Gejzery, bulgocące bagna i szampańskie jezioro – Waiotapu i Rotoura

Zrobiliście kiedyś mini gejzer ze znanego napoju musującego i dropsa? Dobra zabawa prawda? My wybraliśmy się na pokaz wybuchu ciut większego gejzeru, ale również sprowokowany przez działanie człowieka, bo skoro można zwykłymi płatkami mydlanymi wywołać wybuch to czemu by na tym nie zarabiać… Tak to właśnie się odbywa w geotermalnym parku Wai-O-Tapu.

Gejzer Knox Lady

Raz dziennie po specjalnym wstępie w dwóch językach, maorysku i angielsku, hostessy sypią mydliny do gejzeru Knox Lady, żeby zgromadzona licznie publiczność mogła oglądać spektakularny wybuch.
Robi wrażenie, ale jednak atmosfera atrakcji turystycznej i sztuczna oprawa sprawiają, że całość zatraca swój naturalny charakter.

Wstęp do wybuchu gejzeru: dwie hostessy opowiadają legendę o Lady Knox po maorysku i angielsku.

I płatki mydlane lądują w środku… teraz wszyscy z niecierpliwością czekają na wybuch…

Po kilku minutach coś się zaczyna dziać…
Aż wreszcie jest! Można zacząć sesję zdjęciową na tle gejzeru.

Na mnie osobiście oglądanie na żywo bulgocącego bagna zrobiło większe wrażenie. Sądzę też, że samo zwiedzanie parku Wai-O-Tapu jest o wiele atrakcyjniejsze niż pokaz gejzeru, ale zawsze warto samemu zobaczyć i ocenić.

Fascynujące bulgocące bagno.

Wai-O-Tapu – park geotermalny

Wejście do geotermalnego parku Wai-o-Tapu

Fluorescencyjne jeziora i silny zapach siarki na każdym kroku przypominają jak bardzo aktywny wulkanicznie jest ten teren. Ciarki przechodzą po plecach. Zwłaszcza gdy stoi się obok szampańskiego jeziora rozgrzanego do temperatury wrzenia, tak że para skutecznie zakłóca pole widzenia.

Park geotermalny Wai-o-tapu
Szampańskie jezioro. Uwaga: śmiertelnie niebezpieczne, mimo że bardzo piękne i kolorowe.

Gorąca para zasłania szampańskie jezioro, gdy zawieje wiatr.
Champanhe pool znajduje się w środku 700 letniego krateru wulkanicznego.
Szampańskie jezioro (Champanhe pool).

Idę i zastanawiam się czy ziemia się pode mną nie zapadnie. Dobrze, że wytyczyli bezpieczne szlaki dla turystów… ale i tak w razie jakiegoś trzęsienia lub innej erupcji nie wiadomo gdzie pojawi się kolejna dziura… to jeden z najbardziej aktywnych wulkanicznie terenów na ziemi. Prawdziwie piekielna atmosfera 🙂

Bezpiecznie wytyczone szlaki…

Do wulkanicznych atrakcji należą też różnokolorowe jeziora. Największe wrażenie robi to fluorescencyjne.

Fluorescencyjne jezioro.

Szmaragdowe jezioro.

Cały region wokół jeziora Rotoura słynie właśnie z takich wulkanicznych/geotermalnych atrakcji, jak również z pokazowych maoryskich wiosek, za wstęp do których należy słono zapłacić. Nam wystarczył widok maoryskich rodzin w Mcdonalds, który bardzo dobrze obrazował w jaki sposób ich dawne tradycje przenikają się ze współczesną kulturą. Wojownicze wymalowane twarze i amulety z nowozelandzkiego zielonego kamienia na szyjach wyraźnie zaznaczają ich etniczną przynależność i hierarchię w rodzie. W mieście Rotoura można znaleźć wiele sklepów z maoryskim rękodziełem.  Jest to również najważniejszy ośrodek kultury maoryskiej. Tu znajduje się jedyny w Nowej Zelandii maoryski teatr.

