Singapur – państwo zakazów czy miejska utopia?

Do Singapuru wybraliśmy się tylko na 4 dni, bo jak na Azję jest to bardzo droga destynacja. Jeden dolar Singapurski kosztuje jakieś 2,7 PLN, a większość cen jest zbliżona do polskich więc, jak nie trudno sobie przeliczyć, dla nas wszystko było prawie 3 x droższe niż zwykle…

Wynajęliśmy prywatny pokój z łazienką w chyba najtańszym hotelu w mieście, za bagatela 40 USD za noc, w tzw. szemranej dzielnicy (na co głównie wskazywały cenniki za wynajęcie pokoju na godziny), która oczywiście, jak na Singapur przystało, okazała się być bardzo przyzwoita: była blisko metra, więc łatwo można było dostać się do centrum, i oferowała również tanie jedzenie – czyli wszystko to, czego oczekiwaliśmy.

Okolice naszego hotelu, który znajdował się w dzielnicy Geylang.

Ale do rzeczy: Czy Singapur rzeczywiście wydał nam się idealnym miejscem do życia, miejską utopią?

No cóż, nasze pierwsze wrażenia nie należały raczej do najlepszych. Już na granicy zderzyliśmy się z komplikacjami: otóż przez ślamazarną pracę pracowników kontroli paszportowej i celnej uciekł nam autobus (na granicy autobus czeka na pasażerów tylko 30 min). Sam punkt kontrolny Woodlands też nie zrobił na nas najlepszego wrażenia, ani nie był zbyt czysty, ani nie oferował podstawowych udogodnień tj. np. bankomatu. Żeby zdobyć jakieś pieniądze na autobus miejski do centrum, Marcin musiał pójść do pobliskiej galerii handlowej (nauczka na przyszłość: miejcie ze sobą dolary Singapurskie), na szczęście pomyślał też o tym, żeby rozmienić większe nominały na drobne, bo oczywiście w autobusie należy wrzucić odliczoną kwotę do skrzynki i nikt Ci nie wyda reszty – kierowca nie może dotykać pieniędzy (na ratunek mogą Wam przyjść tylko inni pasażerowie). Po jakiś 40 min spędzonych na poszukiwaniach bankomatu i przystanku autobusowego, w końcu wsiedliśmy do zatłoczonego autobusu i, o zgrozo, po 1 min jazdy utknęliśmy w korku. A przecież w Singapurze miało nie być korków! Kolejny mit obalony.

Osiedla mieszkaniowe w Singapurze.

Osiedla mieszkaniowe na przedmieściach też nie wydawały się jakieś bardzo luksusowe. Jedyne, co mogło zaskakiwać, jak na standardy miejskie w Azji, to wyznaczone ścieżki rowerowe i ludzie uprawiający w środku dnia jogging. Oko cieszyła też zieleń wszechobecnych parków. Im bliżej centrum tym robiło się coraz nowocześniej, ale mnie najbardziej zaskakiwały przestrzenie i dosyć luźna zabudowa. Jakoś miałam wyobrażenie, że w Singapurze będzie ciasno i tłoczno.

Widok na singapurskie „city”.
Wśród biurowców można znaleźć i park, bo w Singapurze zieleń jest wszechobecna.

W ścisłym centrum zabudowa rzeczywiście gęstnieje, ale wciąż jest to dalekie od gęsto usianych drapaczami chmur centrów np. Chicago czy Buenos Aires. Otoczenie Marina Bay robi wrażenie, ale też ciut rozczarowuje. Przynajmniej ja przeżyłam podobne rozczarowanie, jak w przypadku wodospadu Niagara – owszem był imponujący, ale otoczenie wcale nie było już takie jak z filmu Pocahontas, raczej przypominało parking przed supermarketem – a tutaj najbardziej rozczarowała mnie skala. Jakoś wszystko w moich myślach było znacznie większe. Kolejnym rozczarowaniem była informacja, że nie możemy wykąpać się w podniebnym basenie hotelu Marina By Sands, bo jest on dostępny tylko dla gości hotelowych… musieliśmy zadowolić się widokami z kładki przy hotelu i spacerami po deptaku wokół zatoki.

Widok na najsłynniejszy singapurski hotel. W dole podświetlony lew-syrena, symbol Singapuru.
Kładka widokowa, którą można przejść do galerii handlowej i dalej na taras, z którego nocą widać podświetlone sztuczne drzewa w Gardens by the Bay.
Podświetlone instalacje w Gardens by the Bay.

