W poszukiwaniu pingwinów… – Philip Island, Melbourne

Na wyspę Philip Island wybraliśmy się głównie w poszukiwaniu pingwinów. Od kogoś usłyszeliśmy, że właśnie tam najłatwiej zobaczyć pingwiny w Australii. No cóż, może to i prawda, ale niestety okazało się, że jest to droga przyjemność, która raczej przypomina cyrkowe show niż cierpliwe czekanie w zaroślach i wypatrywanie tych dzikich ptaków. Jeszcze 10 lat temu po prostu szło się na plażę, na którą o zmroku tłumnie wypływały pingwiny. Obecnie, w miejscu zarośli zbudowano dużą trybunę, na której codziennie zasiadają setki osób, żeby przyjrzeć się grupce małych pingwinów, które na plaży chcą bezpiecznie spędzić noc. Podobno kiedyś cała plaża była aż czarna od małych główek, teraz można zobaczyć tylko małą grupę. Z jakiegoś powodu pingwinów na plaży jest coraz mniej. Dlaczego? Tego do końca się nie dowiedzieliśmy. Może zmęczyło ich celebryckie życie i znalazły jakąś mniej obleganą plażę albo dopadły ich skutki zanieczyszczenia środowiska. Nam na Philip Island udało się sfotografować tylko martwego pingwina na innej plaży i dzikie gęsi.

Czyżby chciały nam coś powiedzieć?

Stwierdziliśmy, że nie będziemy siedzieć w tłumie gapiów na trybunach i naiwnie mieliśmy nadzieję, że na pobliskiej plaży uda nam się chociaż z daleka zobaczyć jakiegoś pingwina. Niestety: zobaczyliśmy tylko kilka kangurów i ładną dziką plażę.

W oddali widać światła trybun na plaży z pingwinami.

Warto było jednak odwiedzić Philip Island ze względu na wulkaniczne widoki i surferskie klimaty.

Philip Island

Nie daliśmy jednak za wygraną i dzięki sprawdzonej informacji jednego z naszych znajomych lokalsów z Melbourne poszliśmy wieczorem na molo w dzielnicy St. Kilda. Ku naszemu zaskoczeniu pingwiny się pojawiły i nawet można było je zobaczyć z bardzo bliska!

Molo w St. Kilda
Jeden z pingwinich aktorów wieczoru.

Tutaj też niestety mali mieszkańcy nabrzeża muszą znosić celebryckie życie. Codziennie wieczorem zbiera się spory tłumek gapiów, żeby je zobaczyć. Doszło już do tego, że pingwinów bronią wolontariusze uzbrojeni w latarki z czerwonym światłem i odblaskowe kamizelki.

Tłumy gapiów w porcie i zdezorientowany pingwin.
Wolontariuszka oświetla na czerwono pingwina.

Podobno pingwiny nie rejestrują czerwonego światła więc jest to najlepszy sposób, żeby je podglądać. Wśród kamieni na nabrzeżu wypatrzyliśmy kilka gniazd, w których na wieczorny powrót rodziców z jedzeniem czekały małe pingwinie pisklaki. Była też wydra. I morze jachtów w porcie.

Widok na centrum Melbourne z molo.

Było to też nasze najbliższe spotkanie z pingwinami. Później jeszcze jeden raz czekaliśmy kilka godzin zziębnięci na plaży aż pojawi się biało-czarna pingwinia postać. Było to już w Nowej Zelandii i owszem pingwin się pojawił, ale tylko jeden i na widok gapiów szybko zawrócił, chyba ostrzegł też resztę, żeby nie wychodziła, bo jakieś dziwne foki zajęły plażę…

O zmroku pingwiny wychodzą na ląd co raz liczniej.
Continue Reading

GOR – Great Ocean Road, czyli dramatyczne krajobrazy

Bardzo podoba mi się angielskie określenie dramatic landscape, które idealnie pasuje do widoków jakie można zobaczyć wzdłuż całej Great Ocean Road. Oprócz zapierających dech w piersi stromych, spadających prosto do morza wzgórz, silnego wiatru i deszczu, w czasie całej podróży towarzyszyły nam ogromne sztormowe fale, które odcisnęły na mojej psychice właśnie takie ‚dramatyczne’ piętno. Otóż szukając pewnej kotwicy, pozostałości po rozbitym dziewiętnastowiecznym statku, nabawiłam się falofobii (jeśli takie określenie istnieje)…

Dojście do drugiej kotwicy.
Pierwsza kotwica.

Mieliśmy to szczęście, że mogliśmy odwiedzić GOR poza szczytem sezonu: mniej ludzi = wolne miejsca na kempingach. Jedynym minus stanowiła, kapryśna sztormowa pogoda i bardzo zimne mokre noce. Z tego powodu spanie w prowizorycznym namiocie, przystosowanym raczej do wysokich temperatur i braku deszczu, było ekstremalnie trudne. Zmarznięci i przemoknięci postanowiliśmy spać w naszej małej Toycie Corolli, co jak na nas było nie lada wyczynem (ja mam 180 cm wzrostu a Marcin 192 cm). Jak nam się to udało? Zobaczcie filmik:

GOR jest tłumnie odwiedzane z powodu sławnych 12 Apostołów, czyli wapiennych kolumn wystających z morza. Owszem widok ten robi wrażenie, ale mi szczerze mówiąc bardziej podobały się inne, mniej odwiedzane fragmenty GOR, gdzie jeszcze mogliśmy znaleźć puste plaże i dzikie bezludne zakątki.

12 Apostołów.
Tłumy turystów.

Jedna z plaż przy GOR

Kawałek dalej za 12 Apostołami znajduje się jeszcze kilka ciekawych miejsc widokowych, też tłumnie odwiedzanych, ze względu na swój dramatyczny krajobraz. Wśród nich pozostałości po sławnej formacji skalnej London Bridge, która dość niedawno zawaliła się do morza, na szczęście bez ofiar.

London bridge Arch

GOR wymaga częstych napraw przez położenie obok oceanu i wapienne podłoże.

GOR to nie tylko morze. Jeśli ktoś dysponuje większą ilością czasu polecamy przejechać się drogą w głębi lądu wśród starego lasu, który rzeczywiście robi wrażenie.
Można też poszukać koali, które ponoć najłatwiej spotkać na drodze do Cape Otway Lighthouse. Nam się to udało.

Koala na drodze do latarni.
Koala przy kempingu Kennet River

Optymistycznie założyliśmy, że dwa tygodnie starczą nam na dojechanie aż do Adelaide, jednak zrezygnowaliśmy z tego pomysłu i dotarliśmy tylko, lub aż, do Mount Gambier, gdzie znajdują się wulkaniczne jeziora. Australijskie odległości i zimowa, deszczowa pogoda zdecydowanie nas pokonały. Większość zorganizowanych wycieczek dociera do Peterborough. Za tym miasteczkiem GOR odbija od wybrzeża w głąb lądu dlatego nie stanowi już tak dużej atrakcji turystycznej. Oficjalnie Great Ocean Road liczy 243 km i ciągnie się od Torquay do Allansford.

Szczegóły miejsc, które warto odwiedzić na Great Ocean Road we wpisie poniżej:

GOR – miejsca, które warto zobaczyć na Great Ocean Road

Continue Reading