Połączenie maoryskiej i zachodniej kultury.
Jezioro Rotoura
Continue Reading

Wulkan Rinjani – godzina próby, czyli o tym jak oddałam buty, żeby wejść na szczyt moich możliwości.

Nowy krater wulkanu Rinjani

POCZĄTEK

Zupełnie spontanicznie podjęliśmy decyzję: idziemy na wulkan! W końcu jesteśmy w Indonezji, kraju wulkanów. W związku z tym, że byliśmy akurat na wyspie Lombok, padło na drugi co do wysokości wulkan Indonezji: Mount Rinjani (3726 m n. p. m.). Przez pierwsze kilka minut byłam bardzo podekscytowana wyprawą. Jednak cały mój entuzjazm topniał w miarę jak czytałam kolejne relacje z trekkingów na wulkan. Były delikatnie mówiąc mocno zniechęcające. Przez 2 dni czułam ogromny stres czy uda mi się przezwyciężyć mój lęk wysokości (tak, chodzę po górach i mam lęk wysokości, po prostu z nim walczę) i uwsteczniającą się wraz z wiekiem kondycję fizyczną, której wcale nie pomagam długimi treningami. Mimo wszystko postanowiliśmy spróbować. Kolejnym wyzwaniem była cena trekkingu. Oficjalnie nie można samemu zdobywać szczytu, bo jest to zabronione. Tak naprawdę można, tylko trzeba mieć odpowiednie przygotowanie fizyczne i wnieść cały potrzebny ekwipunek na plecach. Może się również zdarzyć, że spotkacie się z wrogo nastawionymi przewodnikami / tragarzami na szlaku, złymi, bo nie skorzystaliście z ich usług albo z trudnościami z dojazdem etc. Na pewno trzeba wykazać się uporem, żeby zrobić to na własną rękę. (Wcześniej trzeba zarejestrować się przy wejściu i zapłacić opłatę – dla obcokrajowców 150 000 rupii, a w weekendy jeszcze wyższą). My jednak nie czuliśmy się na siłach, żeby podjąć się tego wyzwania sami, dlatego postanowiliśmy skorzystać z pomocy tragarzy i wzięliśmy udział w wycieczce zorganizowanej.

Jeden z tragarzy na szlaku. Najlepsze obuwie trekkingowe? Oczywiście klapki japonki. Prawda jednak jest taka, że tragarze wszystkie zarobione pieniądze przekazują rodzinom bądź przeznaczają na zwykłe życie. Jeżeli chcecie pozbyć się niechcianych butów to tutaj przyjmą je w każdych ilościach.

W Kucie oferty wycieczek zaczynały się od 3 milionów rupii za osobę, co wydało nam się kwotą zupełnie nierealną. W internecie, rekomendowane firmy, życzą sobie ponad 200 USD za podstawowy pakiet – jakieś szaleństwo, pomyślałam i zdecydowaliśmy się, że idziemy na żywioł i jedziemy bezpośrednio do wioski pod wulkanem, Senaru, żeby tam szukać tańszych ofert. W Indonezji nic nie jest proste, dlatego sam dojazd do Senaru też był kombinowany. Z Kuty (Lombok) do Senaru jest jakieś 130 km, co oznacza ponad 3 h podróż samochodem. Za prywatny transfer zapłaciliśmy jakiejś kobiecie 200 tyś rupii za osobę i następnego dnia o 7:00 rano czekaliśmy na samochód. Po jakiś 30 min przyjechał, ale siedzieli w nim już francuscy turyści, którzy chcieli dostać się na wyspy Gili. Jakoś się upchnęliśmy i przy głośnych dźwiękach reggae ruszyliśmy w drogę. Transfer jak się okazało nie był bezpośredni i w porcie Bangsal pan kierowca kazał nam wysiąść i powiedział, że któryś z kolegów zawiezie nas dalej. W Indonezji trzeba być człowiekiem dużej wiary i cierpliwości, bo większość rzeczy jest tu załatwiana sposobem „na gębę”. Wysiedliśmy i od razu zostaliśmy otoczeni przez obrotnych naganiaczy, którzy za wszelką cenę chcieli nam sprzedać trekking. I niestety im się udało. Piszę niestety, bo oczywiście przepłaciliśmy, ale przynajmniej mieliśmy już z głowy negocjacje i resztę organizacji wycieczki. W końcu zapłaciliśmy za 2 osoby 3 600 000 rupii (o 600 000 rupii za dużo), a ja jeszcze oddałam moje buty, bo chłopak, który z nami negocjował bardzo mnie o nie prosił, no i uległam (były to podróby adidasa, które kupiłam w Malezji za 40 zł). Suma sumarum, zapłaciliśmy więcej, bo mieliśmy mieć pakiet „delux”, który oznaczał 3 dniowy trekking (2N/3D) z początkiem w miejscowości Sembalun i który miał nam zapewnić mniejszą ilość osób w grupie (ta, sratatata….). Jak się później okazało, z powodu „świetnej organizacji” biura nie otrzymaliśmy wykupionego pakietu.

