Ciężkie życie Backpackera, czyli o tym jak tanio podróżować po Australii – część 3 – JEDZENIE I INTERNET

Jedzenie

Jeżeli przyjechaliście do kraju kangurów na dłużej i nie boicie się gotować to nie musicie się martwić, że zakupy jedzeniowe nadwyrężą wasz budżet. Tak, jedzenie w restauracjach jest drogie więc jeżeli waszym celem jest zjedzenie lokalnych przysmaków w topowych restauracjach, to weźcie worek pieniędzy. Oczywiście są też tańsze jadłodajnie, ale i tak najtaniej wychodzi kupowanie i gotowanie samemu. Swoją drogą ceny w kawiarniach są praktycznie takie same jak w Warszawie np. 2 kawy i ciasto w centrum Cairns na deptaku kosztowały nas 16 AUD (jakieś 40 zł za 2 osoby – czyli mniej więcej tyle samo ile zapłacilibyśmy w warszawskich sieciówkach).

Kawa z widokiem na deptaku w Cairns.

Jedzenie w supermarketach jest zarówno tanie jak i drogie, w zależności co i gdzie kupujecie (oczywista, oczywistość), jednak gdy kupujecie na promocjach i nie zwracacie uwagi na markę, to w Australii można zrobić zakupy podstawowych produktów nawet taniej niż obecnie w Warszawie.
Prawie każdy z hosteli niskobudżetowych i płatnych kempingów w cenie noclegu oferuje możliwość korzystania z kuchni. Jeżeli nawet jej nie ma, a w pobliżu jest jakiś tani supermarket (tu przodują marki Woolworths i Coles), to na pewno znajdziecie w nim jakieś ciepłe i gotowe do spożycia danie (czasami nawet na terenie marketu są specjalne miejsca/ kawiarenki, żeby to z godnością uczynić, a nie na jakimś krawężniku przy drodze). Zazwyczaj po godzinie 13:00 w marketach wystawiane są promocje, czyli produkty o krótkim terminie spożycia (1-2 dni), ale wciąż jak najbardziej zjadliwe i smaczne. Kupując na promocjach można sporo oszczędzić, zwłaszcza jeśli chodzi o mięso np. średni stek wołowy (dla 2 osób) przed przeceną kosztuje około 6 AUD, po przecenie nawet 3-2 AUD (czyli taniej i smaczniej, bo mięso dużo lepszej jakości, niż w Polsce).
Warzywa i owoce są trochę droższe niż w Polsce, ale tu znowu możemy liczyć na przeceny, zwłaszcza sezonowe. Czasami warto zatrzymać się przy drodze przy stanowisku lokalnego rolnika lub wejść do dużych warzywnych magazynów na prowincji, bo tam ceny warzyw i owoców są często niższe niż w marketach. Przykładowo cena avocado w markecie wynosiła jakieś 4-6 AUD za sztukę, ale już u rolnika zdarzało mi się je kupić za 2 AUD (oczywiście bez avocado też da się żyć).

Z zakupionych w supermarkecie produktów można szybko ugotować w warunkach kempingowych smaczny obiad/kolację (potrzebna jest tylko mała przenośna kuchenka gazowa i jakiś garnek)

Wróćmy jeszcze na chwilę do kwestii gotowania: w Australii bardzo rozpowszechnione są ogólnodostępne elektryczne lub gazowe grille, z których każdy może korzystać (czasami za drobną opłatą – 1-2 AUD). Praktycznie w każdym miejskim parku, przy darmowych kempingach lub miejscach wyznaczonych na biwak/ piknik znajdziemy takie bardzo przydatne, zwłaszcza do grillowania mięsa lub ryby, urządzenie.

