Zrobiliście kiedyś mini gejzer ze znanego napoju musującego i dropsa? Dobra zabawa prawda? My wybraliśmy się na pokaz wybuchu ciut większego gejzeru, ale również sprowokowany przez działanie człowieka, bo skoro można zwykłymi płatkami mydlanymi wywołać wybuch to czemu by na tym nie zarabiać… Tak to właśnie się odbywa w geotermalnym parku Wai-O-Tapu.
Raz dziennie po specjalnym wstępie w dwóch językach, maorysku i angielsku, hostessy sypią mydliny do gejzeru Knox Lady, żeby zgromadzona licznie publiczność mogła oglądać spektakularny wybuch.
Robi wrażenie, ale jednak atmosfera atrakcji turystycznej i sztuczna oprawa sprawiają, że całość zatraca swój naturalny charakter.
Na mnie osobiście oglądanie na żywo bulgocącego bagna zrobiło większe wrażenie. Sądzę też, że samo zwiedzanie parku Wai-O-Tapujest o wiele atrakcyjniejsze niż pokaz gejzeru, ale zawsze warto samemu zobaczyć i ocenić.
Wai-O-Tapu – park geotermalny
Fluorescencyjne jeziora i silny zapach siarki na każdym kroku przypominają jak bardzo aktywny wulkanicznie jest ten teren. Ciarki przechodzą po plecach. Zwłaszcza gdy stoi się obok szampańskiego jeziora rozgrzanego do temperatury wrzenia, tak że para skutecznie zakłóca pole widzenia.
Idę i zastanawiam się czy ziemia się pode mną nie zapadnie. Dobrze, że wytyczyli bezpieczne szlaki dla turystów… ale i tak w razie jakiegoś trzęsienia lub innej erupcji nie wiadomo gdzie pojawi się kolejna dziura… to jeden z najbardziej aktywnych wulkanicznie terenów na ziemi. Prawdziwie piekielna atmosfera 🙂
Do wulkanicznych atrakcji należą też różnokolorowe jeziora. Największe wrażenie robi to fluorescencyjne.
Cały region wokół jeziora Rotoura słynie właśnie z takich wulkanicznych/geotermalnych atrakcji, jak również z pokazowych maoryskich wiosek, za wstęp do których należy słono zapłacić. Nam wystarczył widok maoryskich rodzin w Mcdonalds, który bardzo dobrze obrazował w jaki sposób ich dawne tradycje przenikają się ze współczesną kulturą. Wojownicze wymalowane twarze i amulety z nowozelandzkiego zielonego kamienia na szyjach wyraźnie zaznaczają ich etniczną przynależność i hierarchię w rodzie. W mieście Rotoura można znaleźć wiele sklepów z maoryskim rękodziełem. Jest to również najważniejszy ośrodek kultury maoryskiej. Tu znajduje się jedyny w Nowej Zelandii maoryski teatr.
Czwarta nad ranem. Ulewny deszcz wali w okna naszego samochodowego domu. Jeszcze z zamkniętymi oczami myślę sobie, że mogłoby się okazać, że to tylko sen, bo za chwilę musimy wstać i przyszykować się do długiej wędrówki. Tak już jest, że to co wartościowe wymaga wyrzeczeń. Od początku było dla mnie jednak jasne, że ten trekking będzie wymagający i zarazem zachwycający. Tak też na szczęście było, bo żadna deszczowa chmura nie zakłóciła nam podziwiania widoku czerwonego wulkanu Red Crater (1886 m n.p.m) i nieziemsko zielono-żółtych wulkanicznych jezior. I tym razem, mimo niekorzystnych prognoz pogody, mieliśmy dużo szczęścia.
Jak zwykle w ostatniej chwili zdecydowaliśmy, że idziemy. Dzień wcześniej na łeb na szyję obdzwanialiśmy lokalnych przewoźników, żeby dopisali nas jeszcze do listy pasażerów i zawieźli na początek trasy. W końcu kupiłam 2 bilety przez internet, ale nie dostałam potwierdzenia. Na szczęście recepcjonista z kempingu znała właściciela autobusu i dała nam do niego numer. „Na gębę” potwierdził, że nas zabierze. Stawiliśmy się więc o 5:30 w Ketetahi car park , żeby zostawić samochód i podjechać autobusem na początek trasy. Wszystko poszło gładko i załapaliśmy się na podwózkę w pierwszej turze. Trekking cieszy się tak dużą popularnością, że należy rezerwować miejsca wcześniej. O 6:30 wyruszaliśmy już na szlak z Mangatepopo Car Park. Na tablicy widnieje informacja, że czeka nas przynajmniej 6 godzin 20 min wędrówki, żeby pokonać całą trasę.