Zatem do rzeczy:

Z Bangsal dojechaliśmy do Senaru (jest to mała wioska niedaleko wejścia do rezerwatu z kilkoma hostelami i siedzibami biur, które organizują trekkingi). Dzięki wykupionej wycieczce mieliśmy zapewniony nocleg w domu u rodziny zaprzyjaźnionej z biurem (nie możemy narzekać, wszystko było świeżo wybudowane i nowe, woda w kranie też była, więc wszystko co trzeba). W biurze mieliśmy się dowiedzieć szczegółów na temat trekkingu… taaa gdyby nie to, że już coś wiedzieliśmy i udało nam się wypytać pewnego miłego Hiszpana, który właśnie wrócił ze szczytu, to byśmy za wiele się nie dowiedzieli, nie mówiąc już o tym, że na miejscu od razu nas poinformowano, że wyruszamy z Senaru razem z grupą 10 osobową. Gdyby nie to, że Hiszpan wcześniej nas uprzedził, że też miał taką sytuację i że w gruncie rzeczy to i lepiej dla nas, bo szlak z Senaru wiedzie najpierw przez dżunglę i jak świeci słońce to jest chłodniej niż na szlaku z Sembulan, to chyba bym zrobiła awanturę. A tak spokojnie przyjęłam ten fakt do wiadomości i poszliśmy przygotować się na wyprawę. Jeszcze tylko wypożyczyliśmy kijek trekingowy i drugą czołówkę (jest konieczna, bo na szczyt wchodzi się nocą).

Nasza grupa trekkingowa liczyła w sumie 12 osób.

DZIEŃ 1 – początek mordęgi

Ostrzeżeni przez Hiszpana, żebyśmy koniecznie zażądali darmowego śniadania przed wyruszeniem na szlak, wstaliśmy o 6:00 rano i o 6:30 byliśmy już w biurze… niestety wszyscy jeszcze spali. Jakiś miły pan powiedział nam, żebyśmy zaczęli krzyczeć, że chcemy jeść… nie zrobiliśmy tego, ale po jakiś 5 min pojawił się jeden z tragarzy, który obudził resztę kompanii. Dostaliśmy nasze śniadanie i pozostało nam już tylko czekać na resztę grupy. Około 7:30 dołączyło do nas 4 Hiszpanów w klapkach, krótkich spodenkach i t-shirtach (sic!), para z Holandii i matka z córką z Francji. Około 8:00 załadowano nas na pakę pick-up’a (przed wyruszeniem na szlak jeden z Hiszpanów postanowił jednak założyć adidasy i zabrać jakąś bluzę, bo ktoś mu powiedział, że będzie zimno…). Dojechaliśmy prawie do wejścia do parku (jakieś 15 min marszu).

Brama wejściowa do Parku Narodowego. Tu należy uiścić opłatę za wstęp. W naszym przypadku zrobił to przewodnik.