Ogólnodostępny grill elektryczny/ gazowy. Żeby go uruchomić należy wcisnąć przycisk, poczekać kilka minut aż płyta się nagrzeje i można grillować 🙂
Wiata z ogólnodostępnym grillem w miejskim parku w Townsville

Jeżeli podróżujecie samochodem to warto zakupić sobie kuchenkę turystyczną na wkłady gazowe (koszt kuchenki około 20 AUD, koszt wkładu około 3 AUD), wtedy gotować można praktycznie wszędzie (utrudnieniem jest tylko silny wiatr). Najtańszy sprzęt turystyczny znajdziecie w sklepach Target i Kmart.

Internet

Jeśli chodzi o dostępność i jakoś internetu, to Australia jest akurat w tym względzie sto lat za Azją…
W Azji, nawet w dżungli mieliśmy tani i dobrze działający internet (może jedynie wyjątek stanowi tu Malezja, gdzie internet jest ciut droższy i jakby wolniejszy). W Australii niestety Marcin musiał mocno ograniczyć swoją pracę zdalną, bo przez większość czasu nie było zasięgu, nawet żeby zadzwonić

Na tzw. outbacku zasięg telefoniczny praktycznie nie istnieje…

Sytuacja oczywiście jest dużo lepsza na wschodnim wybrzeżu, ale i tak zasięg i jakość sygnału słabnie po opuszczeniu większych miast. Oczywiście można taką sytuację tłumaczyć ogromnymi i często kiepsko zaludnionymi obszarami w jakie obfituje zwłaszcza centralna część Australii, ale jest ona też wynikiem przestarzałych technologi, które do tej pory są w użyciu. Z relacji miejscowych mogę śmiało stwierdzić, że sytuacja w ostatnich latach uległa znacznej poprawie. Tak czy inaczej internet w Australii jest drogi i poza większymi ośrodkami miejskimi bardzo kiepsko, o ile w ogóle, działa. Na australijskiej prowincji większość mieszkańców korzysta z internetu satelitarnego. Czasami najlepszym wyjściem jest udanie się do lokalnej biblioteki, gdzie zazwyczaj można korzystać z internetu za darmo (w bardzo popularnych miejscach, ze względu na duże zapotrzebowanie na tani internet wśród backpakerów pobierana jest drobna opłata).

Biblioteka miejska w Sydney. Australijskie biblioteki zazwyczaj bardziej przypominają multimedialne centra, idealne do spotkań, nauki i kreatywnego spędzania wolnego czasu. Praca na komputerze jest w nich bardzo wygodna.

Mimo wygórowanych cen dobrze jest jednak mieć jakąś australijską kartę sim (oczywiście kartę typu prepaid). My kupiliśmy aż 3 różnych operatorów:

  • Telstra jest zdecydowanie najdroższa, ale też ma największy zasięg, zwłaszcza jeśli chodzi o prowincję np. pakiet rozmów i 2,5 GB internetu (!) na 28 dni kosztuje 30 AUD, oczywiście są różne promocje, ale i tak korzystanie z internetu Telstry zawsze wychodziło nam najdrożej.
  • Optus ma też bardzo dobry zasięg i do tego bardziej elastyczne plany, np. można sobie doładować konto za 10 AUD i dopóki nie aktywuje się usługi nie jest naliczana żadna opłata, tylko w momencie kiedy zaczynamy korzystać z internetu lub dzwonić pobierane są np. 2 AUD za pakiet 500 MB. Inny plan Optusa za 30 AUD oferował nam aż 16GB internetu i nielimitowane rozmowy na 42 dni. 
  • Vodafone, ostatnia wypróbowana przez nas firma, jest jak dla mnie najbardziej korzystna finansowo jeśli chodzi o internet, jedyna jej wada jest taka, że ma mniejszy zasięg niż Optus i Telstra, ale w pobliżu większych skupisk ludzkich i w miastach działa bez zarzutu.

Jeżeli nie stać was na zakup karty sim, to zawsze pozostają restauracje Mcdonalds i biblioteki gdzie internet jest bezpłatny.

W hostelach też dostępne jest darmowe wi-fi, ale zazwyczaj ilość danych jest ograniczona.