Deszczowe chmury przewiał wiatr i zza wierzchołków gór ukazał nam się wschód słońca.
Początkowy płaski odcinek pozwala rozgrzać się przed wymagającą wspinaczką na zbocza krateru.
Po kilku godzinach docieramy do celu. Warto się spocić bo widoki są księżycowe.
Chwila odpoczynku, żeby odbudować siły przed kolejną wspinaczką i nacieszyć oczy widokiem majestatycznego wulkanicznego stożka Red Crater.
Żeby zobaczyć jeziora trzeba jeszcze troszkę pocierpieć. Osuwający się wulkaniczny żwir nie ułatwia trekkingu. Grzęzną w nim stopy i zamiast do przodu zsuwamy się po zboczu. Schodzenie też nie jest łatwe w takich warunkach. Marcin jest już wprawiony po zdobyciu indonezyjskiego wulkanu Rinjani (relacja tu), ja jakoś sobie radzę. Nadciągają chmury, ale jeszcze przez chwilę z daleka możemy podziwiać taflę trzeciego jeziora, które spowije mgła jak już do niego dojdziemy. Tymczasem pozostałe dwa wulkaniczne oczka wodne wzorowo pozują nam do zdjęć.
Schodzenie ze szlaku, niestety już głównie we mgle, zajmuje nam kolejne godziny. W dole majaczy jezioro Taupo, przy którym spędzimy noc, ale wcześniej zmęczeni musimy odnaleźć na parkingu nasz samochodowy dom i zregenerować siły przed dalszą podróżą. Trekking przez Tongariro Crossing z pewnością jest warty wysiłku!
Ku mojemu zdziwieniu już w Australii odkryłam, że duzi chłopcy marzą o przejażdżce samochodem po plaży. Nasz współtowarzysz podróży z ogromną ekscytacją opowiadał o takiej możliwości na australijskiej Fraser Island… niestety nasze zamiary skończyły się spektakularną wpadką, o której przeczytacietutaj.
Tym razem jednak, na wyspie północnej w Nowej Zelandii byliśmy na dobrej drodze do zrealizowania chłopięcych marzeń. Nie przeszkodził nam w tym nawet brak prawdziwego terenowego samochodu, bo 90 mile beach, która znajduje się na najbardziej wysuniętym na północ krańcu wyspy północnej, jest oficjalnie zarejestrowaną autostradą i równocześnie bardzo ładną plażą. Równa i twarda jak stół idealnie nadaje się na przejażdżkę samochodem. Wrażenia są bardzo unikalne, zwłaszcza przy otwartych szybach.
Z oczywistych przyczyn Ninety Mile Beach stała się nie lada atrakcją turystyczną, zwłaszcza po tym jak Jeremy Clarkson w jednym z odcinków Top Gear ścigał się po niej Toyotą Corollą z olimpijskim jachtem. Popularne są też turystyczne przejażdżki aż do wydm Te Paki, które słyną z sandboardingu – więcej o tym w poniższym wpisie ↓
Zbliżał się koniec 2017 roku a nas otaczały święte wzgórza Maorysów, po których biegały stadami dzikie konie. Prawie idylliczny krajobraz mimo dość sporej grupy kampingowiczów, którzy również postanowili spędzić Sylwestra na tym najdalej wysuniętym na północ krańcu Nowej Zelandii – w Zatoce Duchów. Tym razem również, żeby się tu dostać, pokonaliśmy bardzo długi odcinek szutrowej krętej drogi, który na szczęście nie pozostawił zbyt wielu śladów na karoserii naszego przytulnego i niezastąpionego domu na kółkach. Po długich poszukiwaniach odpowiedniego miejsca na zatłoczonym kempingu, wreszcie znaleźliśmy zaciszny zakątek z widokiem na góry i ruszyliśmy na plażę. W końcu Sylwester w Nowej Zelandii to środek wakacji więc pogoda sprzyjała plażowaniu.