Początek szlaku wiedzie przez tropikalny las i dlatego jest dosyć duszno, ale przynajmniej przy dobrej pogodzie ostre słońce nie praży w głowę. Dla kogoś, kto nie wie, co go czeka dalej, ten odcinek może już wydawać się dosyć stromy. Na pewno jest wystarczająco pochylony, żeby się spocić. Dla mnie zawsze największym wyzwaniem jest kilka pierwszych godzin marszu, a zwłaszcza z jakimś ciężarem na plecach. Tym razem nie było inaczej. Kryzys dopadł mnie już po 15 minutach a co gorsza, czy to z powodu upału, czy z powodu intensywnego wysiłku zaczęło mi skręcać jelita i bardzo nierozważnie wzięłam nospę. Już po kilku minutach musiałam ostro walczyć z rozluźnionymi mięśniami, żeby zrobić kolejny krok pod górę. Po jakiś 2 godzinach dosyć szybkiego marszu (na ten odcinek jest przeznaczone 3 h) doszliśmy do tzw. Post II w którym mieliśmy zjeść lunch. Chwilę odpoczęłam i pobiegłam do leśnej toalety (oczywiście, żadnych toalet nie ma, trzeba robić „gdzie się da”, dlatego też na bocznych ścieżkach należy uważać na tzw. „miny”). W czasie oczekiwania na tragarzy, którzy na własnych plecach i w klapkach wnosili dla nas jedzenie, namioty, śpiwory, wodę, kuchenki gazowe i inne potrzebne akcesoria, nasz przewodnik podbiegł do mnie z pytaniem czy mieliśmy dzisiaj ruszyć z drugą grupą (z tą, która wychodziła z innej wioski), bo szef do niego dzwonił, że na nas tam czekają i że ta grupa jest za duża, bo ma za mało tragarzy… no żesz k….a!, pomyślałam, bo jeszcze poprzedniego dnia 3 razy się pytałam skąd będziemy wyruszać i z jaką grupą. Na szczęście byliśmy w Indonezji więc nie była to kryzysowa sytuacja, bo tutejsi mieszkańcy są królami improwizacji i już po kilku minutach przewodnik zapewnił nas, że wszystko ok i że będziemy mieli gdzie spać i co jeść. Uff, wizja powrotu i ponownego wchodzenia bardzo mnie przerażała. Po 2,5 godzinnym postoju na lunch (widocznie tragarze wyruszyli ze znacznym opóźnieniem), ruszyliśmy dalej. Zrobiło się jeszcze bardziej stromo i od czasu do czasu z lasu obserwowały nas stada małp. Niektóre nie były nastawione pokojowo, dlatego przydał nam się kijek trekingowy do ich odstraszania.

Początek szlaku z Senaru wiedzie przez gęsty tropikalny las.
Na szlaku można spotkać stada małp.

Po jakiejś godzinie nastąpił kolejny odpoczynek w Post III, a po nim 2 godzinny marsz do obozu. Na tym etapie wyszliśmy już z lasu i zrobiło się już bardzo stromo. Powoli szłam na końcu grupy, która obrała jak dla mnie zatrważające tempo, ciężko sapiąc.

Wyszliśmy z lasu…
i zaraz potem zrobiło się kamieniście.
Widoki były coraz ładniejsze.

Kamień za kamieniem, pokonywaliśmy ostatnie podejście prawie pionowo do góry (dwóch Hiszpanów na tym odcinków też już zwątpiło i nawet udało mi się ich wyprzedzić), doszliśmy do obozu, który znajdował się na wysokości około 2600 m n. p. m. i z którego z jednej strony rozpościerał się widok na krater i jezioro, a z drugiej na morze chmur i zachód słońca nad widoczną w oddali wyspą Bali.

Moja radość po dojściu w okolice pierwszego obozu.
Nasz obóz z widokiem.
Zachód słońca nad Bali i dywanem z chmur.
Widoki to zdecydowanie największy plus 3 dniowego trekkingu.

Widoki rekompensowały choć trochę moje przebyte cierpienie i ból. Zachód słońca i nocny gwiezdny spektakl były oszałamiające – pierwszy raz w życiu widziałam tyle gwiazd, w końcu nic ich nie zasłaniało, bo chmury były daleko pod nami. Po zmroku zrobiło się bardzo zimno (myślę, że w najgorszym momencie mogło być nie więcej niż 5 stopni). Dopiero teraz doceniłam mój ciężki plecak i założyłam na siebie wszystko co w nim miałam: 2 bluzki, polar, długie spodnie, kurtkę przeciwdeszczową, czapkę, skarpetki i rękawiczki, a na to wszystko śpiwór – dopiero wtedy zrobiło mi się ciepło i szczerze zaczęłam współczuć Hiszpanom, którzy mieli tylko krótkie spodnie i sweterek.