Pakiety startowe wszystkich telefonii dostępne są w supermarketach. Następnie należy zarejestrować numer przez internet (czasami trzeba zrobić zdjęcie/ zeskanować jakiś dokument tożsamości np. paszport), chwile czekamy na aktywację i możemy korzystać 🙂 .

Zobacz też film

Continue Reading

Georgetown – miasto kolorowych murali i świątyń

Wielokulturowość to słowo klucz do poznania Malezji. W Georgetown widać ją jak na dłoni. To miasto, założone przez Brytyjczyków w XVIII wieku jako ważny port kolonialny, stało się domem dla rożnych grup etnicznych i religii.

Jedną z popularnych form zwiedzania Georgetown jest szukanie chińskich, muzułmańskich i hinduskich świątyń porozrzucanych po mieście. Wystarczy przespacerować się po zabytkowym centrum, żeby znaleźć miejsca kultu wszystkich tych trzech religii. (Jeśli chodzi o chrześcijan, to w Malezji najbardziej widoczni są Baptyści i ich kościoły). 

Kolorowa świątynia hinduska
Meczet
Świątynia chińska

Odkryliśmy też „mroczny” cmentarz luterański (przespacerujcie się pod wieczór, a poczujecie się jak w filmach grozy). 

Główna aleja cmentarza luterańskiego w Georgetown

Innym sposobem na eksplorację Georgetown są murale, których w mieście jest naprawdę dużo i trzeba przyznać, że niektóre są bardzo pomysłowe. Znajdowanie ich i robienie sobie zdjęć to z pewnością świetna zabawa.

Jeden z bardziej znanych murali w Penang (widnieje na większości koszulek kupowanych przez turystów)

Drugi z murali-symboli Penang
Większość murali zachęca do interakcji…

Są też mniej udane murale…
i seria murali ze scenkami z życia ulicy.

Trzecim motywem przewodnim zwiedzania Georgetown może stać się jedzenie. Podobno jest to kulinarna mekka całej Malezji. My jakoś nie wpadliśmy w zachwyt kulinarny, ale trzeba przyznać, że niektóre typowe przysmaki były dobre, np. mi bardzo przypadła do gustu kwaśna zupa Laksa. Marcin jak zwykle pozostał przy kuchni hinduskiej, która w Malezji wyjątkowo nam smakuje.

Kwaśna zupa „Laksa” smakuje prawie jak nasz kapuśniak tylko z dodatkiem chili 🙂

Można też rozkoszować się słynnymi azjatyckimi deserami, po które w niektórych częściach miasta ustawiały się kolejki, ale jak dla nas te słodkie „ryżowe gluty” nie są zbytnio atrakcyjnym przysmakiem, oczywiście kwestia gustu 🙂 . 

Trafiliśmy akurat na czas Ramadanu i dlatego mieliśmy okazję kupować jedzenie na licznych targach ramadanowych.

Można też szukać śladów kolonialnej przeszłości Georgetown. Typowo kolonialna część miasta przypominała nam znajome klasycystyczne kamienice z Krakowskiego Przedmieścia. Brytyjski duch kolonializmu zdecydowanie przetrwał w architekturze i we wnętrzach budynków. 

Mieszkaliśmy w bardzo stylowym hotelu, który kiedyś należał do właścicieli kompanii tytoniowej. Zachwycał nas przede wszystkim ogólnodostępny salon z widokiem na ocean.

Salon w Paramount Hotel, niestety przez zbyt duży kontrast na zdjęciu oceanu nie widać, ale w rzeczywistości jest widoczny 🙂

Po zabytkowym centrum miasta można poruszać się pięknie ustrojoną rykszą lub na piechotę, bo odległości nie są duże.

Więcej zdjęć z Georgetown i okolic w Galerii.

O okolicznych atrakcjach m.in. o małpiej plaży i świątyni KEK piszę w tym poście.

Georgetown (Penang) – informacje praktyczne

 

Continue Reading

Krokodyla daj mi luby…, czyli o tym, co jemy i jedliśmy w Tajlandii, Laosie i Wietnamie.

