Gejzery, bulgocące bagna i szampańskie jezioro – Waiotapu i Rotoura

Zrobiliście kiedyś mini gejzer ze znanego napoju musującego i dropsa? Dobra zabawa prawda? My wybraliśmy się na pokaz wybuchu ciut większego gejzeru, ale również sprowokowany przez działanie człowieka, bo skoro można zwykłymi płatkami mydlanymi wywołać wybuch to czemu by na tym nie zarabiać… Tak to właśnie się odbywa w geotermalnym parku Wai-O-Tapu.

Gejzer Knox Lady

Raz dziennie po specjalnym wstępie w dwóch językach, maorysku i angielsku, hostessy sypią mydliny do gejzeru Knox Lady, żeby zgromadzona licznie publiczność mogła oglądać spektakularny wybuch.
Robi wrażenie, ale jednak atmosfera atrakcji turystycznej i sztuczna oprawa sprawiają, że całość zatraca swój naturalny charakter.

Wstęp do wybuchu gejzeru: dwie hostessy opowiadają legendę o Lady Knox po maorysku i angielsku.

I płatki mydlane lądują w środku… teraz wszyscy z niecierpliwością czekają na wybuch…

Po kilku minutach coś się zaczyna dziać…
Aż wreszcie jest! Można zacząć sesję zdjęciową na tle gejzeru.

Na mnie osobiście oglądanie na żywo bulgocącego bagna zrobiło większe wrażenie. Sądzę też, że samo zwiedzanie parku Wai-O-Tapu jest o wiele atrakcyjniejsze niż pokaz gejzeru, ale zawsze warto samemu zobaczyć i ocenić.

Fascynujące bulgocące bagno.

Wai-O-Tapu – park geotermalny

Wejście do geotermalnego parku Wai-o-Tapu

Fluorescencyjne jeziora i silny zapach siarki na każdym kroku przypominają jak bardzo aktywny wulkanicznie jest ten teren. Ciarki przechodzą po plecach. Zwłaszcza gdy stoi się obok szampańskiego jeziora rozgrzanego do temperatury wrzenia, tak że para skutecznie zakłóca pole widzenia.

Park geotermalny Wai-o-tapu
Szampańskie jezioro. Uwaga: śmiertelnie niebezpieczne, mimo że bardzo piękne i kolorowe.

Gorąca para zasłania szampańskie jezioro, gdy zawieje wiatr.
Champanhe pool znajduje się w środku 700 letniego krateru wulkanicznego.
Szampańskie jezioro (Champanhe pool).

Idę i zastanawiam się czy ziemia się pode mną nie zapadnie. Dobrze, że wytyczyli bezpieczne szlaki dla turystów… ale i tak w razie jakiegoś trzęsienia lub innej erupcji nie wiadomo gdzie pojawi się kolejna dziura… to jeden z najbardziej aktywnych wulkanicznie terenów na ziemi. Prawdziwie piekielna atmosfera 🙂

Bezpiecznie wytyczone szlaki…

Do wulkanicznych atrakcji należą też różnokolorowe jeziora. Największe wrażenie robi to fluorescencyjne.

Fluorescencyjne jezioro.

Szmaragdowe jezioro.

Cały region wokół jeziora Rotoura słynie właśnie z takich wulkanicznych/geotermalnych atrakcji, jak również z pokazowych maoryskich wiosek, za wstęp do których należy słono zapłacić. Nam wystarczył widok maoryskich rodzin w Mcdonalds, który bardzo dobrze obrazował w jaki sposób ich dawne tradycje przenikają się ze współczesną kulturą. Wojownicze wymalowane twarze i amulety z nowozelandzkiego zielonego kamienia na szyjach wyraźnie zaznaczają ich etniczną przynależność i hierarchię w rodzie. W mieście Rotoura można znaleźć wiele sklepów z maoryskim rękodziełem.  Jest to również najważniejszy ośrodek kultury maoryskiej. Tu znajduje się jedyny w Nowej Zelandii maoryski teatr.

