Miasto Georgetown leży na wyspie i z tego powodu istnieją dwa sposoby, żeby się do niego dostać:
1. Można dojechać bezpośrednim połączeniem do stacji autobusowej Sungai Nibong np. z Kuala Lumpur, wtedy ma się okazję podziwiać widoki z najdłuższego mostu w Malezji. Ze stacji Sungai Nibong do centrum dojeżdżają autobusy miejskie np. 401 do centrum.
2. Można dojechać do miasta Butterworth i przeprawić się promem. Nie próbowaliśmy tej opcji. Jest to też droga dla tych, którzy podróżują pociągiem.
Transport miejski
Georgetown jest dosyć rozległym miastem, ale po ścisłym centrum zdecydowanie najlepiej poruszać się na piechotę. Sieć miejskich autobusów jest bardzo dobrze rozbudowana i tania. Niestety w godzinach szczytu trzeba przygotować się na korki. Na google maps można odszukać trasy i przystanki miejskich autobusów.
Nocleg
My spaliśmy w hotelu Paramount, który zachwyca swoim klimatem i położeniem nad samym brzegiem oceanu, ale jest nieco oddalony od zabytkowego centrum (jakieś 15 min na piechotę). My jednak chwaliliśmy sobie jego atmosferę i duży, nieśmierdzący stęchlizną, pokój.
Uwaga
W malezyjskich miastach należy szczególnie patrzeć pod nogi, bo można bardzo łatwo wpaść w wielką dziurę / kanał ściekowy.
Miasto Georgetown należy do malezyjskiego stanu Penang i leży na wyspie, która oferuje bogaty wachlarz atrakcyjnych form spędzania czasu.
Do większości atrakcji dojeżdżają autobusy miejskie (najbardziej rozpoznawalny przystanek to centrum handlowe i budynek KOMTAR).
Penang Hill
Można na przykład wybrać się na wycieczkę na okoliczne wzgórza, na które wjeżdża się kolejką. Ja bardzo stanowczo i świadomie zbojkotowałam tę przyjemność, bo zdenerwowało mnie fakt, że jako obcokrajowiec muszę zapłacić za wjazd 4 razy tyle co Malezyjczycy. Jawna dyskryminacja (nie, nie przekonują mnie argumenty, że oni tu płacą podatki. Ja tu też wydaję pieniądze i wspieram ich gospodarkę, a poza tym za wjazd np. na Kasprowy zapłacimy tyle samo…). Taki system niestety jest bardzo popularny w Malezji.
Świątynia Kek Lok Si
Zamiast widoków z góry Penang Hill cieszyliśmy się widokiem z pobliskiej świątyni Kek Lok Si. Z centrum do świątyni dojeżdżają autobusy 201, 203 lub 204, jest też linia przyspieszona 502 (google maps wskaże wam drogę i aktualne numery autobusów).
Świątynia KEK jest zdecydowanie warta odwiedzenia ze względu na swój kolorowy i kiczowaty charakter. Jest to też jedna z większych chińskich świątyń jakie można odwiedzić w Penang.
Za wstęp do świątyni nie są pobierane opłaty. Płacimy tylko, żeby wejść na wieżę (jakieś 3 RM od os) i żeby wjechać kolejką na sam szczyt (jakieś 5 RM od os).
Park Narodowy i Małpia plaża (Monkey Beach)
Jeśli zapragniecie pobyć z dziką przyrodą w dżungli, to polecam wybrać się na wycieczkę do Małpiej Plaży. Z centrum Georgetown do parku Taman Negara Pulau Pinang dojedziecie autobusem 101 (wysiada się na ostatnim przystanku, tuż przed wejściem do parku). Na początku trzeba podejść do budki strażniczej i zarejestrować swoje wejście do parku (wstęp darmowy). Na pewno po wyjściu z autobusu zaczepią was tzw. łódkowi, którzy będą chcieli, żebyście zarezerwowali sobie transport powrotny. Mam wrażenie, że nie jest to konieczne, bo na Małpiej Plaży też są obrotni naganiacze. My bez problemu znaleźliśmy transport powrotny. Opłata za łódkę to 50 RM dlatego dobrze znaleźć sobie na plaży innych chętnych na powrót, wtedy koszty się zmniejszają.