Krokodyl z rożna w wietnamskim mieście Nha Trang

Uwaga: ten tekst nie jest kompendium wiedzy na temat kuchni wyżej wymienionych krajów, jest raczej subiektywnym zestawieniem zdjęć i opinii na temat tego, co zdarzyło nam się jeść w czasie naszej podróży po tej części Azji.

Kilka zdań tytułem wstępu:

Od początku wyjazdu naszą główną zasadą było to, że żywimy się na ulicy lub w lokalnych przydomowych restauracjach i nie wybrzydzamy (jemy wszystko). W ten sposób nie tylko jest dużo taniej, ale też, jak się przekonaliśmy na własnej skórze, smaczniej i zdrowiej. Do tej pory nasze wrażenia kulinarne z „bardziej cywilizowanych” i droższych restauracji są, można delikatnie powiedzieć, niezadowalające… dlatego omijamy je szerokim łukiem. Jeśli chodzi o jedzenie pałeczkami wielokrotnego użytku i picie ze wspólnych kubeczków, to na razie nie odnotowaliśmy, żadnych większych przygód łazienkowych ani innych przypadłości, dlatego bez obaw ich używamy (oczywiście należy przed wyjazdem na wszelki wypadek pomyśleć o zaszczepieniu się przynajmniej na żółtaczkę pokarmową).

Uliczne stoisko z naleśnikami w Bangkoku. Można wybrać wersję z parówką lub z jajkiem sadzonym.
Mięsko na patyku, bardzo popularna zwłaszcza w Tajlandii (w Laosie i Wietnamie też się zdarza) forma przekąski.
Zawsze jest pora na przekąski w Tajlandii.

Czy jedzenie jest bardzo ostre? Najostrzejsze jedzenie jakiego próbowaliśmy było, jak do tej pory, w południowej i centralnej części Tajlandii. W północnej Tajlandii, Laosie i Wietnamie  podawane dania z reguły nie są ostre i każdy, według uznania, może sobie dosypać chili lub innych przypraw, które stoją na stolikach (wyjątek stanowią tutaj kanapki, ale jak się wcześniej zastrzeże, że „no chili”, to dostaniemy wersję łagodną). Profilaktycznie zawsze można się spytać czy coś jest ostre przed kupieniem danej potrawy. W Tajlandii np. pewna sprzedawczyni nie chciała nam sprzedać bardzo ostrego sosu do ryżu, bo powiedziała, że to nawet dla niektórych Tajów jest za ostre i faktycznie, jak później nas poczęstowano w pewnym tajskim domu tą potrawą, to prawie zwymiotowałam po łyżeczce (jakoś się powstrzymałam, ale pot od razu zalał mi twarz). Możliwości mamy dwie: albo próbujemy się dogadać, albo eksperymentujemy na sobie (przy tak niskich cenach, można sobie pozwolić na zakup nawet kilku dań). Obydwa sposoby zawsze dobrze się sprawdzają.

Ostra sałatka z papai z sosem krabowym, bardzo popularna w Tajlandii. W Laosie dostaniemy jej łagodniejszą wersję.

Dzielimy się jedzeniem. Azjaci w odróżnieniu od Europejczyków jedzą ze wspólnych talerzy, tzn. zamawiają po kilka dań na stół i czysty, ugotowany ryż. Każdy dostaje małą miseczkę na ryż, do której wkłada sobie troszkę z każdego dania, które stoi na stole. W Tajlandii przyjęte jest, że ze wspólnych talerzy nakładamy sobie jedzenie do miseczki łyżką (dlatego też nie wkładamy jej do buzi, chyba że jemy zupę) i jemy pałeczkami.
Sztućce: zazwyczaj dostajemy łyżkę i pałeczki, widelce też się zdarzają, noże bardzo rzadko. Np. zupę je się następująco: łyżkę trzymamy w lewej dłoni i pałeczkami, które mamy w prawej, nakładamy sobie na nią makaron i mięso. Ja oczywiście nie opanowałam tej sztuki (Marcin sobie świetnie radzi, a ja jem tutejsze zupy na przemian pałkami i łyżką…).