Połączenie maoryskiej i zachodniej kultury.
Jezioro Rotoura
Continue Reading

Tongariro Albine Crossing – w krainie wulkanów – Red Crater

Tongariro Albine Crossing

Czwarta nad ranem. Ulewny deszcz wali w okna naszego samochodowego domu. Jeszcze z zamkniętymi oczami myślę sobie, że mogłoby się okazać, że to tylko sen, bo za chwilę musimy wstać i przyszykować się do długiej wędrówki. Tak już jest, że to co wartościowe wymaga wyrzeczeń. Od początku było dla mnie jednak jasne, że ten trekking będzie wymagający i zarazem zachwycający. Tak też na szczęście było, bo żadna deszczowa chmura nie zakłóciła nam podziwiania widoku czerwonego wulkanu Red Crater (1886 m n.p.m) i nieziemsko zielono-żółtych wulkanicznych jezior. I tym razem, mimo niekorzystnych prognoz pogody, mieliśmy dużo szczęścia.

Stożek wulkanu Red Crater
Red Crater
Jedno z wulkanicznych jezior na szlaku Tongariro Crossing

Jak zwykle w ostatniej chwili zdecydowaliśmy, że idziemy. Dzień wcześniej na łeb na szyję obdzwanialiśmy lokalnych przewoźników, żeby dopisali nas jeszcze do listy pasażerów i zawieźli na początek trasy. W końcu kupiłam 2 bilety przez internet, ale nie dostałam potwierdzenia. Na szczęście recepcjonista z kempingu znała właściciela autobusu i dała nam do niego numer. „Na gębę” potwierdził, że nas zabierze. Stawiliśmy się więc o 5:30 w Ketetahi car park , żeby zostawić samochód i podjechać autobusem na początek trasy. Wszystko poszło gładko i załapaliśmy się na podwózkę w pierwszej turze. Trekking cieszy się tak dużą popularnością, że należy rezerwować miejsca wcześniej. O 6:30 wyruszaliśmy już na szlak z Mangatepopo Car Park. Na tablicy widnieje informacja, że czeka nas przynajmniej 6 godzin 20 min wędrówki, żeby pokonać całą trasę.

Ruszamy w drogę.

Deszczowe chmury przewiał wiatr i zza wierzchołków gór ukazał nam się wschód słońca.

Ukazały się też zaśnieżone szczyty.

Początkowy płaski odcinek pozwala rozgrzać się przed wymagającą wspinaczką na zbocza krateru.

Początkowy, stosunkowo płaski odcinek trekkingu.

Im wyżej tym lepsze widoki.
Krajobraz robi się coraz bardziej księżycowy…
… i jest coraz bardziej stromo.

Po kilku godzinach docieramy do celu. Warto się spocić bo widoki są księżycowe.

Dno krateru.

Chwila odpoczynku, żeby odbudować siły przed kolejną wspinaczką i nacieszyć oczy widokiem majestatycznego wulkanicznego stożka Red Crater.

I znowu wymagająca wędrówka w górę.
Widoki rekompensują trudy wspinaczki

Żeby zobaczyć jeziora trzeba jeszcze troszkę pocierpieć. Osuwający się wulkaniczny żwir nie ułatwia trekkingu. Grzęzną w nim stopy i zamiast do przodu zsuwamy się po zboczu. Schodzenie też nie jest łatwe w takich warunkach. Marcin jest już wprawiony po zdobyciu indonezyjskiego wulkanu Rinjani (relacja tu), ja jakoś sobie radzę. Nadciągają chmury, ale jeszcze przez chwilę z daleka możemy podziwiać taflę trzeciego jeziora, które spowije mgła jak już do niego dojdziemy. Tymczasem pozostałe dwa wulkaniczne oczka wodne wzorowo pozują nam do zdjęć.

W oddali turkusowe jezioro, które niestety schowało nam się w chmurach, gdy do niego doszliśmy.
Wulkaniczny żwir nie ułatwia wędrówki.

Piekielna atmosfera. Czuć. że pod ziemią wulkan wciąż jest aktywny.

Tongariro Albine Crossing

Red Crater. Tongariro Albine Crossing.

Schodzenie ze szlaku, niestety już głównie we mgle, zajmuje nam kolejne godziny. W dole majaczy jezioro Taupo, przy którym spędzimy noc, ale wcześniej zmęczeni musimy odnaleźć na parkingu nasz samochodowy dom i zregenerować siły przed dalszą podróżą. Trekking przez Tongariro Crossing z pewnością jest warty wysiłku!

W dole jezioro Taupo.