Są też oczywiście inne szlaki, nie tylko ten na małpią plażę, jednak w trakcie naszego pobytu niektóre ciekawe atrakcje były zamknięte (np. linowy most zwodzony).
Na wycieczkę w dżunglę bezwzględnie należy zabrać ze sobą zapas wody i przygotować się na 3-krotnie większy wysiłek niż ten związany np. ze zwykłym chodzeniem po polskim lesie. Przejście tych 3 km w 36 stopniowym dusznym upale jest mniej więcej takim doświadczeniem jakbyście w saunie parowej wchodzili po schodach. Człowiek po 3 km naprawdę ma już szczerze dosyć.
Sama ścieżka na początku wydaje się niewymagająca, ale im dalej tym ciężej. Po drodze można też przyglądać się życiu waranów, ciekawskich małp czy pracowitych mrówek. Są też bardzo strachliwe zwierzątka, które przypominają wiewiórko-chomiki, ale na widok człowieka szybko się chowają.
Na samej plaży można zaznać chwili relaksu z zimnym kokosem w ręku. Można też przyglądać się małpom, chociaż nie były one tak natarczywe i widoczne jak np. w tajskim mieście Lop Buri.
Plaża jest ładna, ale stan wody nie zachwyca (nie znajdziecie tu oszałamiającej krystalicznie czystej turkusowej wody, jest raczej mętna). Słowem: jest to męcząca, ale bardzo przyjemna wycieczka.
Wielokulturowość to słowo klucz do poznania Malezji. W Georgetown widać ją jak na dłoni. To miasto, założone przez Brytyjczyków w XVIII wieku jako ważny port kolonialny, stało się domem dla rożnych grup etnicznych i religii.
Jedną z popularnych form zwiedzania Georgetown jest szukanie chińskich, muzułmańskich i hinduskich świątyń porozrzucanych po mieście. Wystarczy przespacerować się po zabytkowym centrum, żeby znaleźć miejsca kultu wszystkich tych trzech religii. (Jeśli chodzi o chrześcijan, to w Malezji najbardziej widoczni są Baptyści i ich kościoły).
Odkryliśmy też „mroczny” cmentarz luterański (przespacerujcie się pod wieczór, a poczujecie się jak w filmach grozy).
Innym sposobem na eksplorację Georgetown sąmurale, których w mieście jest naprawdę dużo i trzeba przyznać, że niektóre są bardzo pomysłowe. Znajdowanie ich i robienie sobie zdjęć to z pewnością świetna zabawa.
Trzecim motywem przewodnim zwiedzania Georgetown może stać się jedzenie. Podobno jest to kulinarna mekka całej Malezji. My jakoś nie wpadliśmy w zachwyt kulinarny, ale trzeba przyznać, że niektóre typowe przysmaki były dobre, np. mi bardzo przypadła do gustu kwaśna zupa Laksa. Marcin jak zwykle pozostał przy kuchni hinduskiej, która w Malezji wyjątkowo nam smakuje.
Można też rozkoszować się słynnymi azjatyckimi deserami, po które w niektórych częściach miasta ustawiały się kolejki, ale jak dla nas te słodkie „ryżowe gluty” nie są zbytnio atrakcyjnym przysmakiem, oczywiście kwestia gustu 🙂 .
Można też szukać śladów kolonialnej przeszłości Georgetown. Typowo kolonialna część miasta przypominała nam znajome klasycystyczne kamienice z Krakowskiego Przedmieścia. Brytyjski duch kolonializmu zdecydowanie przetrwał w architekturze i we wnętrzach budynków.
Mieszkaliśmy w bardzo stylowym hotelu, który kiedyś należał do właścicieli kompanii tytoniowej. Zachwycał nas przede wszystkim ogólnodostępny salon z widokiem na ocean.
Po zabytkowym centrum miasta można poruszać się pięknie ustrojoną rykszą lub na piechotę, bo odległości nie są duże.