Po kilkunastu minutach spaceru wydmami, naszym oczom ukazała się przepiękna zatoka: różowy piasek i szmaragdowa woda.
Zatoka Duchów jest zachwycająca!
Ja oczywiście pognałam do wody a Marcin został wygrzewać się na słońcu.
W porze obiadu czuć już było sylwestrowy nastrój. Gdzieś po drugiej stronie kempingu rozkręcała się maoryska impreza w hawajskich strojach, w innych miejscach słychać było subtelne tony muzyki, które umilały nam ostatni w 2017 roku obiad. Na zachód słońca wybraliśmy sobie zaciszne miejsce na wydmach. Romantyczny purpurowy zachód słońca rozświetlił ostatni raz w starym roku Spirits Bay.
Zabawa zaczęła się na dobre. O północy znowu wybraliśmy się na plażę, żeby podziwiać zadziwiająco długi pokaz sztucznych ogni, które jak się okazało w dużych ilościach przywieźli ze sobą lokalsi.
To była magiczna i niezapominania sylwestrowa noc w Zatoce Duchów!!!
W Nowej Zelandii byliśmy już drugi miesiąc i nieuchronnie zbliżał się ten czas: święta Bożego Narodzenia, czyli długie letnie wakacje w kraju Hobbita. Niestety jest to trudny czas na znalezienie tanich i atrakcyjnie położonych miejsc kempingowych, zwłaszcza że wyspa Północna jest gęściej zaludniona i ma mniej dzikich, darmowych miejsc postojowych dla kamperowiczów.
Mimo zatroskanych ostrzeżeń jednej z właścicielek kempingu, na którym się zatrzymaliśmy na noc, że trzeba zarezerwować miejsce wcześniej, bo to w Nowej Zelandii są popularne wakacje, które każdy chce spędzić na łonie natury, postanowiliśmy iść na żywioł i pojechać w ciemno. Z sieci wielu państwowych DOC campistes (Departament of Conservation Campsites) i prywatnych kempingów wybraliśmy odludny, duży i trudno dostępny kemping DOC w zatoce Port Jackson na półwyspie Coromandel. Parę dni przed Wigilią, dobrze zaopatrzeni, optymistycznie wyruszyliśmy znaleźć jakieś miłe miejsce na kilkudniowy postój.
Po długiej i bardzo malowniczej acz krętej asfaltowej drodze, przyszedł czas na ten bardziej wymagający kawałek: około 20 kilometrów nieutwardzonej, bardzo wąskiej i czasami podmokłej szutrowej ścieżki, na której trzeba było się mocno nagłowić jak się wyminąć z samochodem jadącym z naprzeciwka. Po jednej stronie piętrzyły się strome grzbiety górskie, po drugiej iskrzyła się niebieska toń oceanu, która z każdym kilometrem niebezpiecznie się oddalała. Nasz biedny, wcale nieterenowy samochóddzielnie walczył na stromych podjazdach i wybojach. W duchu modliłam się cicho, żeby tylko nic się nam nie zepsuło, bo mimo świątecznego wzmożonego ruchu znajdowaliśmy się na odludziu i może raz na godzinę wymijaliśmy jakiś samochód, albo widzieliśmy ludzi.
Na szczęście pogoda nam sprzyjała – parę tygodni później z powodu ulewnych deszczy i silnego wiatru, półwysep Coromadel został odcięty od świata, bo większość dróg, po których jechaliśmy, nawet tych asfaltowych, zniknęła całkowicie pod naporem wody i silnych wiatrów. Po kilku godzinach dojechaliśmy do celu. Z duszą na ramieniu poszłam zarejestrować nasz przyjazd do strażników parku, którzy opiekowali się kempingiem. Miałam nadzieję, że jednak nam nie odmówią świątecznego pobytu. Przyjęli nas bardzo miło i mimo że widziałam lekkie wahanie w ich oczach jak powiedziałam, że nie mamy rezerwacji, to zaraz usłyszałam wesołą odpowiedź, że raczej znajdzie się dla nas miejsce, ale w bardziej oddalonej części kempingu. Dla mnie była to świetna wiadomość, zwłaszcza, że ta oddalona część kempingu, głównie od centralnej kuchni, była mniej zaludniona i miała wszystkie potrzebne nam wygody: widok na ocean, budkę z zimnym prysznicem i drewniany wychodek.