 

 

Continue Reading

Ninety Mile Beach – piaszczysta autostrada wzdłuż fal – Nowa Zelandia

90 mile beach NZ

Ku mojemu zdziwieniu już w Australii odkryłam, że duzi chłopcy marzą o przejażdżce samochodem po plaży. Nasz współtowarzysz podróży z ogromną ekscytacją opowiadał o takiej możliwości na australijskiej Fraser Island… niestety nasze zamiary skończyły się spektakularną wpadką, o której przeczytacie tutaj.

Ślady opon na Ninety mile beach

Tym razem jednak, na wyspie północnej w Nowej Zelandii byliśmy na dobrej drodze do zrealizowania chłopięcych marzeń. Nie przeszkodził nam w tym nawet brak prawdziwego terenowego samochodu, bo 90 mile beach, która znajduje się na najbardziej wysuniętym na północ krańcu wyspy północnej, jest oficjalnie zarejestrowaną autostradą i równocześnie bardzo ładną plażą. Równa i twarda jak stół idealnie nadaje się na przejażdżkę samochodem. Wrażenia są bardzo unikalne, zwłaszcza przy otwartych szybach.

Przejażdżka po Ninety mile beach, która oficjalnie jest jedną z krajowych autostrad Nowej Zelandii.
Widoki są zachwycające.
90 mile beach

Z oczywistych przyczyn Ninety Mile Beach stała się nie lada atrakcją turystyczną, zwłaszcza po tym jak Jeremy Clarkson w jednym z odcinków Top Gear ścigał się po niej Toyotą Corollą z olimpijskim jachtem. Popularne są też turystyczne przejażdżki aż do wydm Te Paki, które słyną z sandboardingu – więcej o tym w poniższym wpisie ↓

Sandboarding, czyli zjazd na desce z wielkiej wydmy – Nowa Zelandia jest super!

My, co prawda nie dotarliśmy tą drogą do słynnych wydm, ale spędziliśmy miło dzień jeżdżąc wzdłuż wzburzonego oceanu i wylegując się na plaży.

Wydmy przy 90 mile beach

Continue Reading

Magiczny Sylwester w Zatoce Duchów (Spirits Bay) – Nowa Zelandia

Zbliżał się koniec 2017 roku a nas otaczały święte wzgórza Maorysów, po których biegały stadami dzikie konie. Prawie idylliczny krajobraz mimo dość sporej grupy kampingowiczów, którzy również postanowili spędzić Sylwestra na tym najdalej wysuniętym na północ krańcu Nowej Zelandii – w Zatoce Duchów. Tym razem również, żeby się tu dostać, pokonaliśmy bardzo długi odcinek szutrowej krętej drogi, który na szczęście nie pozostawił zbyt wielu śladów na karoserii naszego przytulnego i niezastąpionego domu na kółkach. Po długich poszukiwaniach odpowiedniego miejsca na zatłoczonym kempingu, wreszcie znaleźliśmy zaciszny zakątek z widokiem na góry i ruszyliśmy na plażę. W końcu Sylwester w Nowej Zelandii to środek wakacji więc pogoda sprzyjała plażowaniu.

Nasz cichy zakątek z widokiem na świętą górę Maorysów.

Po kilkunastu minutach spaceru wydmami, naszym oczom ukazała się przepiękna zatoka: różowy piasek i szmaragdowa woda.

Plaża w Spirits Bay

Zatoka Duchów jest zachwycająca!

Ja oczywiście pognałam do wody a Marcin został wygrzewać się na słońcu.

Spirits Bay

W porze obiadu czuć już było sylwestrowy nastrój. Gdzieś po drugiej stronie kempingu rozkręcała się maoryska impreza w hawajskich strojach, w innych miejscach słychać było subtelne tony muzyki, które umilały nam ostatni w 2017 roku obiad. Na zachód słońca wybraliśmy sobie zaciszne miejsce na wydmach. Romantyczny purpurowy zachód słońca rozświetlił ostatni raz w starym roku Spirits Bay.

Zabawa zaczęła się na dobre. O północy znowu wybraliśmy się na plażę, żeby podziwiać zadziwiająco długi pokaz sztucznych ogni, które jak się okazało w dużych ilościach przywieźli ze sobą lokalsi.

To była magiczna i niezapominania sylwestrowa noc w Zatoce Duchów!!!