Po zmroku trzeba było schować się w namiocie, bo chłód był dotkliwy.
Rano z niecierpliwością czekaliśmy na słońca.

DZIEŃ 2 – oszałamiające widoki i ciężka końcówka

Dzień 2 – schodzenie do jeziora z nowym kraterem.

Dzień 2 zaczął się od przyjemnego schodzenia (o wiele bardziej lubię schodzić niż wchodzić: przy wchodzeniu się pocę i nie mogę oddychać), dlatego tym razem wyprzedziłam większość grupy, która na pionowych, kamienistych zejściach nie była już taka szybka i radośnie cieszyłam się przepięknymi widokami na szczyt i krater wulkanu.

Strome zejście do jeziora.
Nie ufajcie poustawianym barierkom, zazwyczaj są obluzowane.
Czasami ścieżka na chwilkę robiła się płaska i można było spokojnie cieszyć się widokiem wulkanu.
Najwyższy punkt / szczyt, który został po starym kraterze i nasz cel wędrówki.
Nowy krater, wciąż aktywny.

Po jakiś 2 godzinach doszliśmy do jeziora przy którym biwakowało kilka grup Indonezyjczyków (jest to dla nich święte miejsce dlatego organizują pielgrzymki na szczyt wulkanu i nad jezioro).

Nad jeziorem.
Namioty Indonezyjczyków, którzy zaraz obok łowili ryby na obiad.

Krater wulkanu Rinjani

Po krótkiej przerwie poszliśmy do ciepłych źródeł, które okazały się być prawie parzące. Chwilkę się obmyliśmy i wróciliśmy na obiad.

Droga do ciepłych źródeł, które w rzeczywistości powinny się nazywać parzącymi źródłami.

Nasi niezastąpieni tragarze wyczarowali nam sycącą zupę z makaronem, warzywami, jajkiem i ryżem (trzeba przyznać, że z niczego robili naprawdę smaczne rzeczy). Mimo zmęczenia zjadłam tylko trochę, bo wiedziałam, że czeka nas jeszcze mordercza 3 godzinna wędrówka w górę i bałam się o mój żołądek. Herbata z cukrem natomiast smakowała mi jak nigdy, było to coś cudownego dla wyczerpanego organizmu. Wiedząc co mnie czeka i jako że była dopiero 12:00 (do zmroku mieliśmy jeszcze 6 godzin) od razu powiedziałam przewodnikowi, że będę szła swoim tempem ostatnia i żeby na mnie nie czekał, bo jak ktoś próbuje mi pomóc lub pocieszyć to jeszcze bardziej mnie zniechęca i denerwuje: nie lubię po górach chodzić w grupie, a tym bardziej nie cierpię jak ktoś drepcze mi po pietach. Tak też zrobiłam.

Początek podejścia był naprawdę przyjemny: nie za stromy i z bardzo ładnymi widokami.
Widok z drugiej strony na jezioro.
Wciąż przyjemny marsz w górę.
Miejscami ścieżka jest bardzo wąska dlatego trzeba, co jakiś czas przystawać, żeby przepuścić schodzących lub tragarzy.
Wciąż w dobrym nastroju…
Niestety robiło się coraz stromiej i trudniej…