Zazwyczaj do zupy dostaniemy pałeczki i łyżkę. Tutaj Marcin zabiera się do jedzenia Bunu, który równie dobrze można zjeść pałeczkami bo ma mało wody/sosu.

Ale do rzeczy!

Zacznijmy od omówienia najważniejszego posiłku dnia, czyli śniadania.
Otóż rano wypada zjeść zupę, najlepiej taką z makaronem ryżowym i kawałkami kurczaka lub wołowiny (wersja light to sam rosołek ze szczypiorkiem i makaron). W zależności od kraju spotykaliśmy się z różnymi rodzajami zupy śniadaniowej (jest to nazwa trochę na wyrost, bo jak człowiek się uprze to dostanie wszystkie rodzaje zupy na śniadanie, bo zupę je się tutaj o każdej porze dnia i nocy), np., w Tajlandii do zupy wkłada się pulpeciki/ kuleczki ze zmielonego mięsa i raczej nie podaje się zieleniny (sałaty, ziół) w misce dla smaku, co jest bardzo charakterystyczne dla Wietnamu.

Typowa tajska zupa z kulkami mięsnymi lub rybnymi i makaronem ryżowym.
W laotańskich zupach znajdziemy więcej warzyw np. pomidora.
Zupa kleik ryżowy, bardzo sycąca.

W Laosie można dostać tzw. śniadanie drwala czyli ryż gotowany na parze  w bambusowych koszach (zwany tu również ‚sticky rice’), gotowaną zieleninę lub warzywa, wysuszone wodorosty z sezamem, omlet i ostrą pastę z rozgotowanych warzyw do ryżu (ryż jest bardzo lepki dlatego zbija się go palcami w małe placuszki i nakłada na niego pastę, powstaje swego rodzaju ryżowa kanapka). Zdecydowanie jest to posiłek przygotowany specjalnie dla osób ciężko pracujących na polu (jak się to zje rano, to ma się silę na cały dzień).

Laotańskie śniadanie drwala. Człowiek czuje się najedzony do wieczora.

Ogólnie w Laosie miałam wrażenie, że je się więcej warzyw (różne rodzaje kabaczków, dynię, ogórki, pomidory etc.), podczas gdy w Tajlandii i Wietnamie, oprócz mięsa, królują sałaty i wszelka zielenina (głównie szpinak, zioła, wodorosty, trawy morskie etc).
W Laosie i Wietnamie jako bonus śniadaniowy dostaniemy też francuską bagietkę (to obok majestatycznych budowli chyba największa korzyść z kolonizacji). Co prawda w Laosie w większości są one serwowane w dosyć czerstwej wersji, ale po dużej ilości ryżu i zupy w Tajlandii, nawet suchą bułkę je się z entuzjazmem, zwłaszcza, że czasami można ją dostać z bardzo przyzwoitą zawartością, np. jajkiem, serkiem topionym, kurczakiem, sałatą i pomidorem (majonez, keczup i sos chili na nasze życzenie też znajdą się w zestawie). W Wietnamie, zwłaszcza w centralnej i południowej części, bardzo popularne są kanapki Banh Mi, czyli taki prawie kebab we bułce francuskiej (generalne składniki są różne, w zależności, co dany sprzedawca ma na stanie, ale zawsze znajdziemy kawałki wołowiny i sos chili).

W Laosie i Wietnamie dostaniemy również bułeczki lub buły, jak wyżej, z ciasta francuskiego z nadzieniem (ser i szynka lub na słodko).