Continue Reading

Boże Narodzenie na końcu świata – dzika plaża, kaczki, krowy i choinka z patyków – Nowa Zelandia

W Nowej Zelandii byliśmy już drugi miesiąc i nieuchronnie zbliżał się ten czas: święta Bożego Narodzenia, czyli długie letnie wakacje w kraju Hobbita. Niestety jest to trudny czas na znalezienie tanich i atrakcyjnie położonych miejsc kempingowych, zwłaszcza że wyspa Północna jest gęściej zaludniona i ma mniej dzikich, darmowych miejsc postojowych dla kamperowiczów.

Świąteczny nastrój zapanował również w naszym domu na kółkach.

Mimo zatroskanych ostrzeżeń jednej z właścicielek kempingu, na którym się zatrzymaliśmy na noc, że trzeba zarezerwować miejsce wcześniej, bo to w Nowej Zelandii są popularne wakacje, które każdy chce spędzić na łonie natury, postanowiliśmy iść na żywioł i pojechać w ciemno. Z sieci wielu państwowych DOC campistes (Departament of Conservation Campsites) i prywatnych kempingów wybraliśmy odludny, duży i trudno dostępny kemping DOC w zatoce Port Jackson na półwyspie Coromandel. Parę dni przed Wigilią, dobrze zaopatrzeni, optymistycznie wyruszyliśmy znaleźć jakieś miłe miejsce na kilkudniowy postój.

Droga, jeszcze asfaltowa, na półwyspie Coromandel.
Malownicze widoki na półwyspie Coromandel.

Po długiej i bardzo malowniczej acz krętej asfaltowej drodze, przyszedł czas na ten bardziej wymagający kawałek: około 20 kilometrów nieutwardzonej, bardzo wąskiej i czasami podmokłej szutrowej ścieżki, na której trzeba było się mocno nagłowić jak się wyminąć z samochodem jadącym z naprzeciwka. Po jednej stronie piętrzyły się strome grzbiety górskie, po drugiej iskrzyła się niebieska toń oceanu, która z każdym kilometrem niebezpiecznie się oddalała. Nasz biedny, wcale nieterenowy samochód dzielnie walczył na stromych podjazdach i wybojach. W duchu modliłam się cicho, żeby tylko nic się nam nie zepsuło, bo mimo świątecznego wzmożonego ruchu znajdowaliśmy się na odludziu i może raz na godzinę wymijaliśmy jakiś samochód, albo widzieliśmy ludzi.

Szutrowa droga najpierw wiła się tuż przy plaży…
… pod koniec zaczęła wznosić się ostro w górę…
czasami tuż nad błękitną przepaścią.

Na szczęście pogoda nam sprzyjała – parę tygodni później z powodu ulewnych deszczy i silnego wiatru, półwysep Coromadel został odcięty od świata, bo większość dróg, po których jechaliśmy, nawet tych asfaltowych, zniknęła całkowicie pod naporem wody i silnych wiatrów. Po kilku godzinach dojechaliśmy do celu. Z duszą na ramieniu poszłam zarejestrować nasz przyjazd do strażników parku, którzy opiekowali się kempingiem. Miałam nadzieję, że jednak nam nie odmówią świątecznego pobytu. Przyjęli nas bardzo miło i mimo że widziałam lekkie wahanie w ich oczach jak powiedziałam, że nie mamy rezerwacji, to zaraz usłyszałam wesołą odpowiedź, że raczej znajdzie się dla nas miejsce, ale w bardziej oddalonej części kempingu. Dla mnie była to świetna wiadomość, zwłaszcza, że ta oddalona część kempingu, głównie od centralnej kuchni, była mniej zaludniona i miała wszystkie potrzebne nam wygody: widok na ocean, budkę z zimnym prysznicem i drewniany wychodek.

Byliśmy w siódmym niebie!

Szczęśliwi i gotowi na Święta Bożego Narodzenia na półwyspie Coromandel w Jackson Bay.

Mimo ostrzeżeń, że miejsca bliżej wody są mniej osłonięte od wiatru, postanowiliśmy ustawić się na nieosłoniętym wzgórzu, które jednak gwarantowało nam piękne widoki.

Zatoka Jackson Bay na półwyspie Coromandel.

Znaleźliśmy się w błogim zawieszeniu. Dookoła nas strome wzgórza, na których niczym rozsypany mak pasły się czarne krowy. Przed nami rozpościerała się długa piaszczysta plaża… tak to był nasz mały osobisty raj, który tylko czasem zakłócały ludzkie odgłosy lub zbyt głośno puszczona muzyka z sąsiedniego kampera.