Raz, dwa, trzy, cztery…uff..raz, dwa, trzy, cztery, uff i tak przez kolejne 3 godziny po prawie pionowej ścianie do góry. Mimo lęku wysokości nie odczuwałam dyskomfortu, bo po pierwsze wchodziliśmy do góry, a po drugie ścieżka nie jest aż tak wąska i grzbiet wulkanu jest pokryty kamieniami i trawą. Mimo zmęczenia współczułam trochę ludziom, którzy musieli schodzić po tej trasie do jeziora. Mimo wszystko było łatwiej wspinać się na czworaka w górę po tych pionowych, gdzieniegdzie kamieniach. Szliśmy we dwoje i co kilka minut jakiś miły indonezyjski przewodnik mówił nam: „don’t worry, you are almost there” i szczerzył do nas zęby. Ci bardziej złośliwi mówili nam tylko: „Good luck!”. Nawet nie próbowałam patrzeć w górę, żeby się nie załamać. Nie będę rozwijać tematu, ale była to dla mnie bardzo wymagająca zarówno fizycznie jak i psychicznie droga. Byłam pewna tylko jednego: na pewno dojdę na szczyt do obozu, nie mam odwrotu (właściwie to droga powrotna była równie beznadziejna jak ta w górę, dlatego jeżeli cokolwiek się Wam stanie w trakcie wędrówki to jedynym ratunkiem są miejscowi tragarze, którzy mogą zanieść Was na plecach do wioski – innej opcji pomocy nie ma). Zdjęć z tego odcina drogi nie mam, bo byłam zbyt wyczerpana, żeby wyjąć aparat…

Nasz ostatni obóz w chmurach pod samym szczytem.

Około 16:00 dotarliśmy do obozu pod szczytem i poczuliśmy wielką ulgę. Popatrzyłam chwilę na stromy szczyt wulkanu i byłam już pewna: ja tam nie idę. Marcin postanowił być konsekwentny i zrealizować zamierzony cel. Za to go niezmiernie podziwiam!

Widok z obozu na jezioro.
Zachód słońca nad szczytem Rinjani.

Resztę wieczoru spędziliśmy na pogaduszkach, piciu bardzo drogich napojów z prowizorycznego sklepiku i podziwianiu zachodu słońca nad kraterem. Ja również z zainteresowaniem przyglądałam się obozom z kategorii „bardzo drogi pakiet” (w internecie niektóre osiągają absurdalne ceny 500 USD za osobę), w których znaleźć można było wszystko: od rozkładanych stoliczków, krzesełek po dmuchane materace w namiotach i królewskie posiłki w ramach których serwowano nawet trzy rodzaje owoców pokrojonych w równą kosteczkę. Jakiś absurd. Ale każdy ma prawo wyboru, skoro takie luksusy są dostępne i chcesz za nie płacić to czemu nie? Tylko po co? Są to zupełnie zbyteczne dodatki. Wysiłek i tak jest taki sam dla wszystkich (chyba że masz jeszcze osobistego tragarza, który wnosi Ci twój plecak…).

Zachód słońca.

DZIEŃ 3 – nocna pobudka, walka o życie na szczycie i bardzo długi marsz w dół

O 2:00 w nocy Marcin ruszył na szczyt. Ja zostałam w zimnym i mokrym namiocie i z niepokojem w sercu o mego wybranka, postanowiłam pospać jeszcze 2 godziny i obudzić się na wschód słońca. Z całej 12 osobowej grupy tylko 4 osoby zdecydowały się wejść na szczyt: turboszybka para z Francji, która dobiegła do nas spóźniona pierwszego dnia (z tym bieganiem wcale nie przesadzam), Marcin i narwany Holender. Wejście na szczyt odbywa się w nocy dlatego trzeba mieć ze sobą czołówkę. Podobno jest nieziemsko trudne, a to dlatego, że przez większość czasu idzie się po wulkanicznym żwirze, który się osypuje. W praktyce oznacza to, że stawiasz dwa kroki i zaraz zjeżdżasz jeden w dół: taka syzyfowa praca.

Droga na szczyt po wulkanicznym żwirze.
A na samym szczycie tłok o wschodzie słońca.
Widok na mały krater ze szczytu.
Trzeba zachować czujność w czasie robienia selfie i innych zdjęć.
Droga powrotna już nie po ciemku tylko w pełnym słońcu. Ponoć schodzenie to sama przyjemność.

