Czwarta nad ranem. Ulewny deszcz wali w okna naszego samochodowego domu. Jeszcze z zamkniętymi oczami myślę sobie, że mogłoby się okazać, że to tylko sen, bo za chwilę musimy wstać i przyszykować się do długiej wędrówki. Tak już jest, że to co wartościowe wymaga wyrzeczeń. Od początku było dla mnie jednak jasne, że ten trekking będzie wymagający i zarazem zachwycający. Tak też na szczęście było, bo żadna deszczowa chmura nie zakłóciła nam podziwiania widoku czerwonego wulkanu Red Crater (1886 m n.p.m) i nieziemsko zielono-żółtych wulkanicznych jezior. I tym razem, mimo niekorzystnych prognoz pogody, mieliśmy dużo szczęścia.
Jak zwykle w ostatniej chwili zdecydowaliśmy, że idziemy. Dzień wcześniej na łeb na szyję obdzwanialiśmy lokalnych przewoźników, żeby dopisali nas jeszcze do listy pasażerów i zawieźli na początek trasy. W końcu kupiłam 2 bilety przez internet, ale nie dostałam potwierdzenia. Na szczęście recepcjonista z kempingu znała właściciela autobusu i dała nam do niego numer. „Na gębę” potwierdził, że nas zabierze. Stawiliśmy się więc o 5:30 w Ketetahi car park , żeby zostawić samochód i podjechać autobusem na początek trasy. Wszystko poszło gładko i załapaliśmy się na podwózkę w pierwszej turze. Trekking cieszy się tak dużą popularnością, że należy rezerwować miejsca wcześniej. O 6:30 wyruszaliśmy już na szlak z Mangatepopo Car Park. Na tablicy widnieje informacja, że czeka nas przynajmniej 6 godzin 20 min wędrówki, żeby pokonać całą trasę.
Deszczowe chmury przewiał wiatr i zza wierzchołków gór ukazał nam się wschód słońca.
Początkowy płaski odcinek pozwala rozgrzać się przed wymagającą wspinaczką na zbocza krateru.
Po kilku godzinach docieramy do celu. Warto się spocić bo widoki są księżycowe.
Chwila odpoczynku, żeby odbudować siły przed kolejną wspinaczką i nacieszyć oczy widokiem majestatycznego wulkanicznego stożka Red Crater.
Żeby zobaczyć jeziora trzeba jeszcze troszkę pocierpieć. Osuwający się wulkaniczny żwir nie ułatwia trekkingu. Grzęzną w nim stopy i zamiast do przodu zsuwamy się po zboczu. Schodzenie też nie jest łatwe w takich warunkach. Marcin jest już wprawiony po zdobyciu indonezyjskiego wulkanu Rinjani (relacja tu), ja jakoś sobie radzę. Nadciągają chmury, ale jeszcze przez chwilę z daleka możemy podziwiać taflę trzeciego jeziora, które spowije mgła jak już do niego dojdziemy. Tymczasem pozostałe dwa wulkaniczne oczka wodne wzorowo pozują nam do zdjęć.
Schodzenie ze szlaku, niestety już głównie we mgle, zajmuje nam kolejne godziny. W dole majaczy jezioro Taupo, przy którym spędzimy noc, ale wcześniej zmęczeni musimy odnaleźć na parkingu nasz samochodowy dom i zregenerować siły przed dalszą podróżą. Trekking przez Tongariro Crossing z pewnością jest warty wysiłku!