Nasz mały osobisty raj.
Plaża w Jackson Bay.
Nasze sąsiadki na okolicznych wzgórzach.

W Wigilię, żeby podkreślić świąteczny nastrój, Marcin zbudował choinkę z tego, co znalazł na plaży, a ja przygotowałam symboliczną wieczerzę. Przy kolacji towarzyszyło nam stado kaczek, które jednak nie przemówiły ludzkim głosem.

Marcin buduje choinkę z tego, co znalazł na plaży.
Ja przygotowałam posiłek Wigilijny w zachodnim stylu: czyli same rarytasy no i oczywiście jajka…
Kacza rodzina.
W Wigilię zdarzył się cud i ujrzeliśmy takie oto słońce otoczone tęczą…

Czas w Jackson Bay upływał nam na orzeźwiających kąpielach, męczących wypadach na pobliskie wzgórza i miłym wylegiwaniu się na słońcu.

Żeby zobaczyć zatokę z góry trzeba było wdrapać się na strome wzgórza.

Po kilku dniach tej błogiej sielanki postanowiliśmy ruszyć dalej i opuścić malowniczy półwysep Coromandel. Mimo kolejnej groźby braku miejsc, bo tym razem zbliżał się Sylwester, ruszyliśmy na najdalej wysunięty punkt wyspy Północnej: Cape Reinga. Naszym celem była Zatoka Duchów!

Błoga sielanka w Jackson Bay.
Continue Reading

Sandboarding, czyli zjazd na desce z wielkiej wydmy – Nowa Zelandia jest super!

Jedną z atrakcji wyspy północnej jest Giant Te Paki Sand Dunes, czyli ogromne piaszczyste wydmy nieopodal najbardziej wysuniętego na północ punktu Nowej Zelandii Cape Reinga.
Na miejscu można wypożyczyć deskę za 10 NZD od miłego Maorysa, który przed wyruszeniem na wydmę, jak już zbierze się kilka chętnych osób, robi krótkie szkolenie o tym jak trzymać deskę i jakie zachować zasady bezpieczeństwa. Niestety bezmyślnie zasugerowaliśmy się resztą grupy i zostawiliśmy w wypożyczalni buty, jak się później boleśnie przekonaliśmy, był to wielki błąd. Nagrzany do granic naszej wytrzymałości piasek mocno parzył nas w stopy. Nie było niestety od niego ucieczki. Na własnym ciele doświadczyliśmy jak bardzo sadystyczne i okrutne było karanie skazanych, których wypuszczano boso na pustynię. Prawdziwa tortura! Następnego dnia całe stopy miałam w małych pęcherzach, ale mimo wszystko warto było je odparzyć!

Sandboarding na Giant Te Puki Sand Dune
Wydmy są na prawdę ogromne.
Mimo upału, dużych odległości, stromych podejść i bolących stóp, widoki zapierały nam dech w piersiach.

Sandboarding jest niezwykle emocjonujący, zwłaszcza gdy wydmy są ogromne i bardzo strome. Trzeba też bardzo uważać, żeby nie ześlizgnąć się z deski, bo kontakt z szorstkim piaskiem przy dużej prędkości nie jest wcale przyjemny. Drugim zagrożeniem przy zjeździe są nierówności. Jeżeli źle wybierzemy trasę i przy pełnej prędkości uderzymy w jakąś nierówność, to jest to takie uczucie jakbyście zderzyli się z kamieniem, albo z jakąś betonową barierą. Nic przyjemnego.

Wydmy były na prawdę strome. Za pierwszym razem miałam spore obawy przed zjechaniem w przepaść.

Oczywiście za pierwszym razem miałam niezłego pietra, ale jakoś przeżyłam i bardzo mi się spodobało. Pewnie spędzilibyśmy na wydmie cały dzień, gdyby nie to, że nasze stopy płonęły i po każdym zjeździe musieliśmy wspiąć się na wysoką i stromą wydmę, co wcale nie jest łatwe, gdy przy każdym kroku osuwa się piasek spod nóg. Nie wzięliśmy też wody, więc po godzinie zabawy szybko zbiegaliśmy na dół, żeby ochłodzić stopy w pobliskim strumieniu.

Zjeżdżanie na desce z wydmy to świetna zabawa!
Palące morze piasku.

Koniecznie spróbujcie zjazdu na desce z wydmy! Zabawa gwarantowana!

Continue Reading