniem śledzą przejazd samochodu osobowego przez Cahil Crossing, tymczasem jeden z krokodyli wolał obserwować nas… 
Łódkę też miał na oku…
Przejazd na szczęście się udał, mimo dużego ryzyka zalania silnika…
Takim samochodem dużo bezpieczniej jest pokonywać tę przeprawę.

Nasyceni gadzim widokiem ruszyliśmy do Ubirr, gdzie na skałach można podziwiać prehistoryczną sztukę Aborygenów. Z każdym z malowideł wiąże się jakaś aborygeńska legenda. Jest to swojego rodzaju biblia aborygenów (zbiór wzorców odpowiednich zachowań i mitów przekazywany z pokolenia na pokolenie). O określonych godzinach można dołączyć do grupy i posłuchać legend z ust miejscowego przewodnika. My stwierdziliśmy, że nie mamy tyle czasu, bo musimy jeszcze przed zmrokiem rozbić nasze obozowisko i urządziliśmy sobie spacer na własną rękę.

Trzeba przyznać, że zaraz po Cahill Crossing jest to najciekawsze miejsce w parku Kakadu. Masywne skały pozwalają podziwiać z góry bezkresne płaszczyzny buszu. Widoki warte każdej kropli potu.

Po wyczerpującym dniu rozbiliśmy namiot, tym razem na suchym i bezpiecznym darmowym kempingu. Drugi dzień bez prysznica zapowiadał się równie wyczerpujący jak poprzedni. Tym razem wyzwanie stanowił dla nas dojazd do wyznaczonego celu: wodospadu Jim-Jim. Nasz samochód tylko udawał terenowy, a w rękach niedoświadczonego kierowcy, naszego kolegi Francuza, był wolno tykającą bombą, która przy każdym zbyt nerwowym ruchu mogła wybuchnąć. Na szczęście udało nam się uniknąć uszkodzenia samochodu i zakopania pośrodku australijskiego buszu.

Parking przy wejściu na ścieżkę do wodospadu Jim-Jim, prawie jak na plaży – samochody też odpowiednio przystosowane…
Nasz samochód tylko udawał terenowy, dlatego po pokonaniu 16 km ciężkiej nieutwardzonej drogi, musieliśmy sprawdzić czy nic nie odpadło…

Dojście do Jim-Jim wcale nie jest proste i ani przyjemne. Ścieżka biegnie po porozrzucanych głazach i wystających korzeniach. Ostatni fragment jest wyjątkowo uciążliwy, bo nagrzane czarne skały palą w stopy i przy pokonywaniu większych szczelin parzą w ręce i inne części ciała. Można również nieszczęśliwie ześliznąć się z jakiegoś głazu i wpaść do wody.

Ścieżka na początku biegnie w lesie, który daje odrobinę cienia.
Lepiej nie zbliżać się zbyt blisko do wody…
Kanion wodospadu Jim-Jim.
W głębi czarna ściana wodospadu Jim-Jim. W porze suchej zostaje tylko mała smużka wody w miejscu imponującego wodospadu.
Pod koniec, żeby dostać się pod ścianę wodospadu, trzeba jakoś przejść po rozgrzanych, porozrzucanych w wodzie głazach.

Po pokonaniu przeszkód dociera się do serca Jim-Jim, czyli malutkiej plaży i czarnego wodospadu. W porze suchej przypomina on raczej ciek wodny, ale sama plaża i jeziorko robią miłe wrażenie. Co odważniejsi zażywali kąpieli dla ochłody. My się nie zdecydowaliśmy, bo zawsze istnieje ryzyko, że jakiś mały krokodylek nie został odłowiony przez pracowników parku i czyha na swoją ofiarę w zaroślach.

Dla ochłody zanurzyłam tylko nogi w lodowatej wodzie. Dzięki bogom udało nam się szczęśliwie wyjechać na asfaltową drogę. Jednak muszę zdecydowanie stwierdzić, że przejechanie prawie 40 km po nieutwardzonej drodze dla terenówek jest bardzo wyczerpujące fizycznie i psychicznie. Tym razem, zmęczeni i spragnieni prysznica postanowiliśmy wydać po 20 AUD na głowę i zatrzymać się na luksusowym kempingu w Yellow Water. Następnego dnia szybko zwiedziliśmy jeszcze bagna Yellow Water (można wybrać się na rejs łódką ).

Bagna Yellow Water można zwiedzać spacerując po kładkach. Główną atrakcją jest obserwowanie ptaków.

 

Można też popływać łódką.

Następnie nieutwardzoną drogą (na szczęście dosyć krótko) pojechaliśmy do Gunlom Falls. Naturalne baseny Gunlon to bardzo malownicze i z pewnością warte odwiedzenia miejsce w Kakadu Park.

Dolny basen Gunlom Falls. Tutaj kąpać się raczej nie można ze względu na większe ryzyko spotkania krokodyla niż w górnych basenach.

Wspięliśmy się do wysoko położonego naturalnych Infinity Pools w Gunlom, w którym mimo zagrożenia krokodylami wzięliśmy kąpiel 🙂 

Żeby wykąpać się w basenach, najpierw trzeba się mocno spocić i wspiąć na szczyt wodospadu.
Widoki w czasie wspinaczki na Kakadu Park są imponujące.
Baseny Gunlom.
Każdy ruch i rybki, które mnie dotykały w wodzie wywoływały we mnie panikę.

Po dniu pełnym wrażeń, wieczorem wróciliśmy do Darwin, przy okazji przejeżdżając przez wyludnione miasteczko Pine Creek, bo okazało się, że nasz Francuz nie załatwił jeszcze wszystkich formalności związanych z samochodem…

Continue Reading