W bardziej turystycznych miejscach, jak się uprzemy, to również znajdziemy (za trochę wygórowaną cenę) europejskie zestawy śniadaniowe z sadzonym jajkiem, boczkiem, bułką, masłem, dżemem etc. W Wietnamie nawet w lokalnych kawiarniach zdarza się, że dostaniemy jajko sadzone z bułką, ale raczej bez dodatków. W Laosie i Tajlandii można też przygotować sobie samemu europejską wersję śniadania: kupić bułę i dodatki do niej w supermarkecie, ale i tak wychodzi drożej niż zupa.

Turystyczny zestaw śniadaniowy (cieszy oczy i podniebienie, ale uszczupla portfel)

Na obiad, jemy oczywiście ryż/ makaron ryżowy/ chiński makaron z dodatkami lub zupę. Tutaj w zależności od kraju i regionu mamy milion różnych wariacji. Ci, co nie czują głodu w ciągu dnia z powodu upału, w Tajlandii i Laosie mogą bez problemu przekąsić jakieś mięsko na patyku lub regionalny przysmak na słodko, np. pyszne małe naleśniczki/ ciasteczka z kokosowym nadzieniem na ciepło. Jeśli chodzi o przekąski na szybko, to z pewnością wygrywa Tajlandia (można tu kupić dosłownie wszystko i prawie na każdym rogu, człowiek na pewno nie będzie głodny). Najmniej przekąsek i ulicznych straganów jest w Wietnamie, gdzie raczej dominują stoiska z kanapkami i zupą (o braku wszechobecnych przekąsek w Wietnamie świadczy nawet fakt, że tu w końcu udało mi się schudnąć, co było niemożliwe w Tajlandii przy tak dużych ilościach pysznego jedzenia za grosze…).

Pyszne tajskie naleśniczki z kokosowym nadzieniem na ciepło… mniam…
Ryż z warzywami i kurczakiem a do tego obowiązkowy rosołek lub wywar z jakichś ziółek/ warzyw.
Wołowina z ryżem.
Wieprzowina z ostrym sosem. Marcin narzeka, że w Azji rzadko widuje duże kawałki mięsa, zazwyczaj wszystko na talerzu jest już pokrojone lub poszatkowane.
Słodka zupa z mleczkiem kokosowym, kurczakiem i ananasem.
‚Morning glory’, czyli smażony szpinak z czosnkiem i czasami z kawałkami mięsa (W Tajlandii jest przyprawiany na ostro, w Wietnamie i Laosie dostaniemy raczej wersję łagodną).

Jak do tej pory Marcin najczulej wspomina ryż z wołowiną, który przyrządziła mu pewna Laotanka na ulicy w małej wiosce Pak Beng, trzeba przyznać, że przyprawiła go po mistrzowsku… ja natomiast wspominam z czułością dwa wietnamskie buny: jeden rybno-mięsny w Ninh Binh, a drugi z sosem orzechowym w Hue. Bardzo też mi smakowały zupy w Laosie, w których nie tylko pływała zielenina i mięso, ale też można było znaleźć kawałki kabaczka, dyni lub pomidora. W Wietnamie bardzo dobre dania jedliśmy na targu w Hoi An. Bardzo nam też smakuje jedzenie w koreańskich restauracjach, ale to już materiał na inny post i inny kraj 🙂 .

Najlepszy bun jaki do tej pory jadłam w Wietnamie (było to na ulicy w Ninh Binh)
Ryż z owocami morza.
Bun z wołowiną (Hanoi) i makaron ryżowy z warzywami.

Na kolację, jemy oczywiście ryż/ makaron ryżowy/ chiński makaron z dodatkami lub zupę 🙂 . W miejscowościach nadmorskich można również zaszaleć i zjeść owoce morza, które w lepszych restauracjach są trzymane żywe w wielkich akwariach i klient chodzi z kelnerką i pokazuje, którego kraba/ ślimaka chce zjeść. Rozliczmy się wtedy na wagę za zjedzone przysmaki.

W nadmorskich miejscowościach i kurortach warto spróbować owoców morza (np. Ośmiorniczki 🙂 ).