Byliśmy w siódmym niebie!
Mimo ostrzeżeń, że miejsca bliżej wody są mniej osłonięte od wiatru, postanowiliśmy ustawić się na nieosłoniętym wzgórzu, które jednak gwarantowało nam piękne widoki.
Znaleźliśmy się w błogim zawieszeniu. Dookoła nas strome wzgórza, na których niczym rozsypany mak pasły się czarne krowy. Przed nami rozpościerała się długa piaszczysta plaża… tak to był nasz mały osobisty raj, który tylko czasem zakłócały ludzkie odgłosy lub zbyt głośno puszczona muzyka z sąsiedniego kampera.
W Wigilię, żeby podkreślić świąteczny nastrój, Marcin zbudował choinkę z tego, co znalazł na plaży, a ja przygotowałam symboliczną wieczerzę. Przy kolacji towarzyszyło nam stado kaczek, które jednak nie przemówiły ludzkim głosem.
Czas w Jackson Bay upływał nam na orzeźwiających kąpielach, męczących wypadach na pobliskie wzgórza i miłym wylegiwaniu się na słońcu.
Po kilku dniach tej błogiej sielanki postanowiliśmy ruszyć dalej i opuścić malowniczy półwysep Coromandel. Mimo kolejnej groźby braku miejsc, botym razem zbliżał się Sylwester, ruszyliśmy na najdalej wysunięty punkt wyspy Północnej: Cape Reinga. Naszym celem była Zatoka Duchów!
Jedną z atrakcji wyspy północnej jest Giant Te Paki Sand Dunes, czyli ogromne piaszczyste wydmy nieopodal najbardziej wysuniętego na północ punktu Nowej Zelandii Cape Reinga. Na miejscu można wypożyczyć deskę za 10 NZD od miłego Maorysa, który przed wyruszeniem na wydmę, jak już zbierze się kilka chętnych osób, robi krótkie szkolenie o tym jak trzymać deskęi jakie zachować zasady bezpieczeństwa. Niestety bezmyślnie zasugerowaliśmy się resztą grupy i zostawiliśmy w wypożyczalni buty, jak się później boleśnie przekonaliśmy, był to wielki błąd. Nagrzany do granic naszej wytrzymałości piasek mocno parzył nas w stopy. Nie było niestety od niego ucieczki. Na własnym ciele doświadczyliśmy jak bardzo sadystyczne i okrutne było karanie skazanych, których wypuszczano boso na pustynię. Prawdziwa tortura! Następnego dnia całe stopy miałam w małych pęcherzach, ale mimo wszystko warto było je odparzyć!
Sandboarding jest niezwykle emocjonujący, zwłaszcza gdy wydmy są ogromne i bardzo strome. Trzeba też bardzo uważać, żeby nie ześlizgnąć się z deski, bo kontakt z szorstkim piaskiem przy dużej prędkości nie jest wcale przyjemny. Drugim zagrożeniem przy zjeździe są nierówności. Jeżeli źle wybierzemy trasę i przy pełnej prędkości uderzymy w jakąś nierówność, to jest to takie uczucie jakbyście zderzyli się z kamieniem, albo z jakąś betonową barierą. Nic przyjemnego.
Oczywiście za pierwszym razem miałam niezłego pietra, ale jakoś przeżyłam i bardzo mi się spodobało. Pewnie spędzilibyśmy na wydmie cały dzień, gdyby nie to, że nasze stopy płonęły i po każdym zjeździe musieliśmy wspiąć się na wysoką i stromą wydmę, co wcale nie jest łatwe, gdy przy każdym kroku osuwa się piasek spod nóg. Nie wzięliśmy też wody, więc po godzinie zabawy szybko zbiegaliśmy na dół, żeby ochłodzić stopy w pobliskim strumieniu.
Koniecznie spróbujcie zjazdu na desce z wydmy! Zabawa gwarantowana!