Na pocieszenie i dlatego, że był weekend, poszliśmy wieczorem na pokaz fontann świetlnych, który na szczęście zrobił na nas lepsze wrażenie niż ten warszawski, tak więc warto się wybrać.

Wieczorny weekendowy pokaz fontann na zatoce.

A co z zakazami? Trzeba przyznać, że działają, bo w metrze i na ulicach jest czysto (ale wcale nie jakoś szokująco czysto, tak samo czysto jest zazwyczaj jest również w Warszawie, no chyba że pójdziemy po letnim weekendzie na bulwary wiślane…).

Śmieszne ludki uczą prawidłowych zachowań w komunikacji miejskiej.

Czy panuje wśród mieszkańców terror strachu? Ja nie zauważyłam. Za to zauważałam drobne akty dywersji, np. ktoś ukradkiem palił papierosa na ulicy (zakazane, palić publicznie można tylko w oznaczonych miejsca), ktoś inny niepostrzeżenie jadł pączka na stacji metra (surowo zakazane: grzywna 1000 SGD), ktoś inny szybko upuścił papierek na trawnik etc. Co dziwne nigdzie nie zauważyliśmy policji ani straży miejskiej więc nie wiem kto miałby egzekwować te wszystkie zakazy i nakazy w przypadku wymienionych wyżej drobnych dywersji. Prawdą jest jednak, że działania rządu są bardzo restrykcyjne i autorytarne. Efektowne wymierzanie kary nawet za drobne przestępstwa (wciąż obowiązuje tu kara chłosty np. za graffiti) zapewne ma służyć jako straszak dla niepokornych: ponoć nieuchronność kary jest najlepszym sposobem na zapobieganie przestępczości. Pewnie dlatego prawa człowieka są tu na drugim miejscu: porządek i kontrola ponad wszystko (swoboda wypowiedzi też jest mocno ograniczona, także oficjalna krytyka poczynań rządu nie jest mile widziana).

W tak usystematyzowanym i schematycznym świecie wydaje się, że istnieje idealny klimat dla korporacji. Nie żebym miała coś przeciwko pracy w korporacji, ale sama kiedyś tak pracowałam i wiem, że jest to specyficzne środowisko, które rządzi się również z góry ustalonymi prawami i wolność poczynań oraz wypowiedzi nie są mile widziane. Dlaczego Singapur na pierwszy rzut oka wydaje się rajem dla korpo-pracowników? Otóż z naszych obserwacji wynika, że mają tu zapewnione wszelkie udogodnienia: nowoczesne biura, sprawną i szybką komunikację miejską, a po długim dniu w biurze zorganizowane eventy sportowo-rekreacyjne, np. grupową jogę na chodniku przed wejściem do biura, zumbę lub wspólne bieganie.

W centrum Singapuru piętrzą się szklane biurowce.

Widok setek podobnie ubranych ludzi w barach i na ulicach (mężczyźni w garniturowych spodniach i białych /niebieskich koszulach w delikatne paseczki, kobiety w garsonkach lub w sukienkach i w butach na obcasach) sprawiał, że czuliśmy się delikatnie mówiąc niestosownie ubrani.

Nasz „niestosowny” ubiór.

Jeszcze tylko nadmienię, że chyba najpopularniejszą formą spędzania wolnego czasu w Singapurze jest przebywanie w galeriach handlowych, których jest tam całe mnóstwo. Ponoć niektórzy wybierają sobie drogę do pracy tak, żeby ani razu nie wyjść na zewnątrz i całą przejść klimatyzowanymi korytarzami galerii handlowych. W weekendy rzeczywiście jest tłoczno.

Instalacja przed jedną z galerii handlowych przy głównej ulicy handlowej Orchard Street.
„Sport narodowy” Singapurczyków: spacerowanie po galeriach handlowych.
W galerii przy Marina Bay można popływać łódką…
… można też pojeździć na łyżwach po lodowisku z plastiku.

Singapur z pewnością słynie również z wymyślnych atrakcji turystycznych, bujnej zieleni i najczystszej dzielnicy chińskiej, ale o tym już w innym poście.

Gardens by the Bay.

Czy chcielibyśmy zamieszkać w Singapurze? Mimo wielu plusów mamy raczej mieszane uczucia. Na pewno byłoby to wygodne życie, ale nam jednak czegoś w tym mieście/państwie brakowało… chyba najbardziej spontaniczności.

Więcej zdjęć w Galerii.

 

You may also like