Po powrocie do obozu, cały w czarnym pyle, Marcin powiedział mi, że wszedł tam tylko dzięki silnej psychice i że fizycznie pewnie bym nie dała rady. W 100% się z nim zgodziłam. Ja w czasie gdy odważni śmiałkowie zdobywali szczyt cieszyłam się wschodem słońca nad kraterem, który w nocy jakoś bardziej się ożywił i nad ranem zaczął wydobywać się z niego dosyć spory dym.

Wschód słońca w obozie pod szczytem.
Wschód słońca.
Przez noc wulkan znacznie się ożywił i zaczął wypuszczać sporo dymu.
Dym też zaczęli robić tragarze, którym przykazano zrobić coś z wszechobecnymi śmieciami, dlatego już od wschodu palą ogniska z plastikowych odpadów… Muszę przyznać, że na całym szlaku nie było aż tak brudno jak opisują to inni w internecie, ale wszystko to pewnie kosztem świeżego powietrza…

Około 8:00 rano wszyscy zjedliśmy śniadanie, śmiałkowie ze szczytu trochę odpoczęli i zaczęliśmy długą drogę w dół, która ze względu na pochylenie, odległość i piach wcale nie okazała się być aż tak łatwa. Pierwszy odcinek był bardzo zdradliwy z powodu wyschniętej ziemi. W mgnieniu oka osuwaliśmy się na piaszczystym i stromym zboczu w dół w sposób raczej niekontrolowany. Mięśnie bolały od prób utrzymania równowagi, w powietrzu unosiły się kłęby piaszczystego pyłu (dlatego warto mieć jakąś osłonę na twarz, np. maseczkę).

Zaczynamy schodzenie.
Luźny piasek chętnie się osuwał czemu towarzyszyły kłęby pyłu.
Na tym odcinku przydała się maseczka. Czarnych paznokci nie mogłam domyć przez następne 4 dni.

Po 2 godzinach droga nieznacznie się polepszyła, zrobiło się mniej stromo i pyliście.

Lawowe wzgórza.
Pośród wzgórz rzeka zastygłej lawy.
Rzeka lawy z bliska.

W Post II zjedliśmy lunch w towarzystwie licznych grup, które wchodziły od tej strony pod górę. Muszę przyznać, że bardzo się cieszyłam, że jednak nam się nie udało wyruszyć od tej strony, bo droga z Senaru jest zdecydowanie przyjemniejsza do wchodzenia.

Post II od strony Sembalun.
Liczne grupy wchodzących od strony Sembalun.

Jeszcze tylko kilka godzin przez lawowe pagórki i pola i byliśmy we wiosce Sembalun, gdzie musieliśmy poczekać jakąś 1h na transport do Senaru, bo podobno kierowca się rozchorował. Po 40 min jeździe na naczepie byliśmy z powrotem w biurze. Byliśmy niewyobrażalnie brudni i zmęczeni, ale nie było czasu na mycie, bo mieliśmy jeszcze tego samego dnia trafić na wyspę Gili Air, która była oddalona o jakieś 2 godz jazdy samochodem i łodzią. Mimo że pan szef biura kręcił głową, że nie zdążymy na czas do portu na łódź (rzeczywiście była już 16:00 a ostatnia publiczna łódź odpływała o 17:00), to ja stanowczo stwierdziłam, że nie ma opcji i że przecież zagwarantowali nam w cenie pakietu transport na Gili Air. Mimo opóźnienia i szaleńczej jazdy busem do portu (po drodze zatrzymały nas jeszcze ze 3 procesje ślubne), zdążyliśmy przed zmrokiem i wsiedliśmy na ostatnią prywatną łódź tego wieczora na Gili.

Dzięki naszemu umęczonemu wyglądowi szybko udało nam się spotkać dobrego człowieka, który za przyzwoitą cenę wynajął nam ładny domek z kuchnią niedaleko plaży. Pozostało nam już tylko odpocząć 😉 .

Główne zajęcie na Gili Air: leżenie i odpoczywanie!
Czasami też pójdziemy do kawiarni powspominać trudne chwile i piękne widoki z wulkanu, na który teraz patrzymy z wygodnych foteli 🙂  

ZOBACZ TEŻ:

GALERIĘ

INFORMACJE PRAKTYCZNE dot. TREKKINGU

FILM

 

Continue Reading