My z dziwnych dań jedliśmy sałatkę z meduz i różne stwory morskie. W Wietnamie bardzo popularne są ślimaki, zarówno rzeczne, jak i morskie. Można też spróbować mięsa węża, kozy lub krokodyla (na wietnamskim targu widzieliśmy też martwego i przygotowanego do sprzedaży na kawałki psa). 

Sałatka z meduz.
Skorupiaki (małże, ślimaki etc), są bardzo popularne w każdym z tych trzech krajów.
W Azji można zjeść każdy rodzaj mięsa, zazwyczaj całe lub poszczególne części zwierząt wiszą zakonserwowane i gotowe do sprzedaży na porcje.
Wieprzowina z rożna.

Ciekawym doświadczeniem jest też samodzielne gotowanie jedzenia w glinianym garnku lub ewentualnie grillowanie. W Chiang Rai w Tajlandii na nocnym bazarze można odbyć taką ucztę. W zestawie dostajemy garnek z rosołem, który stawiany jest na rozżarzonych węglach, świeże warzywa i zioła, makaron ryżowy, surowe jajko i surowe mięso (można tez wybrać sobie rybę lub owoce morza). Stopniowo i według uznania wkładamy poszczególne składniki do garnka i gotujemy (możemy sobie też dokupować kolejne porcje mięsa jeżeli najdzie nas taka ochota).

Kociołek i dodatki do samodzielnego gotowania.
Nocny targ w Chiang Rai, część jedzeniowa.
W Wietnamie zwijaliśmy też samodzielnie spring rollsy. Mieliśmy do dyspozycji dużo zieleniny, pyszny sosik orzechowy, jakiś kiszony rodzaj gruszki i mango, smażone i gotowane kawałki wieprzowiny.

Desery i smoothie owocowe: są bardzo słodkie (takie, że aż mdli) i zazwyczaj mają formę żelatynowej galaretki lub jakiejś leguminy. Do miseczki z lodem wrzucane są słodkie żelowe kuleczki w różnych kolorach (niektóre są zrobione z tapioki) i wszystko polewane jest słodkim skondensowanym mlekiem lub mleczkiem kokosowym. Jak dla mnie najlepsze są ręcznie robione lody z mleka kokosowego i owoców oraz smoothie, które można dostać we wszystkich możliwych konfiguracjach i z praktycznie każdego owocu (najzdrowsza forma deseru tutaj). W bardziej zeuropeizowanych kawiarniach dostaniemy też w miarę normalne ciasta, ale też jak na mój gust zbyt słodkie.

Takie słodkie cuda, łudząco podobne do znanych marek, znajdziemy też w sklepach.
„Do wyboru, do koloru” można zamówić smoothie ze wszystkiego, nawet z ciasteczek oreo.
Słodkie kuleczki z tapioki w lodzie i mleku kokosowym.

Kawa i napoje:

Wszędzie podawane są bardziej lub mniej włoskie i amerykańskie rodzaje kawy. Najmocniejsza i najbardziej charakterystyczna w smaku (ma lekko orzechowy posmak) jest kawa w Wietnamie. Można też zamówić słodką wersję ze skondensowanym mlekiem. Podawana jest zazwyczaj z kostkami lodu.

W tradycyjnych wietnamskich kawiarniach zawsze dostaniemy do kawy darmową zieloną herbatę. Po prawej tzw. kawa kokosowa.
Lemoniada z kwiatków, które nasza gospodyni zerwała przed hostelem.

Z mocniejszych napojów najpopularniejsze jest piwo. Wino jest bardzo drogie. Z ciekawszych specyfików raz poczęstowano nas winem ryżowym, które okazało się być zwykłym bimbrem.

Laotańskie piwo Beerlao

Uff, to na razie na tyle o jedzeniu. Myślę, że jeszcze zbierze nam się sporo materiału, żeby napisać kolejny post o niezwykłych przysmakach Azji. 

ODWIEDŹ NASZ KANAŁ NA YouTube

 

 

Continue Reading